Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I.
Kazanie, które nie ustaje przez dwa tysiąclecia...

„...Gnojowiskiem żądz jest ciało twoje!... O nędzniku pyszny! jeszcze chadzasz po świecie, dumny i wyniosły... I nie myślisz o tem, że śmierć przyjdzie po ciebie niespodzianie, może w tym roku, może w tym miesiącu, może w tym tygodniu jeszcze — i złupi cię z wszelkiej ozdoby twojej, czy to z wdzięków twarzy, czy z wziętości u ludzi, czy z wyniesienia władzy, czy z wszelakich innych wielkości tego świata; złupi cię ze wszystkiego i ciśnie tobą, zgniłym i cuchnącym trupem, w grób ciemny, gdzie nie będziesz już jaśniał ani światłością, ani wielmożnością twoją; lecz będziesz pastwą robactwa i kupą gnoju, wreszcie garstką popiołu i znikniesz!“...
W przednich ławach, w których usadowiła się elita stołecznego miasta kantonu Glarus, bladły twarze męskie, chyliły się głowy kobiet. Gdzieś w dalszych szeregach ław, zajętych przez prostactwo, słychać było pojękiwania i cichy płacz bab; surowe oblicza pracowitych Szwajcarów stawały się bardziej jeszcze posępne; stwardniałe od roboty ręce zaciskały kurczowo udzielane przez zarząd zboru na czas nabożeństwa modlitewniki. Cała świątynia, zatłoczona przez pobożnych, była jednem zasłuchaniem się w słowa kaznodziei.
Ten, który grzmiał tak nad głowami swoich owieczek z wyżyn rzeźbionej z czarnego drzewa kazalnicy i piorunowem słowem roztaczał wizje nieubłaganej śmierci, — był jeszcze człowiekiem młodym; mógł mieć lat najwyżej 25, a cieszył się już sławą pierwszorzędnego teologa i krasomówcy. Twarz jego, blada i szczupła — twarz ascety — nosiła znamię swoistego piękna: była niejako prześwietlona „uduchowieniem“. Oczy, osadzone głęboko, płonęły, jak dwie żagwie. Ciemna opończa obwisała na jego chudej postaci; jeno u szyi bielały na niej zwisające końce tradycyjnej pastorskiej befki. Wydawał się niby cieniem, oderwanym od olbrzymiego cienia, który na gołych ścianach starodawnego kościoła, przejętego w czasach Reformacji przez zbór ewangielicki od stopniałej gminy katolickiej, — odznaczał się przez grę świec, zapalonych na skromnym ołtarzu. Nad ołtarzem, oczyszczonym od licznych rzeźb i malowideł świętych poprzedniego kultu, zwisał od stropu jedyny tutaj obraz: Jezus, zdejmowany z krzyża przez gromadkę wiernych uczniów; — obok zalane łzami Macierz Boża i pokutnica święta, Magdalena.
Pastor odchrząknął, wyciągnął subtelne palce obu rąk i rzucił ponowny grom na głowy słuchaczy:
„A czyliż opływający we wszystkie skarby i rozkosze, we wszelką cześć i sławę, we wszelką władzę i potęgę, Król Żydowski, Salomon, nie ogłosił był światu:
„Marność nad marnościami i wszystko marność!“ Nie pouczył-że nas o znikomości wiekopomnej słowy: „Jakoś wyszedł nagi z żywota matki swej, tak wrócisz, a nic nie weźmiesz z pracy swojej4“.[1]
„O głupi człowiecze, wspomnij na słowa proroka Jezajasza: „Stargana jest do piekła pycha twoja, upadł trup twój: pościelą twoją będą mole, a przykryciem twojem — robacy!“[2]
„Idź-że, duszo moja, do grobu swego i oglądaj przed czasem trup swój. Przyjrzyj-że się nareszcie, człowiecze, czem jest to cielsko twoje, dla miłości którego wystawiasz się na niebezpieczeństwo potępienia wiecznego! Spójrz: to dwie studnie robactwa — to były oczy twoje, może bezwstydne, ciskające strzały na zabicie niewinności, miotające błyskawice ognia wszetecznego! Te czarne strzępki przegniłego mięsa — były to usta twoje, lubieżne i łakome, i ten twój język złośliwy a brudny! To wielkie gniazdo robactwa — to był brzuch twój, któregoś miał za Boga twego!“.
Opasła jejmość, o twarzy, zapłyniętej tłuszczem, z dwoma nad miarę wydatnemi podbródkami, licząca przeszło czterdzieści wiosen, w przestronnej różowej sukni, zdającej się morzem falbanek, poruszyła się tak żwawo na galerji i tak głośno cmoknęła z zachwytu, że zwróciło to niemal powszechną uwagę. Aptekarz, siedzący na dole, podniósł łysą głowę o klinowatej bródce, spojrzał na wzruszoną głęboko damę świdrującemi oczkami i nie bez złośliwości pomyślał:
„Ma na myśli swoją połowicę“.
W istocie dama, która zajmowała stale co Niedziela miejsce na galerji nawprost kazalnicy, aby nie tylko słyszeć każde słowo, ale widzieć dokładnie podczas kazania wymownego pastora — była małżonką tego ostatniego. Jej łakomstwo stało się przysłowiowem w mieście Glarus i powszechnie żałowano nowego kaznodzieję, wezwanego z gminy Zurichskiej przed paru miesiącami zaledwo, z powodu tak niedobranego małżeństwa. Wtajemniczeni jednak rozumieli konieczność losu: ubogi seminarzysta, pałający chęcią naprawienia grzesznego świata, a nie znajdujący pola dla rozwinięcia swoich naturalnych zdolności i podjęcia swojej przyrodzonej misji, poślubił przed kilku laty postarzałą wdowę superintendenta w Zurychu, co otworzyło mu wreszcie wrota karjery duchownej w przepełnionych kadrach kleru i utorowało drogę do objęcia probostwa w gminie Glarus. Aptekarz, jedyny w tem mieście człowiek, zarażony skrycie nowinkami genewskiemi, które z lekkiej ręki zmarłego przed trzema zaledwo laty (w roku 1778) pana Voltaire’a już rozlewały się niszczącym jadowitym potokiem na arystokrację Francji, — nie zdając sobie sprawy z tego, że mówca trawestował ustęp o „brzuchu“ z listu św. Pawła do Philippensów (Rozdz. III, 19), zastosował go swobodnie w myśli do małżonki pastora. Nikomu jednak nie zwierzyłby się ze swawolnej swojej interpretacji, gdyż był człowiekiem rozsądnym i praktycznym, nie zamierzał wcale narazić się na utratę klienteli w pobożnem miasteczku Glarus, a może i na inne niedogodności zbyt swobodnego trybu myślenia. Dbały o dobra doczesne, nie przepuszczał nigdy nabożeństwa niedzielnego w kościele, gdzie tyle prawiono o dobrach wiecznych. To też kiedy obok niego siedzący doktór praw i sędzia z „trybunału pięciu“ Ruodeli Tschudi, zauważył po przytoczonym ustępie: „Cudownie mówi!“ — aptekarz obłudnie naśladował cmoknięcie pani pastorowej Bleihand i potwierdził:
— „A, cudownie!“ Nie było przyjętem wogóle krytykować kazań, a tembardziej. mieć wątpliwości co do krasomówstwa pastora Bleihand, który w istocie władał słowem religijnem niepospolicie i w ciągu kilku tygodni zawojował opinję całej inteligencji w Glarus. Miejscowy kanonik katolicki Haller zasłyszał coś o potędze kaznodziei ewangielickiego, a zetknąwszy się z nim przypadkiem i usłyszawszy odeń niezwykle tolerancyjne wyznanie, że „pomimo wszelkich różnic dogmatycznych między obu kościołami“, uczony teolog wiary Luterańskiej, „nie waha się wzorować kazań swoich na stylu ćwiczeń duchownych św. Ignacego, chwały Kościoła Rzymskiego“ — uczynił nawet próbę zjednania go dla opoki św. Piotra, jako że ta w Glarus, niestety, pozbawioną była mówcy, tak potężnie działającego na serca i umysły. Ale ten szczery a niezwykły z ust przedstawiciela innej konfesji komplement rozbił się o „upór luterski“ znakomitego kaznodziei. Kanonik z odrobiną zazdrości, o ile ta przystała stanowi duchownemu i potrafiła być w trosce o własne owieczki piękną, myślał o tem, jak „przybysz z Zurychu“ zagarnia pod skrzydła swego wyznania rzesze ludzkie, powodując nawet liczne odstępstwa od „jedynie prawdziwej wiary“ śród miejscowych katolików.
Pastor Bleihand malował obecnie przed słuchaczami wizje piekła, grożącego niewiernym w myśl słów ewangelji św. Mateusza:
„Idźcie ode Mnie przeklęci, w ogień wieczny, który zgotowany jest djabłu i aniołom jego.[3].
„Wchodzcie przez ciasny bramę; albowiem przestronna jest brama i szeroka droga, która prowadzi na zatracenie, i wielu jest, którzy nią wchodzą.[4].
Na tej części kazania odbiły się płomiennym stylem i wiedzą doskonałą o życiu pozagrobowem studja Bleihanda nad ćwiczeniami św. Ignacego Lojoli. Nie podając źródła — jako że pożyczka obrazów w zamiarach tak budujących była całkiem usprawiedliwioną i źródło nie odgrywało roli — pastor głosił zebranym:
„Aniołowie po pierwszym i jedynym i samą tylko myślą popełnionym grzechu wrzucani są do piekła na wieki; a tobie nędznikowi Bóg tysiące grzechów, najszkaradniejszych grzechów, najłaskawiej odpuścił!“[5]
„...Ale kara wieczna nie minie cię, grzeszniku. Dusza twa goreć będzie w ogniu wiecznym!
„Lecz czem-że w porównaniu z utratą szczęścia oglądania Boga w niebie są wszelakie ognie i stosy smolne, nagotowane dla ciebie w piekle?[6]
„Boleść z tej utraty jest nieskończona!
„Miljony wieków przepłyną, a z morza wieczności nie ubędzie ani kropla jedna. Miljony miljonów wieków nie skończą, a potępieńcy zawsze będą potępieńcami...[7]
„Jako przyrzekł był prorok Izraelski: „aby wiedziało wszelkie ciało, że Ja, Pan, dobyłem miecza mego z pochew jego, który nie może być wrócon...[8]
Blada twarz mówcy stała się jeszcze bledsza. Cień na pobielanej ścianie zdawał się rosnąć bez końca. Kaznodzieja trząsł się w transie natchnienia, opisując mroki, ognie, lody i tortury piekieł z potęgą wizjonerską Danta — sięgał do pisarza z II wieku po Chrystusie, który pouczył wieki całe nieśmiertelnemi słowy o rozkoszy, jaka będzie udziałem sprawiedliwych i zbawionych, gdy oglądać będą z wyżyn nieba owe męki potępieńców wiecznych:
„Jakże wspaniała będzie ta scena! Jakże będę się śmiał i radował! Jak triumfować będę, gdy grzesznicy płonąć będą w ogniu stokroć gorszym, niż ten ziemski, w którym palili świętych!... Wtedy tragicy pogańscy wydawać będą jęki straszniejsze, niż te, co ongi rozbrzmiewały w teatrach, a zręczność komedjantow uwydatni się jeszcze lepiej, gdy płomień uczyni ich zwinniejszymi![9]
Przerażenie i groza padały na pobladłe twarze słuchaczy. Kilka dziewcząt w głębi mrocznej nawy zaniosło się płaczem. Mężczyźni bili się ze skruchą w piersi. Starsze kobiety przyklękały.
W kościele, wypełnionym ludźmi po brzegi, zrobiło się duszno. Majestatyczny kustosz, pomny na nierzadkie wypadki omdlenia podczas kazań, postąpił na palcach ku drzwiom i otworzył je naoścież — zwłaszcza mając na uwadze, iż bliski był koniec nabożeństwa.
Struga świeżego powietrza wdarła się zwycięsko do świątyni. Przed oczyma kaznodziei, wyprostowanego na kazalnicy, zarysowały się czarowne, zielone wzgórza — białe domki, rozsypane na zboczach i w dolinie, cały uśmiechnięty w zlocie strzał słonecznych plac przed kościołem — i na horyzoncie wspaniale szczyty gór, zarosłe kędzierzawą krasą sosen i świerków, powyżej spowite wiecznym śniegiem, skrzącym się w tej chwili w świetle pogodnego jesiennego poranka.
On jednak, zda się, nie widział całego tego piękna — tych bujnych skarbów życia, rozsypanych szczodrą ręką Niewiadomego Stwórcy...
On mówił o stosach piekielnych i wiecznych mękach grzesznego ciała... o śmierci i karze zagrobowej, jako spuściźnie pierworodnego grzechu, grzechu wypędzonych z raju naszych rodziców!...





  1. Ekklezjastes V. 14.
  2. Jezajasz XIV. 11.
  3. Mat. XXV. 41.
  4. Mat. VII. 13.
  5. Ćwiczenia duchowne Św. Ignacego. (Przekł. polski z włoskiego. Warszawa 1899. Aprobowane przez Biskupa Łyszkowskiego), str. 52.
  6. Ib. Ćwiczenia str. 100.
  7. Ib. str. 100.
  8. Ezechjel. XXI 5.
  9. Tertullian. De Spectaclo cap. XXX (W. W. Leeky „Dzieje Wolnej Myśli w Europie”. Prz. poi. str. 361).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.