Złote sidła/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł Wyścig
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Wyścig.

Filip pozbył się dzirytu i kija, zatrzymując przy sobie jako jedyną broń nóż Eskimosa i chwycił rączo Cecylię w swoje ramiona.
— Teraz trzeba biec na wyścigi, — rzekł. Bo inaczej...
Przebiegł w ten sposób, biegnąc nieustannie, kilkadziesiąt jardów, potem postawił Cecylię na ziemi. Chciał jej w ten sposób wytłumaczyć, że życie lub śmierć zależne są od szybkości ich biegu, że muszą wytężyć całą swoją energię w kierunku wybawienia. Jęła biec z zapałem obok niego. Śnieg przestał padać.
Biegnąc tak rozważał Filip złe i dobre strony swojego postępku. Wiedział, że Eskimosi, zebrawszy się koło swoich nieboszczyków, rozpoczną, nie bez krępowania się, hałaśliwą naradę, która pochłonie trochę czasu. Potem zaś puszczą się w pogoń.
Co się tyczy nieznajomego, którego śladem dążył wraz z Cecylią, należało być ostrożnym. Ważne było, aby go zaskoczyć i najpierw opanować, aby go unieszkodliwić, jeśli jest wrogiem, a jeśli posiada strzelbę, odebrać mu ją. Strzelba! Co za wspaniała i cenna zdobycz!
Ślad nie był dawny. To jedno było pewne. Pokrywała go tylko lekka powierzchnia śniegu. Nie powstał dawniej, jak przed godziną.
Cecylia zadyszała się wkrótce. Kaptur zesunął się jej na tył głowy i wynurzyła się twarz, cała czerwona od wysiłku. Filip stanął. Młoda kobieta, której oczy błyszczały jak gwiazdy, była teraz urocza i miał już chęć ucałować jej zadyszane, rozchylone usta. Ale nie było czasu do stracenia. Filip wziął ją znów na ręce i jął biec dalej.
Wszystko poszłoby gładko, gdyby mógł tak dłużej wytrzymać. Zależeć to będzie od jego sił. Po czterystu około jardach Cecylia dała znak, że jest wypoczęta. Biegł jeszcze przez pięćdziesiąt jardów, potem postawił ją na ziemi. Ogółem przebiegli w ten sposób prawie jedną milę.
Ale ślad skręcał naraz ze wschodu ku północy. Zdumiał się Filip. Usiadł na pniu zeschłej jodły wraz z Cecylią, aby trochę wypocząć. I cudzoziemiec musiał się tutaj zatrzymywać. Żaden śnieg nie pokrywał już śladów jego stóp.
— Wydaje mi się, — rzekł Filip, — że znajduje się od nas nie dalej, jak o pół godziny drogi.
I kiedy obserwował zamarzniętą ziemię, zauważył na twardym śniegu kilkanaście punkcików ciemnobrunatnego koloru.
— Tutaj nieznajomy wydobywał swój tytoń, — rzekł z uśmiechem.
Mimo sprzeciwów Cecylii, która chciała biec, wymógł na niej, że pozwoliła się nieść. Widocznie działała na nią jego odwaga. Ciężki oddech i lekki skurcz jego twarzy dokoła ust zdradzały znużenie. Nawet dla zwyczajnej przechadzki ciężkie jego odzienie futrzane i grube trzewiki były zbyt uciążliwe.
Aby zmniejszyć ciężar podniósł ją wyżej, tak że ramiona Cecylii oplotły jego szyję, a twarze ich przylgnęły do siebie. Dotknięcie jej policzka pobudziło go do dalszego biegu.
Kiedy się zatrzymał, był już niemal bez tchu i po raz ostatni pozwolił jej biec koło siebie. Ale nogi jej uginały się. Znikł rumieniec z różowych policzków, które pokrywała coraz bielsza bladość. Zgasł połysk jej oczu. Wyraz ich stał się dziki. Nie widząc siebie, tę samą zmianę zauważyła Cecylia na twarzy Filipa. Obie energie wyczerpywały się. Siliła się jeszcze na uśmiech i podała Filipowi swoje usta, które tym razem całował długo.
Jęli biec dalej spokojniej. Filip zdołał obliczyć, że przebiegli prawie pięć mil od płonącej chaty. Eskimosi mogli tymczasem ubiec ledwie dwie mile.
Przybyli do stóp długiej góry śnieżnej, mającej kształt grzbietu osła, a utworzonej ze śniegu znoszonego oddawna przez wiatr, starannie usypanej i zamarzniętej na wskroś. Filip poznał, że widział ją niegdyś w towarzystwie Brama i przeszedł obok niej, gdy opuścili pierwszą samotną chatę.
Ślad prowadził przez tę górę. Bez wątpienia prowadził on ku owej chacie. I Filip uradował się, że poszedł owym śladem, jasne bowiem teraz było, że szedł przedtem w fałszywym kierunku.
Cecylia nie mogła kroczyć nawet powolnym krokiem, więc, aby przebyć ten mały pagórek, ramiona Filipa musiały użyczyć jej swojej pomocy. Próbowała się bronić, ale wybuchnęła płaczem.
— Odwagi! — rzekł do niej Filip. — Chata jest już niedaleko. Jestem jeszcze dość silny, aby cię tam zanieść.
I przełknął gęstą ślinę, która nagromadziła się w jego gardle, podczas gdy Cecylia zdała się na niego, wyczerpana i rozpieszczona.
Trzeba było iść jeszcze przez pół godziny. Potem nagle ukazała się przed nimi chata.
Ktoś musiał w niej być, ponieważ z komina wydobywał się spiralny pasek dymu.
Tam było życie lub śmierć, ostatnia rozpacz lub wybawienie dla Filipa i dla młodej kobiety. Filip ułożył Cecylię pod krzakiem, aby nie była widoczna. Potem zdjął z siebie odzienie Eskimosa i rzucił je na śnieg. Przygotowywał się do walki. Muskuły jego naprężyły się. Cecylia była blada jak ziemia pod jej nogami.
— Chwała Bogu! — rzekł Filip. — Przybyliśmy do celu, zanim dosięgli nas Eskimosi. Idę na wywiady. Nie ruszaj się stąd.
Kiedy oddalał się od niej, ręce jej pochwyciły go kurczowo, a z piersi wydarło się westchnienie. Chciałaby go zatrzymać lub towarzyszyć mu. Ale wiedziała, że należy słuchać.
— Filipie! — szepnęła.
I odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.