Złote sidła/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złote sidła |
Podtytuł | Śladem krwi |
Wydawca | Wydawnictwo Książek Popularnych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Diecezjalna w Opolu |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Filip dał Cecylii do zrozumienia, że należy najpierw wykorzystać położenie i przeszukać zwłoki poległych wrogów. Dał więc jej znak, aby czekała, a sam wrócił spiesznie na pole walki.
Trzej Eskimosi nie żyli. Dwaj z nich zginęli od uderzenia kijem. Trzeci miał małą dziurkę między oczyma od kuli. Filip pogłaskał ręką malutki rewolwer, dobry do strzelania grochem, z którego tak kpił przedtem.
Najmniejszym z Kogmolloków był ten, którego ubił jako pierwszego kijem. Nachyliwszy się nad nim, Filip podniósł jego kaptur ze skóry foki, zdarł z niego futrzane ubranie i zdjął buciki ze skóry renifera. Obładowany łupem wrócił do młodej kobiety.
Jakkolwiek odzienie to było proste i pochodziło z trupa, spadło im jak manna z niebios. Nie była to pora na przesadne wymagania i elegancję. Ogień radości gorzał w oczach Cecylii, a Filip zdumiewał się jak mało wyprowadzało ją z równowagi niebezpieczeństwo. Natychmiast też jęła się stroić w owo stare odzienie, podczas gdy Filip wrócił do Eskimosów.
Drugiemu Eskimosowi, którego powalił nagłym uderzeniem pięści, zabrał również kaptur i odzienie. Eskimosi nie posiadają właściwych kieszeni, ale noszą w pasie małe woreczki ze skóry narwala, które je zastępują. Filip odłożył na bok owe trzy trzosy, potem pozbierał broń.
Znalazł dwa kordelasy i pół tuzina zabójczych dzirytów. Jeden z nożów tkwił jeszcze w zaciśniętej ręce Eskimosa, który chciał go nim ugodzić w chwili, gdy rewolwer Cecylii wmieszał się w to w samą porę. Wziął nóż, najdłuższy i najlepiej wyostrzony.
Zbadawszy zawartość trzech woreczków wyjął z nich nieodstępny sznurek ze skóry renifera i jeszcze mniejszy woreczek, nieprzemakalny i starannie zamknięty, zawierający przybory Kogmolloków do rozniecania ognia. To było niezwykle cenne. Eskimosi nie mieli ze sobą żadnych zapasów żywności. Było to jasnym dowodem, że obozowali niedaleko.
Skończywszy przeszukiwać, wstał, gdy ujrzał nadchodzącą Cecylię.
Jakkolwiek położenie nie było odpowiednie do żartów, uśmiechnął się. Wyglądała jak prawdziwy Eskimos. Kaptur był tak dalece szeroki, że zakrywał jej całą twarz i nie można jej było poznać na odległość pięćdziesięciu kroków. Filip odchylił rąbek kaptura i ukazała się miła jej twarz. Potem wyjął ciężkie warkocze i odsłonił ich lśniący blask. Jednak po chwili namysłu schował z powrotem jasne włosy do kaptura, aby w razie napadu Eskimosowie nie poznali, że Cecylia jest kobietą.
Nie mogła oderwać oczu od trzech leżących w śniegu trupów, milczących dowodów niebezpieczeństwa i odbytej przez Filipa walki. Stali oboje, pochłonięci swoimi myślami, marząc o miłości. Przez parę chwil zapomnieli o czasie, który płynął szybko i o tym, co może ich kosztować każda stracona chwila. Przywołał ich do rzeczywistości mały płat śniegu, który spadł z wierzchołka jodły.
Filip dał Cecylii do zrozumienia, że inni wrogowie są na ich tropie i że należy natychmiast ruszyć w drogę.
Przywiązał więc do pasa jeden z trzech woreczków, potem zabrał swój kij, a po chwili wahania jeden z dzirytów. Nie wiedział, na co mu się przyda owa broń. Broń ta, śmiercionośna na sto kroków w ręce Kogmolloka, była nieużyteczna w rękach laika, nie umiejącego jej używać. Z drugiej strony była za słaba, aby jej można było użyć do walki wręcz. Mimo to Cecylia poszła za jego przykładem i wzięła drugi dziryt, gotowa walczyć w najbliższym starciu, u boku swojego obrońcy. Wzięli się więc za ręce i ruszyli przez las.
Małe stopy Cecylii, odziane w zbyt szerokie trzewiki, pozostawiały w śniegu długie ślady. Kroczyła naprzód z trudem. Filip usiłował odszukać dawny ślad, pozostawiony przez Brama i przez niego, poznać po pewnych szczegółach miejsca, które przebył. Zatrzymywał się od czasu do czasu i nadsłuchiwał, czy ktoś z tyłu nie nadchodzi.
Wpadli nagle na świeże ślady, pozostawione na śniegu przez człowieka, który przecinał ich drogę pod kątem prostym. Filip nachylił się, aby je zbadać i nie mógł powstrzymać się od krzyku. Ślady pochodziły od bucików do nart.
Eskimosi nie używają takich bucików. Był to więc ślad nogi białego człowieka! Stwierdził równocześnie rzecz drugą. Ślady stóp nieznajomego pochodzenia były olbrzymie. On sam nie mógł ich zakryć w zupełności.
— Jeszcze nie urodzili się Eskimosi, którzyby zdołali pozostawić taki ślad, — zawołał. — Tylko Bram lub nieznajomy jakiś człowiek biały mógł pozostawić ów ślad.
Filip był tym do tego stopnia poruszony, że Cecylia nachyliła się również ku ziemi.
— Bram... Bram... — powtórzył z niepewnym ruchem.
Ale Cecylia zaprzeczyła ruchem głowy. Badała również śnieg z żarliwą ciekawością. Wzięła gałązkę jodłową i położyła ją w poprzek, przed jednym z odcisków. Filip zrozumiał, co chciała powiedzieć. Przypomniał sobie, że narty Brama były na końcu ścięte a nie zaokrąglone, jak zwyczajnie. Nie widać tego było w śladach, które mieli przed oczyma. To nie Bram przeszedł.
Filip nie mógł się zdecydować wobec tego nowego faktu. Czy ten biały był przyjacielem, czy wrogiem? Któż wie, czy to nie ktoś z policji Royal North-Westu, niosący im niespodziewaną pomoc. Czy należy zdążać za tym śladem, czy też przeciwnie, uciekać od niego? To samo przemawiało za i przeciw. Pocóż więc wahać się?
W owej chwili rozległ się za nimi potężny krzyk, dziwna onomatopeja, grzmiąca jak bęben, rodzaj formalnego wrzasku:
— Hum... Hum... Hu-u-u-m-m-m!
Zdawało się, że echo podwajało ów krzyk, niosąc go na cztery krańce widnokręgu.
Cecylia, podobnie jak Filip, zrozumieli szybko, że Eskimosi odkryli swoich nieboszczyków i zgromadzili się dokoła trupów. Należało zdążać do białego człowieka i spróbować szczęścia.