Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bram... Bram... — powtórzył z niepewnym ruchem.
Ale Cecylia zaprzeczyła ruchem głowy. Badała również śnieg z żarliwą ciekawością. Wzięła gałązkę jodłową i położyła ją w poprzek, przed jednym z odcisków. Filip zrozumiał, co chciała powiedzić. Przypomniał sobie, że narty Brama były na końcu ścięte a nie zaokrąglone, jak zwyczajnie. Nie widać tego było w śladach, które mieli przed oczyma. To nie Bram przeszedł.
Filip nie mógł się zdecydować wobec tego nowego faktu. Czy ten biały był przyjacielem, czy wrogiem? Któż wie, czy to nie ktoś z policji Royal North-Westu, niosący im niespodziewaną pomoc. Czy należy zdążać za tym śladem, czy też przeciwnie, uciekać od niego? To samo przemawiało za i przeciw. Pocóż więc wahać się?
W owej chwili rozległ się za nimi potężny krzyk, dziwna onomatopeja, grzmiąca jak bęben, rodzaj formalnego wrzasku:
— Hum... Hum... Hu-u-u-m-m-m!
Zdawało się, że echo podwajało ów krzyk, niosąc go na cztery krańce widnokręgu.
Cecylia, podobnie jak Filip, zrozumieli szybko, że Eskimosi odkryli swoich nieboszczyków i zgromadzili się dokoła trupów. Należało zdążać do białego człowieka i spróbować szczęścia.