Złoto z Porto Bello/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XXI. Fortele Flinta
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
Fortele Flinta.

Gdy jeszcze zajęci byliśmy jedzeniem, do kajuty niepewnym krokiem wtoczył się Bones; gdy rzucił wzrokiem na Moirę, jego wyżółkła twarz pofałdowała się w grymas, mający oznaczać galanterję.
— To mi się podoba! całkiem jak w domu! — odezwał się. — Chodźno tu, lubciu, siądź na kolanach Billa i pokraj mi ten kawałek mięsa na talerzu.
Chciałem się zerwać z miejsca, ale Darby już mnie uprzedził.
— Jeżeli ważysz się choćby palcem ją ruszyć, to ci wpakuję kulę w serce! — krzyknął nań swym przeraźliwym głosem chłopięcym.
— Tego ci się zachciewa, ty ruda małpo...!
— Moja głowa jest szczęściem okrętu — z dumą odparł Darby. — Im mniej będziesz na nią wygadywał, tem lepiej dla ciebie.
— Zaraz zobaczymy! — warknął Bones. — Jesteś tylko sługusem i niczem więcej, mój chłopcze; ja zaś...
Pochwycił za rękojeść kordelasa; ale Darby, bynajmniej nie zatrwożony, wymierzył w niego pistolet, długi, jak ramię chłopaka. Zanim jednak doszło do walki, z korytarza wypadł Flint i uchwycił Bonesa za łopatkę.
— Cóż to takiego, Billu? — zapytał — Czy nie możemy spotkać się z sobą, by nie zastać burdy wywołanej przez ciebie?
— Więc chcesz, bym miał przyjmować obelgi i wyzwiska od tego rudego szczura lądowego, co go Długi Jan wyłowił w Nowym Jorku? — wrzasnął Bones.
— Bynajmniej — odparł Flint. — Darby, jesteś mojem szczęściem i opatrznościowym chłopcem, ale wytrzepię ci plecy harapem, jeżeli będziesz wywoływał burdy!
— To on chciał wywołać burdę — odpowiedział Darby w zacietrzewieniu. — Czyż on nie ubliżył pannie O‘Donnell? Dalipan, jestem Irlandczyk, jej ziomek, i zabiję każdego szubrawca, który jej da powód do płaczu... choćby to był niewiem kto!
— Powoli, bratku, — upomniał go Flint. — Cóż to takiego Billu?
— A niechże będę skończonym draniem, jeżeli wiem, czemu tak ją wyróżniają — huknął Bones. — Jestem sztorman... a jeśli...
Krwią nabiegłe oczy Flinta wpatrzyły się weń prawie taką samą bezzwłoczną mocą, jaką często, bywało Murray poskramiał swą załogę.
— Powinieneś mieć więcej rozumu w głowie, Billu, — ozwał się spokojnie. — Przed chwilą właśnie Długi Jan doniósł mi, że załoga zażądała zwołania wiecu, a Bóg wie, co tam knuje Allardyce i jego szajka. Ty zaś chcesz targnąć się na paragraf czwarty! U licha! Wiele zarzutów miałem przeciwko Andrzejowi Murrayowi, ale jeden z jego postępków uważam za najmądrzejszą rzecz, na jaką zdobył się jakikolwiek harnaś (zresztą przed nim uczynił to już Bart Roberts)... jest to zaś paragraf czwarty.
— Kobieta jest zdobyczą tak, jak i skarb — mruczał Bones.
— O nie! kobieta nie jest zdobyczą — ale przeszkodą. Wiesz, co się dzieje, gdy na statku korsarskim są kobiety. Powstaje zazdrość, bójki i leje się krew, jak w bitwie. Nie możemy sobie pozwalać na utratę więcej ludzi, Billu. Z całej drużyny okrętowej pozostało jedynie stu pięćdziesięciu ludzi...! Zapowiadam, że od dnia dzisiejszego wrzucę w morze każdego, kto porwie się do noża.
— Dobrą rzecz uczynisz — rzekł Bones.
— Będziemy nad tem czuwali. W każdym razie nie pozwolę na bójki o kobietę.
I spojrzał złowrogo.
— Rzuciłbym tę dziewkę w morze, gdyby nie to, że przez nią mogę odnaleść skarb, ukryty przez Murraya.
— Jeżeli ją skrzywdzisz, nie dowiesz się ni słowa od nikogo z nas.
— O, polegajcie na tem! — furknął Flint. — Wasze szczęście, żeście żywi!... a jedyną tego przyczyną jest, że wiecie to, co mi potrzebne.
I odwrócił się znów do Bonesa.
— A teraz, zapamiętaj to sobie, Bill, masz zostawić ją w spokoju. Gdy już dostaniemy ten skarb, będziesz mógł dowoli bawić się z dziewkami czy też czego dusza żywo zapragnie.
— Juści, jeśli go dostaniemy!
— Będzie to prędzej, niż się zdaje! — odrzekł Flint.
— Akurat! teraz, gdy cała załoga domaga się rozpuszczenia na cztery wiatry! Gdy Allardyce zapowiada, że jutro pójdzie do domu! Widziałem, że dawałeś sobie radę w przeciwnościach, ale ty nie jesteś Andrzejem Murrayem!
Ten docinek rozdrażnił Flinta. Twarz mu posiniała, jak to się zdarzało, gdy wprawiono go w zły humor lub gdy przebrał miarkę w napoju.
— Zobaczymy! — fuknął. — Jeszcze ich nauczę! Nie jestem Andrzejem Murrayem! Może i nie. Ale mamci ja własne fortele, Billu! Tak, fortele moje rodzone, Flintowe! A są one nienajgorsze!
Naraz przypomniał sobie o naszej obecności.
— A wy tam trzymajcie język za zębami. Nic tam nie wypaplać Janowi Silverowi, ani też nikomu innemu. Ty zaś, moja dzierlatko, — zwrócił się do Moiry, — schowaj się gdzieś dobrze zarówno ze względu na mnie jak i na siebie. Jest to okręt korsarski, spotkać się tu można z grubijaństwem, a...
— Nie troszcz się o pannę O‘Donnell — ozwał się Darby ufnym głosem. — Ja już się nią zaopiekuję.
— Aha, ty się do tego weźmiesz! — roześmiał się Flint. — Jesteś dopiero w zawiązki lat młodzieńczych... do kroćset, co za chłopak! No dobrze, strzeż ją od złej przygody, a skoro podzielimy się skarbem, może upiecze ci się jakaś uboczna gratka. Chciałbyś ją mieć, hę?
— Więcej-ci ona warta, niż wszystkie skarby, co się tu znajdują — zapłonił się Darby. — A racz sobie zapamiętać, co ci powiem, kapitanie Flincie. Jeżeli stanie się jej jaka krzywda lub sercu jej ból ktoś zada, to pożegnaj się ze swem szczęściem... tak, będziesz szczęśliwy, jeżeli ci się uda ujść z całą szyją.
Flint pobladł.
— No, no, Darby — jął go uspokajać. — Nie gadajże tak po próżnicy; to nie wyjdzie nam na dobre. Ja zawsze byłem dla ciebie bardzo uprzejmy... i...
— I ty właśnie przyczyniasz się do zguby naszego szczęścia — rzekł Darby. — Powiem ci tylko tyle, że masz się obchodzić uprzejmie z tą wytworną panienką, gdyż biada ci, jeżeli ktoś wyrządzi jej jakąkolwiek przykrość lub krzywdę!
— Jest-ci ona całkiem bezpieczna — odpowiedział Flint. — Ja nigdy nie wyrządzę jej krzywdy. Będziemy ją tu trzymać, dopóki nie dobędziemy tego, co zostało zakopane na Skrzyni Umrzyka, potem zaś ona i ci dwaj koźlarze mogą sobie wziąć czółno i jechać, gdzie im się podoba... a...
— I ja z nimi pojadę — dodał Darby.
— I nie, nie, Darby! Pomyśl-no, ile złota mieć będziesz na pokładzie Konia morskiego! Zresztą potrzeba nam jeszcze będzie twojego szczęścia.
— Szczęścia! — nadał się Darby, — Bodaj grom spalił to moje szczęście! Więcej z niem kłopotu, niż pożytku.
Tymczasem Bones pochwą kordelasa odtłukł szyjkę butelki z rumem i wlał sobie w gardło łyk, jakiby się zmieścił w sporej szklanicy, i popłókiwał sobie krtań, by odczuć cały smak płomiennego trunku.
— Zostaw dla mnie resztę! — zawołał Flint chciwie. — A—a—a—aa! Nic tak nie dodaje serca człowiekowi, jak łyk dobrego rumu, mój Billu. No, Darby, dokończ-że tego! To-ci mi zuch! A nie mówcie już więcej o utracie swego szczęścia. W dniach najbliższych bardzo nam będzie potrzeba szczęścia... ba, nawet dzisiaj, jak powiada Bill, to oto Tomasz Allardyce i gromada mazgajów drze się, że powinniśmy poprzestać na tem cośmy zdobyli, rozwiązać naszą bandę i ratować głowę na karku.
— Nie tyle się boję Tomasza Allardyce, — rzekł Bones rozważnie, — ile Silvera. On ma głowę nie od parady... ten Długi Jan... a wszystka wiara wali jak w dym do niego, odkąd udało mu się wziąć fortelem warownię.
Flint kiwnął głową.
— Masz rację, jednakże przeoczyłeś rzecz jedną, a mianowicie, że Jan jest tego samego zdania, co ja, co się tyczy rozpuszczenia załogi. Gdy już cały skarb będzie wydobyty, wtedy tylko czekać burzy. Ale w chwili obecnej, Billu, Silver — zarówno jak ty i ja — pragnie jechać z nami w kupie.
— Być może — odrzekł Bones, raczej wątpiąco, niż z przekonaniem.
— Być może? Niechże będę skończonym ciemięgą, jeżeli nie mam racji.
To mówiąc, Flint powstał ze stołka, na którym siedział.
— Chodź ze mną na pokład, a ja ci pokażę. Ty również, Darby, Nie, nie, mój chłopcze — ozwał się, widząc, że tenże się ociąga, — twoja obecność będzie mi potrzebna. Powiadam ci, że twoja czerwona łepeta jest najlepszą flagą, pod jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek żeglować.
U wyjścia na korytarz zatrzymał się i przemówił do nas, spozierając przez ramię:
— Pamiętajcie, co mówiłem o dziewczynie. Trzymajcie ją w ukryciu.
I pchnął Darbego przed sobą.
— Biegnij co żywo i zwołaj ludzi na tył okrętu! — rozkazał. — Co za chłopak! Billu, coś tam masz rzadką minę! Przystrój se gębę uśmiechem i zaśpiewaj jakąś piosenkę. Nie pozwolimy, żeby te kpy z forkasztelu pomyślały, że jesteśmy strapieni — hę?
I głos jego zahuczał głucho wśród ciasnych ścian korytarza:

Pięknym i wielkim okrętem był Słoń,
Na wszystkich morzach słynął;
Minąwszy Kanał, pruł słoną toń,
Do Indyj Wschodnich płynął.


A młodszy bosman, Dicky Lamb,
Podmówił żeglarską czeladź:
„Do kroćset! dobrą rzecz radzę wam!
Krwi trochę warto przelać!“

Bones przyłączył się do pieśni, wpadając w sam środek melodji:

Jest nas czterdziestu trzech — każdy zuch!
Zaś kupców dziesięciu, a z nimi
Kapitan, kucharz i sztormanów dwóch
I chłopak — półgłówek Simmy.

Razem piętnastu na czterdziestu trzech —
Uciechę będziem mieć rajską!
W nocy ich zdybiem... czy kto żyw, czy zdechł —
Hul! go w zatokę Biskajską!“

Wył wicher, miotając żagle tam i sam —
Noc była to pełna grozy,
A Portugalczyk i Dicky Lamb
Związali szypra w powrozy.

W tej chwili stanęli już na pokładzie, a Flint przerwał na chwilę śpiewanie, by zakrzyknąć gromkim głosem:
— Na tył okrętu, durnie! Żądaliście zwołania wiecu, więc będziecie go mieli. A niechże cię, Billu! nie możesz śpiewać głośniej?
— Głośniej?! — mruknąłem do Moiry i Piotra. — Ależ chyba i na Lunecie możnaby ich dosłyszeć.
— Pst! — upomniała mnie Moira. — Chciałabym usłyszeć ciąg dalszy. O, teraz śpiewa Darby... i inni.
Kilkanaście głosów podjęło dziką śpiewkę:

Sztormana w morze Sandy Grant zmiótł,
Trzasnąwszy go mocno po kufie;
W łóżku nożami drugi sztorman skłut —
Toż kupcy, co spali na rufie.

Kucharza zduszono wśród solonych miąs; —
Lecz nikt Simmy‘ego nie znajdzie,
Bo od ich pogróżek mózg nazbyt się wstrząsł
Biednemu niedorajdzie....

Zaszył się kędyś w najciemniejszy kąt
Z toporem, świdrem i piłą —
I śmiał się z uciechy, gdy morze swój prąd
Przez otwór wyrżnięty wtoczyło...


Ach, w taki to sposób wielki Słoń
Na wodach Biskajskich zginął.
Już nigdy nie będzie przez morską toń
Do Indyj Wschodnich płynął...

Gdy dochodzili do ostatniego wiersza, śpiewała już chyba cała załoga. Talerze, stojące na stole przed nami, pobrzękiwały od rozhuku śpiewających głosów.
— Doskonała pieśń! — ozwał się głos Flinta. — Najlepsza ze wszystkich, jakie znam, z wyjątkiem „Piętnastu chłopów“. Nie jestem kaznodzieją, ale nie mogę się opędzić od myśli, że każda załoga w gronie swem posiada takiego cwaniaka, jak Simmy, co to zawsze chce dla siebie pieczeń upiec, a nie zważa na to, co myślą jego kamraci.
Nie było na to żadnej odpowiedzi, jak tylko klaskanie bosych nóg po pokładzie i szmer gromadzących się ludzi.
— No, zacznijcie przemawiać, marynarze! — mówi! dalej z odcieniem złośliwości w głosie. — Czego wam potrzeba? Doszły mnie słuchy, jakoby tu mówiono o tem, by dać mi Czarną Plamę... mniejsza o to, jakie będą skutki... a potem popłynąć na własną rękę do domu... i basta. Cóż mi tu chcecie wykładać, pytam!
Sień kajutowa, niby tuba okrętowa, donosiła wszelki gwar z pokładu do naszych uszu; jednakowoż słyszeć nie było to samo co widzieć, przeto Piotr i ja namówiliśmy Moirę, by poszła do swej alkowy, a sami przysunęliśmy się do samych drzwi, wychodzących na pokład, gdzie toczyły się właśnie obrady.
Była to scena prawie taka sama, jak ta, której świadkiem byłem na parę nocy przedtem, gdym podglądał przygotowania Flinta do napaści na Murraya. Flint siedział, jak wówczas, na przewróconej beczce, mając przy sobie Bonesa, Silvera, Pew i jeszcze kilku innych. Reszta załogi siedziała w kucki półkolem na deskach pokładu — można było dostrzec ich bronzowe oblicza i tatuowane piersi. W powietrzu było parno, dlatego też wszyscy obecni mieli na sobie tenże przyodziewek, co Darby, a mianowicie tylko parę hajdawerów, najczęściej zakasanych powyżej kolan.
W półkręgu siedzących marynarzy najbardziej wyróżniał się wysoki, chudy mężczyzna o przydługich, żółtawych włosach i wyzywającej minie. On to dźwigał na sobie ciężar rozprawy z Flintem, opierając się o pewnej mierze na siedzącej za nim gromadce złożonej z kilkunastu ludzi.
— Tak, tak, Tomaszu Allardyce — mówił Flint właśnie gdyśmy dostali się na miejsce, skąd można było ich poglądać. — Tyś to najwięcej sprzeciwiał się napastowaniu Murraya.
— Czyż nie miałem słuszności? — odciął się Allardyce. — Czy nie stało się wszystko tak, jakem wam przepowiadał? Wyrżnięto nas jak bydło.
— Nie wszystko idzie pomyślnie od samego początku — odpowiedział Flint. — Ale zważcie-no sami, druhowie, co już udało się nam osiągnąć.
— Nie twoją to zasługą! — uparł się Allardyce. — Tylko ślepemu szczęściu zawdzięczać to należy, że burza rozbiła okręt Murrayowi, a nam udało się jej uniknąć.
— Aha! — ozwał się Flint przymilnie. — Masz rację, mówiąc o szczęściu. Tego samego określenia ja użyłem, Allardyce. Bo, widzisz, szczęście najwięcej popłaca, a mnie ostatniemi czasy szczęście bardzo sprzyjało; nikt temu nie potrafi zaprzeczyć. Do czegokolwiek rękę przyłożę, to mi się udaje.
Szmer potwierdzenia przyjął te słowa, zaś człowiek o żółtych włosach wykrzyknął:
— Dobra to rzecz szczęście, ale każdemu szczęściu przychodzi kres, a ja ci powiem, kapitanie, że już przeciągasz w niem strunę.
— Jeszcze mi tego mało — rzekł Flint. — Wyznam ci otwarcie, że chciałbym w dwójnasób zwiększyć swe szczęście. Widzicie, kamraci, — zwrócił się do kilkuset ludzi, którzy zalegali pokład, — moje szczęście zdobyło nam ośmset tysięcy funtów, a ja chciałbym zeń skorzystać, by zdobyć drugie ośmset tysięcy. Do tego zaś potrzeba mniej szczęścia, niżby się komu zdarzyć mogło, gdyż najcięższe zadanie zostało już wykonane. Mamy troje brańców, którzy znają tajemnicę zakopanego skarbu Murraya, nam zaś pozostało tylko popłynąć na Skrzynię Umrzyka, wysadzić tam gromadkę ludzi i załadować skarb na okręt.
— Dobrze, ale przypuśćmy, że jakaś fregata nas dopadnie? — zawołał jeden z ludzi, siedzących obok Allardyce‘a.
— Zależy, jaka fregata, mój człowieku, — odrzekł Flint spokojnie. — Jeżeli hiszpańska, to mogę ją pobić. Przed angielską zdołam uciec. Jeżeli francuska... to jeszcze nie wiem.
— Okręt jest zbutwiały. Nie zdołamy uciec, — rzekł Allardyce. — Nie, towarzysze, powiadam, że mamy już ośmset tysięcy funtów i powinniśmy na nich poprzestać. Na każdego wypadnie po parę tysiączków.
— Tak, tak — ozwały się głosy. — Rozwiązać załogę, póki sprzyja nam szczęście.
— Rozwiązać?!... gdy prawie mamy już w kieszeni drugie ośmset tysięcy! — krzyknął Flint. — Nigdy nie słyszałem głupszej mowy!
— Lepiej zachować życie i ośmset tysięcy funtów, niż wytracić trzecią część załogi, by zyskać drugie tyle! — nalegał Allardyce zawzięcie.
— Nie, nie!... dopóki mam prawo cokolwiek stanowić w tej mierze! — wrzasnął Flint. — Niech mnie czort weźmie, jeżeli mam utracić bogactwa, dla których tyleśmy się natrudzili i walczyli... byle tylko przypodobać się garstce patałachów, którzy nie mają odwagi, by jeszcze trochę nadstawiać karku!
Zaczęto kolejno wypowiadać zdania, oświadczając się za tą lub tamtą stroną; cała drużyna podzieliła się na dwa obozy. Allardyce zaczął zyskiwać przewagę.
— Jeżeli mówisz o utracie skarbów, kapitanie, to właśnie ty sam godzisz się wystawić na szwank te ośmset tysięcy funtów, które mamy już w garści. Wyprawimy się po jedne skarby, a możemy, i to prawie niechybnie, utracić to, co już posiadamy.
Flint, zamyśliwszy się, spojrzał z ukosa na żółtowłosego mężczyznę.
— Mogłoby to zaiste być dobrym argumentem, Allardyce, gdyby to było prawdą, — zauważył; — jednakowoż jest inaczej. Prawdą jest, że mam zamiar ukryć bezpiecznie cały skarb przez nas posiadany, zanim wyprawimy się na Skrzynię Umrzyka, znajdujący się na okręcie Skarb jest nieszczęściem dla okrętu, jeżeli nie ma zapewnionego użytku. Dlatego to kazałem wam zostawić na lądzie tę część skarbu, którą Murray przeniósł do stanicy.
Allardyce uniósł się gniewem.
— A jakże, chcesz umieścić skarb tam, gdziebyś mógł położyć na nim swą łapę, a potem dać drapaka przed nami!
— Jakżebym mógł tego dokazać, Allardyce? — zapytał Flint łagodnie.
— Gdybym wiedział, co knowasz, byłbym ci w tem przeszkodził.
— A, przeszkodziłbyś mi?
— Przeszkodziłbym!
— Bardzo to ładnie z twej strony — rzekł Flint. — Chcę cię przekonać, czy chcesz czy nie chcesz, że mam względem was dobre zamiary. Zaraz je wam wyłuszczę: Nasamnrzód, kamraci — mówił, zwracając się do całej załogi — czy życzycie sobie zdobyć bez walki osiemset tysięcy funtów?
Ogromna większość przyklasnęła tym słowom.
— Powtóre, kamraci, czy zgadzacie się, by skarb, który posiadamy, został zakopany tu na Rendezvous, aż do czasu gdy przywieziemy ową część, która spoczywa na Skrzyni Umrzyka?
— A któż go zakopie? — wtrącił posępnie Allardyce. — Łatwo-ć to kilku ludziom tak zakopać skarb, że nikt oprócz nich samych go nie odnajdzie... a jeżeli oni nagle gdzieś znikną, cóż poczną ich kamraci?
— Jest w tem nieco słuszności — przyznał Flint. — Niechże więc na tem stanie, Allardyce, że zakopiesz go ty razem ze mną.
Żółtowłosy mężczyzna potrząsnął głową.
— Z nas dwóch powróciłby tylko jeden... a nie byłbym to ja...
— Masz chyba o mnie nazbyt wielkie mniemanie? — zadrwił Flint. — Ale dajmy na to, że weźmiesz z sobą paru przyjaciół? Czuł-żebyś się wtedy bezpiecznie?
— Iluż?
Flint zwrócił się do Silvera, którego bystre oczy bacznie przyglądały się twarzom obu stronnictw, biorących udział w sporze.
— Ilubyś ty naznaczył, Długi Janie?
Pociągła twarz Silvera wykrzywiła się śmiechem z lekka drwiącym.
— Przyjąwszy, że będziesz sam jeden po tej stronie, kapitanie, radziłbym wziąć pięciu... a sześciu, licząc razem z nim.
— Sądzisz, że on będzie ode mnie bezpieczny, mając przy sobie pięciu przyjaciół? — zapytał Flint z powagą.
— Sześciu w sam raz wystarczy do zakopania skarbu — odrzekł Silver, szerzej niż zwykle rozdziawiwszy usta w uśmiechu. — Z tobą będzie siedmiu... a siedem to liczba szczęśliwa.
Flint popatrzył nań z podziwem.
— Widzicie, jak to Długi Jan wymędrował? Siódemka jest szczęśliwa, prawda! Tak, ale dla kogo! No Allardyce, coż ty na to? Czy będziesz czuł się bezpiecznie pod osłoną sześciu przyjaciół?
Kilku ludzi się roześmiało.
— Tak, — odrzekł żółtowłosy mężczyzna.
— Więc już sprawa postanowiona — rzekł Flint. — Teraz ich sobie dobieraj. Zaczniemy zaraz przenosić skarb na brzeg, a gdy to zostanie ukończone, natychmiast wyruszymy na wyspę: ty, ja i twoi przyjaciele. Bill obejmie komendę nad statkiem. Najlepiej Billu, jeżeli będziesz trzymał Konia morskiego na wschód od wyspy, jeżdżąc tu i tam, stosownie do pogody; jeżeli będziesz stał tu bezczynnie, to powstaną burdy i ludzie będą wychodzili na brzeg, a wtedy nigdy nie uporamy się z robotą.
— Jak długo tam zabawicie? — zapytał Bones, śmiejąc się znacząco.
Flint zawołał na Allardyce‘a, który pochłonięty był rozmową z gromadką swych popleczników.
— Jak ci się zdaje? ile czasu zabierze nam uprzątnięcie dwóch działów skarbu, Allardyce? Złoto i srebrną monetę złożymy w jednym schowku, a sztaby srebrne w drugim.
— Skądże mogę wiedzieć? — warknął Allardyce.
— „Skąd on to może wiedzieć?“ powiada! — powtórzył Flint posępnie. — Wobec tego, Billu, będziesz pływał tam i sam, tak jak ci powiedziałem, a gdy będziemy już gotowi, by wsiąść na okręt, wyjedziemy łodzią z zatoki. Jest to chyba jasne i proste załatwienie sprawy? Niema mowy o jakowemś nieporozumieniu lub szwanku.
Poczem ruszyli obaj w stronę rufy, przeto Piotr i ja daliśmy nura do swej sypialni. Oni weszli do pokoju Bonesa, który przylegał do alkierza Moiry; przez pewien czas słyszeliśmy, jak rozmawiali przyciszonym głosem. Gdy wychodzili, Flint przemawiał:
— Pamiętaj, Billu, sprawuj swe dowództwo łagodnie, ale nie pozwól im się rozpuścić na dziadowski bicz. A tej dziewce daj spokój; wywołałoby to tylko niesnaski wśród załogi.
Bones odpowiedział stekiem przekleństw.
— Jesteś dureń — zmienił naraz temat rozmowy, — że pozwoliłeś Długiemu Janowi, by postawił ciebie oko w oko przeciwko sześciu ludziom. Przecież nawet Murray...
— Milczeć! — krzyknął Flint głosem w którym wyczułem najwyższe napięcie złości. — Murray to, Murray tamto... do pasji mnie doprowadza to ciągłe bajdurzenie o tym człowieku. Pokażę tym drabom, że sposoby Flinta są tak niezawodne, jak sposoby Murraya. Gdzie są moje flamandzkie pistolety?
Gdy nareszcie odeszli, spojrzałem pytająco na Piotra.
Ja — przemówił Holender.
— Ale jeden na sześciu! Co o tem sądzić?
— On chce schować skarb tam, gcie tylko on sam bęcie mógł się dostać. Ja, to wszistko.
Rankiem szóstego dnia zostałem obudzony donośnym krzykiem na pokładzie, a w chwilę później do mojego pokoju wpadł Darby Mc Graw, tak podniecony, że jego żargon stał się niemal niezrozumiały.
— Śpiesz się, śpiesz się, panie Bob! — zawołał. — Flint wraca... ale tylko sam... sam jeden.
Obudziłem Piotra, ubraliśmy się i wybiegliśmy na główny pokład, który był zatłoczony korsarzami, patrzącymi z osłupieniem poza barjerę sztymbortu. Słońce właśnie wschodziło, a wyspa, mroczna i posępna, wyłaniała się stopniami z pienistych bełtów dunugi. Koń morski stał od niej na południe, mając po prawej stronie Białą Opokę a przed sobą wejście do zatoki Kapitana Kidda. Wbok od wylotu tejże widać było płynącą ku nam łódkę, którą zostawiliśmy byli przy brzegu dla Flinta i jego towarzyszy. Siedział w niej, wiosłując, jeden tylko człowiek o głowie obwiązanej jasno błękitną chustą.
— Ale skądże pewność, że to Flint? — zawołałem. — Jest odwrócony do nas plecami, a z tej odległości...
— Za pozwoleniem, panie Ormerod, — ozwał się Silver, stojący tuż przy mnie, — dostrzegliśmy go przez szkła. Bill — tu wymachnął swobodną ręką w stronę rufy, gdzie Bones przechadzał się tam i z powrotem koło sternika, — ...Bill jest pewny, że to on.
Kulawiec uśmiechnął się i zniżył głos:
— Waszmość się temu dziwisz? co?
— Jeden na sześciu! — tyle tylko zdołałem z siebie wydobyć.
Ja — potwierdził Piotr, chichocąc.
Silver uśmiechnął się znowu.
— Tak, jeden na sześciu. Flint to chłop silny, a wściekły rezykant. Jakże się waćpanom zdaje, cóż on teraz zrobi z mapą?
— Jaką mapą?
— Kiedy się zakopuje skarb, to trzeba narysować mapę — wyjaśnił Silver tonem wyroczni. — Jeżeli więc jeden tylko człowiek wie, gdzie skarb zakopano, a przytem ma on mapę, to skarb jest bezpieczny aż do dnia sądnego... chyba, że ktoś inny zwędzi mu tę mapę.
— No, przecież on nie da mi tej mapy, — odparłem krótko.
— Nie-e-e, na to się nie zanosi. Lecz jeżeli on ją schowa tam, gdzie będziecie mogli dostać ją w swe ręce, lub zobaczyć, że on ją daje komu innemu, wspomnijcie, że Długi Jan jest waszym przyjacielem, mospanowie. Przyjacielem, pamiętajcie to słowo. A stare przysłowie powiada, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Jego czarne oczy zalśniły przenikliwie, spoczywając kolejno na twarzy Piotra i mojej. Wnet-że potem pokusztykał w stronę rufy, krzycząc:
— Spuszczać liny, kamraci. Pomóżcie kapitanowi wciągnąć łódkę na pokład.
W tej chwili skręciliśmy pod wiatr i jęliśmy podjeżdżać, tak iż Flint płynął obecnie ku nam od nawietrznej strony, wiosłując powoli, długiemi, nieskwapliwemi uderzeniami, jak człek bardzo strudzony, ale całą duszą oddany dokonywaniu uciążliwego przedsięwzięcia. Teraz, gdy był już tak blisko, mogliśmy dostrzec, iż przewiązka na jego głowie pokryta była skrzepami krwi. Jego surdut i koszula podarte były na strzępy, a trzewiki i pończochy umurdzane w błocie.
Rzucono mu pęk lin, on zaś przywiązał je starannie do plichty i przodku łodzi, poczem zaczął się wspinać po szczeblach bocznej drabinki, poruszając się sztywnie, ale z nieomylną sprawnością. Gdy jego twarz pojawiła się nad parapetem burty, ludzie stojący najbliżej rozdziawili gęby i cofnęli się wstecz, następując na nogi tym, którzy stali poza nimi. Takiej twarzy nie widziałem nigdy w życiu. Uderzała w niej nietylko okropna siność cery i kłębowisko żył, nabrzmiałych czerwono pod skórą, ale i wrażenie przeżyć, przechodzących miarę zwykłego ludzkiego zrozumienia. Oczy pałały mu dzikim blaskiem. Usta zacięły się w dąs nienawiści. Na jego gładkich policzkach wyżłobione były rysy lęku, gniewu, mściwości, żądzy, nieokiełznanej ambicji, — ba, nawet i szyderstwa.
Zsunął się na pokład i bacznie spojrzał po wszystkich wokoło.
— No, jestem już tutaj! — wycharczał. — Hej, Darby, przynieś mi butelkę rumu. Co żywo chłopcze!
Darby, trzęsąc się i pobladłszy na twarzy, skoczył wypełnić zlecenie. Nikt nie odzywał się ni słowem, a Flint jął się śmiać — jakże ohydnie!
— Nie cieszycie się z powrotu swego szypra, hę? Jak się wam powodzi, Billu?
Bones ramionami przebił sobie drogę poprzez ciżbę, ale i jemu słów zabrakło, gdy stanął oko w oko z przerażającą i ohydną postacią Flinta.
— Nam... nam... nam dobrze się wiedzie — wyjąkał nakoniec.
Jedynie Silver, jak się zdawało, pozostał niewzruszony.
— Było was siedmiu, gdzieście odeszli na ląd — odezwał się wykrętnie, — a jeden tylko powrócił na okręt?...
Flint zaśmiał się powtórnie owym piekielnym śmiechem.
— Tak, sześciu zostało na lądzie, Silverze; sześciu tęgich chłopów. Sześciu, powiadasz... a siódemka jest szczęśliwa. Dalibóg szczęśliwa! I jeszcze jak szczęśliwa! Allardyce powiadał, że z sześcioma czuje się bezpiecznie! Ho, ho, ho!
— Gdzie... gdzie... oni się znajdują? — zapytał Bones.
— Na lądzie, powiedziałem wam, Billu. Wszyscy bezpieczni... na lądzie...
— Nieżywi? — dopytywał się Bones.
— A jakże... wyciągnęli kopyta... jak Henryk Morgan... lub Avery...
Przez ciżbę jął się przepychać Darby, niosąc odkorkowaną butelkę rumu. Flint wyciągnął obie ręce i począł roztrącać ludzi na prawo i na lewo, by utorować chłopcu drogę.
— Rumu! — zawołał. — Tego mi potrzeba. Rumu!... i to dużo!
Pochylił głowę wtył, przyłożył do warg butelkę — i zaczął pić, pić bez końca. Słychać było bulgot trunku przelewającego mu się przez grdykę.
— Aaaa — aa! — odetchnął. — To pyszna rzecz! Przynieś mi jeszcze jedną, Darby.
Cisnął butelkę w morze i zaczął śpiewać zwrotkę z tej dzikiej pieśni żeglarskiej, która była tak ulubiona pośród załogi:

— Tom Avery dostał nożem po policzku —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!
A Monsieur Tessin zadyndał na stryczku —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!

— Ale co się stało ze skarbem, kapitanie? — zagadnął Silver.

Flint wlepił w niego oczy i wpatrywał się tak przez przeciąg dwóch pacierzy. Muszę przyznać, że Silver nieugięcie wytrzymał jego spojrzenie.
— Cóżby miało być? Jest całkiem bezpieczny — odpowiedział Flint owym przerażająco łagodnym tonem, jakim dawniej przemawiał był do Allardyce‘a. — Wszystko załadowane tak, że ani pies tego nie ruszy.
— Tak, ale gdzie? — nagabywał go Silver.
Sina, plamami okryta twarz Flinta zatrzęsła się wściekłością, jakiej niepodobna opowiedzieć słowami.
— Gdzie? — wybuchnął. — Juści, gdzie? Pytajże dalej, jeśli ochota, człowiecze! Albo szukaj go, jeżeli sobie życzysz. Idź-że sobie na wyspę. Puśćcie te liny! — krzyknął na ludzi, co stali przy powrozach, do których przywiązana była jego łódka.
— Otóż! — ciągnął dalej. — Narzędzia są na wyspie. Możesz wziąć z sobą zapas jadła i rumu. Idź na ląd, i zostań tam, czyja ochota! Szukaj skarbu, choćbyś do samego piekła miał się dokopać! Ale okręt pojedzie dalej, do pioruna!... by zdobyć więcej!
Poczekał chwilę, ale nikt z obecnych nie przyjął jego wyzwania. Silver, zamyśliwszy się, wytoczył się o kuli ze ścisku, patrząc kędyś w dal oczyma, które były tak nieruchome i świecące, jak para polerowanych guzików.
— A więc dobrze — rzekł Flint. — Kierunek na południowy zachód ku południowi. Jedziemy na Skrzynię Umrzyka. Rozwinąć wszystkie żagle, a na każdym maszcie umieścić czatownika!














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.