Przejdź do zawartości

Zęby tygrysa (1926)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Człowiek mający umrzeć

Wydarzenia tej tragicznej sceny rozegrały się z taką szybkością, że jej świadkowie pozostali dłuższą chwilę, jakby gromem rażeni. Notarjusz przeżegnał się i ukląkł. Prefekt głęboko wzruszony wymówił półgłosem:
— Biedny Verot! był to prawdziwie sumienny i obowiązkowy człowiek i można o nim śmiało powiedzieć, że padł na posterunku. Gdyby, zamiast tu czekać na mnie, poszedł był do infirmerji, jak mu to sekretarz doradzał, możeby go byli odratowali...
— Czy miał żonę? dzieci? — zapytał z niepokojem Perenna.
— Żonę i troje dzieci — odparł prefekt.
— Ja się ich losem zajmę — zapewnił don Luis z prostotą.
Następnie, kiedy nareszcie wprowadzono doktora i p. Demalion zajął się przeniesieniem nieboszczyka do drugiego pokoju, Perenna rzekł doktorowi na stronie:
— Mojem zdaniem nie ulega wątpliwości, że inspektor Verot został otruty. Niech pan spojrzy na przegub lewej ręki a zauważy pan ślad ukłucia, i otoczony obwódką mocno zaczerwienioną.
— Myśli pan więc, że to ukłócie spowodowało zatrucie organizmu — zapytał doktór zainteresowany.
— Ukłócie szpilką lub końcem stalówka, widocznie jednakże nie tak mocne, jak się tego spodziewano, gdyż śmierć nastąpiła dopiero po paru godzinach.
Po chwili obecni zaczęli się żegnać. Sekretarz ambasady amerykańskiej i attache peruwiański gorąco winszowali Perennie jego intuicji, graniczącej z jasnowidzeniem. Następnie major d‘Astrignac uścisnął mu dłoń z serdeczną przyjaźnią. W końcu mecenas Lepertuis i don Luis Perenna zamierzali też opuścić gabinet prefekta, kiedy ten ostatni wszedł szybko do pokoju.
— Jest pan tu jeszcze, panie Perenna? To dobrze! Pomoże mi pan w wyjaśnieniu jednej kwestji jeszcze. Z owych kilku liter, napisanych przez Verota, udało się panu odczytać sylabę „Fau“?
— Tak jest, panie prefekcie. Niech się pan zresztą sam przekona. Czy nie tak? F, a, u? i F, dużą głoską pisane, jakby miało oznaczać początek nazwiska.
— Rzeczywiście... rzeczywiście... Otóż, niech pan sobie wyobrazi, że ta sylaba jest właśnie początkiem... Zresztą przekonamy się o tem zaraz...
Drżącą ręką prefekt przerzucił korespondencję, przygotowaną na biurku przez sekretarza.
— Oto jest! — wykrzyknął, chwytając list i kierując wzrok na podpis. — Ten sam początek nazwiska... Fauville i list, jakby w gorączce pisany, bez daty ani adresu... Niech pan posłucha:

Panie Prefekcie! Wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad moją i syna mego głową. Śmierć zbliża się wielkimi krokami. Nocy tej a najdalej jutro będę miał dowody zbrodniczego spisku, który nam zagraża. Potrzebując ochrony, wzywam Pana na pomoc!
Proszę przyjąć i t. d.
Fauville.

— Niema nic więcej, żadnego nagłówka? — zapytał don Luis.
— Nie... Ale zeznaia Verota zbyt dobrze snę zgadzają z tem rozpaczliwem wezwaniem o pomoc, żeby tu mogła zajść jaka pomyłka. To bezwątpienia p. Fauville z synem mają być zamordowani tej nocy. Ale co najstraszniejsze, że to nazwisko jest tak rozpowszechni on e, #że byłoby niemożliwem zawczasu ich odnaleźć.
— Ależ, panie prefekcie, trzeba za wszelką i cenę!...
— Oczywiście, za wszelką cenę!... Wszystkich moich ludzi użyję do tego. Niech pan jednak pomyśli, że nie mamy absolutnie żadnych wskazówek.
— Panie prefekcie, to byłoby przecież straszne! Niech pan pomyśli... te dwie istoty, które maj ją umrzeć!... Błagam pana, niech pan tę sprawę weźmie w swoje ręce, niech pan ją poprze swojem doświadczeniem i władzą.
Ledwo tych słów domówił, kiedy wszedł sekretarz osobisty prefekta z kartą wizytową w ręku.
— Panie prefekcie, ten pan tak nastaje, żeby go przyjąć, że nie śmiałem mu odmówić...
Prefekt chwyciwszy kartę, krzyknął ze zdumienia i radości.
— Patrz pan! — zwrócił się do Perenny, który wyczytał następujące słowa:

Hipolit Fauville

Inżynier

14 bis, boulevard Suchet.

— Widocznie los sam powierza mi tę sprawę. Zresztą wypadki zdają się zwracać na naszą korzyść. Jeśli ten Fauville jest jednym ze spadkobierców rodziny Roussel, to zadanie nasze będzie ułatwione.
— Przypominam panu, panie prefekcie, że osobny paragraf testamentu zastrzega, iż takowy może być odczytany spadkobiercom dopiero po upływie czterdziestu ośmiu godzin. Pan Fauville nie powinien więc być o niczem przedwcześnie powiadomiony — upomniał mecenas Lepertuis.
Nagle drzwi się otwarły i wpadł ktoś do pokoju, odtrącając woźnego.
— Inspektor... inspektor Verot nie żyje? Czy to prawda? Mówiono mi...
— Tak jest, nie żyje.
— Za późno! Przybywam za późno!...
I padł na krzesło, załamując ręce i szlochając:
— Nędznicy! Nędznicy!...
Jego łysa czaszka wznosiła się nad czołem pooranem zmarszczkami w głębokie bruzdy. Nerwowe drganie wykrzywiało mu dół twarzy. Był to człowiek pięćdziesięcioletni blady i schorowany. Łzy błyszczały mu w oczach.
— O kim pan mówi? — zapytał prefekt — jeśli o tych, co zabili Verota, to możeby mógł pan udzielić nam jakichś wskazówek.
— Nie, nie, to byłoby przedwcześnie... Moje dowody nie byłyby dostateczne...
Podniósł się tłumacząc:
— Niepotrzebnie panu czas zabierałem, panie prefekcie. Miałem jednak nadzieję, że Verot uniknie niebezpieczeństwa. Moje dowody, potwierdzone przez jego zeznania, miałyby o wiele większe znaczenie. Lecz może mu się udało uprzedzić pana?
— Nie, mówił wprawdzie coś o tej nocy...
Hipolit Fauville drgnął.
— O tej nocy... nie, to nie może być! W tem się omylił... Najwcześniej jutro wieczorem... Wiem o tem dobrze. Musimy ich też chwycić w sidła... tych nikczemnych!...
Don Luis zbliżył się do niego i zapytał:
— Pańska matka nazywała się Ermelina Roussel, nieprawdaż?
— Tak jest, Ermelina Roussel, właśnie straciłem ją niedawno.
— I pochodziła z Saint-Etienne?
— Tak, lecz dlaczego pan to pyta?
— Pan prefekt wytłumaczy to panu jutro... Jeszcze jedno pytanie:
Otworzył pudełeczko kartonowe, zostawione przez Verota.
— Czy ta tabliczka czekolady ma dla pana jakieś znaczenie? Ten odcisk zębów?...
— Co za nikczemność! — wykrzyknął inżynier zmienionym głosem. — Gadzie to inspektor mógł znaleźć!
Po tych słowach wstał zmieszany i skierował się ku wyjściu.
— Odchodzę, panie prefekcie... odchodzę. Jutro zaś — panu opowiem... będę już miał wszelkie dowody... I nie odmówcie mi opieki... Jestem wprawdzie chory, lecz chcę żyć... i mam prawo żyć... i mój syn też! Ach, nędznicy... nędznicy...
Wybiegł, zataczając się jak pijany.
P. Demalion zerwał się z miejsca mówiąc:
— Poszlę zaraz kogoś dla zbadania otoczenia tego człowieka i strzeżenia go na każdym kroku. Zatelefonowałem już do dyrekcji policji i oczekuję kogoś zaufanego, komu to myślę powierzyć.
— Panie prefekcie! — zawołał don Luis — proszę pana o pozwolenie zajęcia się tą sprawą pod pańskim kierunkiem. Testament Kozmy Morningtona wprost mi to nakazuje. Wrogowie p. Danville są widocznie ogromnie przebiegli i śmiali, będę więc sobie uważał za honor być przy nim na stanowisku tej nocy.
Prefekt zawahał się. Nasunęła mu się pewna wątpliwość co do pobudek kierujących Perenną. Więcej niż komukolwiek powinno mu było zależeć na tem, żeby żaden spadkobierca rodziny Roussel nie został odnaleziony. W ciągu kilku sekund p. Demalion badał tę twarz energiczną i inteligentną, oczy myślące choć uśmiechnięte, poprzez które wprawdzie trudno byłoby dotrzeć do tajemniczej głębi tej zagadkowej osobistości, patrzące jednakże niezmiernie szlachetnie i szczerze. W końcu zawołał sekretarza.
— Czy przybył kto z dyrekcji policji?
— Tak, panie prefekcie, sierżant Mazeroux.
— Proszę go tu kazać wprowadzić. — Poczem zwrócił się do Perenny z wyjaśnieniem:
— Mazeroux jest jednym z naszych najlepszych agentów. Używałem go zawsze na równi z Verotem, ile razy trzeba było kogoś ruchliwego i sprytnego. Myślę, że się panu przyda.
Mazeroux wszedł do gabinetu. Był to mały człowieczek suchy lecz silny, któremu wąsy obwisłe, ciężkie powieki, łzawe oczy i długie płaskie włosy nadawały dziwnie melancholijny wyraz.
Prefekt zwrócił się do niego ze słowami:
— Mazeroux, musisz już wiedzieć o śmierci Verota i okropnych okolicznościach tej śmierci. Musimy go pomścić, a zarazem niedopuścić do dalszych zbrodni. W tym celu oddaję cię pod rozkazy tego pana, który zna tę sprawę dokładnie i poinformuje cię o wszystkiem. Jutro rano zaś przyjdziesz zdać mi sprawozdanie.
Perenna skłonił się p. Demalionowi.
— Dziękuję panu prefektowi i mam nadzieję, że nie pożałuje pan togo dowodu zaufania w moje zdolności.
— Poczem pożegnawszy się z p. Demalionem i mecenasem Lepertuis wyszedł razem z Mazeroux.
Po drodze Perenna zaznajomił sierżanta ze wszystkimi szczegółami zbrodni i zaimponował mu mocno niezwykłą domyślnością, wykazaną w tym wypadku. To też Mazeroux nabrał bezgranicznej do niego ufności i gotów był becz zastrzeżeń stosować się do jego rozkazów.
Zdecydowali obaj wstąpić najprzód do kawiarni „du Pont Neuf“, żeby tam przeprowadzić śledztwo. Dowiedzieli się tam, że Verot był częstym gościem kawiarni. Tego zaś ranka był rzeczywiście i pisał długi list. Chłopiec usługujący przypominał zaś sobie wyraźnie, że sąsiad z drugiego stolika, który wszedł prawie równocześnie z Verotem, zażądał też papieru listowego i dwa razy upominał się o żółte koperty.
— Zgadza się to z pańskiem twierdzeniem. — rzekł Mazeroux do Perenny — list został widocznie zamieniony.
Zapytany o wygląd owego osobnika chłopiec dał rysopis dość charakterystyczny. Miał to być człowiek wysokiego wzrostu, trochę przygarbiony, z ciemną brodą w klin, z binoklami w szyldkretowej oprawie na jedwabnym czarnym sznurku i miał laskę hebanową z rączką srebrną w formie głowy łabędzia.
Mieli już wyjść z kawiarni, kiedy Perenna zauważył, że kłoś ich śledził. Kazał zaczekać towarzyszowi, sam zaś oddalił się na chwilę. Wkrótce powrócił w towarzystwie wysokiego szczupłego pana z bokobrodami.
Don Luis przedstawił:
— Pan Mazeroux, mój przyjaciel, pan Caceres attache ambasady peruwiańskiej, który tylko co był obecny na zebraniu u prefekta. Panu Caceres było właśnie powierzone przez p. posła peruwiańskiego sprawdzenie mego pochodzenia i tożsamości.
— I cóż, panie Caceres, szukał mię pan, jak widzę! Ma pan do mnie interes!
Caceres nie odpowiedział, tylko spojrzał w stronę sierżanta.
— Ależ niech się pan wie krępuje — uśmiechnął się Perenna. — Może pan śmiało mówić w obecności pana Mazeeoux, który jest wtajemniczony w tę sprawę. Krótko mówiąc: potrzebuje pan pieniędzy. Wiele?
Peruwiańczyk niespokojnem okiem rzucił raz jeszcze na towarzysza Perenny i po krótkiem wahaniu rzekł stłumionym głosem:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!
— Do djabła! — wykrzyknął don Luis — a to dopiero apetyt! Jak się to panu podoba, panie Mazeroux? pięćdziesiąt tysięcy to przecież ładny grosz! Kochany panie Caceres, przypomnijmy sobie w paru słowach, jak to było. Przed kilku laty, kiedy miałem honor poznać pana w Algierze, gdzie pan bawił w przejeździe, zrozumiawszy przytem, z kim mam do czynienia, zapytałem, czy nie mógłby mi pan, w ciągu trzech lat, wyrobić papierów na imię jakiegoś hiszpańsko-peruwjańczyka, zaopatrzonego w autentycznych i Szacownych przodków. Na propozycję moją zgodził się pan, żądając za tę drobną usługę dwadzieścia tysięcy franków. Kiedy przed tygodniem prefekt policji zażądał moich dokumentów udałem się do pana i dowiedziałem się, że panu powierzono sprawdzenie mego pochodzenia i że wszystko zresztą jest gotowe. Za pomocą papierów nieboszczyka Perenny hiszpańsko-peruwjańskiego szlachcica, stworzył mi pan stan cywilny bez zarzutu. Ułożywszy się więc co do naszego obopólnego stanowiska wobec prefekta, zapłaciłem umówioną sumę i uważałem, że pomiędzy nami wszystko skończone. Nie rozumiem więc, czego pan chce jeszcze?
Peruwjanczyk, już bez najmniejszego zażenowarnia, oparł się obu łokciami o stół i odrzekł spokojnie:
— Układając się z panem swego czasu, myślałem, że mam do czynienia z kimś, który dla jakichś osobistych względów ukrywa się pod mundurem legjonisty i pragnie zapewnić sobie na przyszłość powrót do uczciwej egzystencji. Dziś zaś idzie tu o spadkobiercę Kozmy Morningtona, dziedziczącego jutro i to pod fałszywem nazwiskiem miljon franków, a za parę miesięcy może i dwieście miljonów. Przyzna pan, że to najzupełniej zmienia postać rzeczy.
Argument ten zrobił na Perennie wrażenie. Zapytał jednak:
— A gdybym odmówił?
— Gdyby pan odmówił, tobym zaraz uprzedził notariusza i prefekta, że się pomyliłem, przeprowadzając badania co do pańskiej osoby. W następstwie czego, mietylko pan nie otrzyma nic, lecz prawdopodobnie zamkną pana w dodatku.
— Chyba razem z panem, panie kochany.
— Jakto ze mną?
— A no, za sfałszowanie dokumentów. Domyśla się pan przecie, że to wyjdzie na jaw.
Peruwjańczyk nie odpowiedział i spuścił nos na kwintę.
Den Luis zaśmiał się. Wyjął z kieszeni książkę czekową i rzekł:
— Panie Ceceres, oto czek na dwadzieścia tysięcy, który ofiarowuje panu spadkobierca Morningtona. Schowaj go pan do kieszeni i bierz nogi za pas, żebym się nie rozmyślił.
Było to wypowiedziane takim tonem, że Peruwjańczyk usłuchał rady, wziął czek, dziękując uprzejmie i wyszedł szybko, nie oglądając się.
— Kanalja! — powiedział don Luis, patrząc za odchodzącym. — Jak ci się to podoba, Mazeroux?
Sierżant patrzył na niego z osłupieniem, a w końcu wyjąkał:
— Panie, co to wszystko znaczy?
— O co pan pyta, panie sierżancie?
— Kim pan jest?
— Cóżto, nie słyszał pan? Szlachetnym Peruwjańczykiem, czy też Hiszpanem... byłym legionistą...
— Blaga!... byłem przecież obecny...
— Jestem don Luis Peronna, odznaczony za waleczność i wyjątkowe zasługi! Dość tych kpin, mój panie, i wzywam pana do stawienia się zaraz wraz ze mną przed prefektem.
— Dajże mi dokończyć, do djabła!... A więc, były legjonieta... były bohater... były więzień... były książę rosyjski... były dyrektor policji... były...
— Zwarjował pan?... — wykrzyknął sierżant. — Cóż to za brednie?
— Jakto brednie? to najprawdziwsze zdarzenia... Najautentyczniejsza historja. Jeśli chcesz, mogę ci jeszcze kilka tytułów wyliczyć. Byłem baronem, hrabią, księciem, arcyksięciem, wielkim księciem... I gdyby ml foto powiedział, że byłem królem, nie śmiałbym mu zaprzeczyć!
Sierżant Mazeroux chwycił w swoje mocne dłonie delikatne napozór ręce Perenry.
— Bez hałasu tylko! Nie wiem, kim pan jesteś, ale cię nie wypuszczę. Rozmówimy się w policji.
— Nie tak głośno, Aleksandrze!
Uwalniając swoje ręce z niezwykłą łatwością z silnego uścisku przeciwnika, zaśmiał się szyderczo: — Cóżto, nie poznajesz mię, bałwanie?
Mazeroux zamilkł i oczy wytrzeszczył jeszcze bardziej. Widać było, że zgłupiał do reszty. Dźwięk głosu, te oczy kpiące, i w końcu to przezwisko „Aleksander“, którem nazywał go tylko ktoś jeden, przed laty... W końcu wyjąkał:
— Szef... Czyżby szef?...
— Czemu nie?
— Przecież szef umarł!
— Cóż z tego? Myślisz, że mi to przeszkadza żyć?
I kiedy sierżant stał coraz bardziej zmieszany, Perenna położył mu rękę na ramieniu, pytając.
— Kto cię umieścił w dyrekcji policji?
— Dyrektor policji p. Lenormand.
— A kto był pan Lenormand?
— To był szef.
— Czyli Arsen Lupin, nieprawdaż? Zrozumiej więc, Aleksandrze, że trudniej było dla Arsena Lupin być dyrektorem policji, niz dopy Luisem Perenną, bohaterskim legionistą, trudniej nawet, niźli żyć, będąc umarłym.
Mazeroux patrzył w milczeniu na towarzysza. Po chwili oczy mu zabłysnęły, twarz się ożywiła. Nagle uderzył pięścią w stół i wycedził z wściekłością:
— A więc dobrze! Uprzedzam pana jednak, że nie może pan na mnie liczyć. Jestem na służbie społecznej i nie opuszczę jej. Zakosztowałem uczciwego chleba i nie chcę innego więcej.
Perenna wzruszył ramionami!
— Głupi jesteś, Aleksandrze. Twój uczciwy chleb źle ci na umysł działa. Któż ci mówi o jakichkolwiek zmianach?
— Jednakże te pańskie krętactwa...
— Jakie krętactwa? Przecież ja dwie godziny temu o niczem nie wiedziałem. To sam Pan Bóg uczynił mnie spadkobiercą Morningtona. Żeby Mu się więc nie sprzeciwiać, muszę...
— Cóż więc dalej?
— Ano, zadaniem mojem jest pomścić śmierć Kozmy Morningtona, odnaleźć jego spadkobierców i rozdzielić pomiędzy nich dwieście miljonów. Oto wszystko. Czyż to nie jest zadanie uczciwego człowieka?
— Tak, ale...
— Myślisz, że mógłbym to zadanie nieuczciwie wypełnić?
— Szefie!...
— A więc słuchaj, gdybyś zauważył w moich czynnościach cośkolwiek, coby ci się wydało podejrzanem, pozwalam ci... więcej... rozkazuję ci: bierz mię za kołnierz i prowadź do kozy. Wystarcza ci to?
— Mnieby wystarczyło, ale gdyby tak pana kto wydał?
— Któż mnie może wydać?
— No któryś z dawnych towarzyszy.
— Nikogo z nich tu miema.
— Cóż się z nami stało?
— To moja tajemnica. Wszystkich z Francji wyprawiłem. Ciebie tylko umieściłem w policji, żeby cię mieć w razie potrzeby pod ręką. Jak widzisz, dobrze cię stało.
— A jeśli odkryją kim pan jest?
— No, to co!
— Zaaresztują pana.
— To niemożliwe.
— Dlaczego>
— Dla racji niezmiernie ważnej, o której tylko co sam wspomniałeś: przecież ja umarłem...
Argument ten zrobił na Mazeroux piorunujące wrażenie. W jednej chwili pojął jego znaczenie równie silne, jak pocieszne. I nagle ryknął wielkim śmiechem, który go skręcił wprost we ^dwoje i trząsł nim bez końca, wykrzywiając mu śmiesznie twarz zwykle melancholijną.
— Ha... ha... ha!... Boże, jakie to zabawne! Umarł i pogrzebany... ha... ha... ha!... niechże go teraz aresztują!... Dawnom się tak nie uśmiał!
Inżynier Hipolit Fauville mieszkał na bulwarze Suchet wzdłuż fortyfikacji, w dość obszernej willi z ogródkiem, składającym się z kilku drzew zaledwie i wąskiego rabatu gazonu poniżej sztachet przybranych bluszczem i przeciętych furtką.
Don Luis Perenna udał się wraz z Mazeroux do komisarjatu w Passy, gdzie Mazeroux według jego wskazówek poprosił, żeby willa inżyniera Fauville była strzeżona w ciągu całej nocy przez dwóch agentów, mających nakaz aresztowania każdej podejrzanej osoby, próbującej weść do willi.
Komisarz obiecał swą pomoc. Poczem Perenna z sierżantem udali się na obiad do pobliskiej restauracji. O godzinie dziewiątej byli obaj przed głównem wejściem willi.
— Aleksandrze — zapytał Perenna — nie boisz się?
— Czego się mam obawiać, szefie?
— Jakto, nie rozumiesz! Broniąc inż. Fauville i jego syna od śmierci, narażamy się komuś, komu widocznie na tej śmierci bardzo zależy i kto nieomieszka dołożyć wszelkich starań, żeby nas z drogi usunąć. Cóż, nie boisz się!
— No, może kiedyś i zapoznam się z tem uczuciem. Pewien jednak jestem, że nie nastąpi to dopóty, dopóki będę u pańskiego boku.
I zadzwonił.
Drzwi się otwarły i ukazał się w nich służący, któremu Mazeroux wręczył swoją kartę.
Hipolit Fauville przyjął ich obu w swojej pracowni. Stół zawalony był papierami i książkami. Na bocznych pulpitach i półkach widać było rysunki i stalowe modele aparatów, budowanych lub nawet wynalezionych przez inżyniera Fauville. Pod ścianą stała wielka rozłożysta otomana. Naprzeciw były kręcone schodki, prowadzące do galerą na górze. Pośrodku sufitu wisiał kilkoramienny pająk elektryczny. Na ścianie umieszczony był telefon.
Mazeroux zaraz po wylegitymowaniu się zaprezentował Perennę, jako delegowanego również przez prefekta policji i przedstawił w krótkości cel ich przybycia. P. Demalion był mocno zaniepokojony poważnemi danemi, które zostały mu doniesione i prosił p. Fauville, żeby nie czekając widzenia się z nim nazajutrz, zechciał przedsięwziąć wszelkie ostrożności, które mu doradzać będą jego ajenci.
Fauville robił z początku wrażenie niezadowolonego.

. Wszelkie ostrożności są już zachowane i obawiam się nawet, żeby wasza interwencja, moi panowie, nie była tu prędzej szkodliwa. Może bowiem wzbudzić uwagę moich nieprzyjaciół; przeszkodzić mi w zebraniu dowodów, które mi są potrzebne dla zgnębienia ich.
— Czy może nam pan to bliżej wytłumaczyć?
— Nie, nie mogę. Jutro, dopiero jutro rano... Nie wcześniej.
— A jeśli będzie za późno?
— Zapóźno, jutro?
— Inspektor Verot uprzedzał sekretarza, że podwójne zabójstwo przygotowane jest nieodwołalnie na tę noc.
— Na tę noc! — wykrzyknął z irytacją Fauville.
— A ja wam mówię, że to niemożebne. Jestem tego pewien, gdyż wiadome mi są rzeczy, których wy nie wiecie.
— A jeśli Verot wiedział rzeczy, których pan nie wie? Może on lepiej zbadał tajemnice pańskich wrogów? Dowodem czego było to, że go się obawiano, szpiegowano, i że to wkońcu życiem przypłacił.
Fauville stracił trochę pewności siebie. Perenna skorzystał z tego, żeby na nim wymóc zezwolenie strzeżenia go w ciągu nocy.
— Kto mieszka z panem w tej wilii — zapytał don Luis.
— Pierwsze piętro zajmuje moja żona.
— Pani Fauville nie grozi jednak niebezpieczeństwo?
— Najmniejsze. Zagrożeni jesteśmy tylko mój syn i ja. To też od kilku dni nie nocuję w sypialni, lecz wolę tu się zamykać pod pozorem pracy, która mię zatrzymuje często do późnej nocy i w której dopomaga mi mój syn Edmund.
— Czy on też tu nocuje?
— Nad nami w pokoiku, do którego jedyne wejście prowadzi temi schodami.
— Ozy znajduje się tam obecnie?
— Tak jest, udał się już na spoczynek.
— W jakim wieku jest syn pański?
— Szesnaście lat.
— Ale jeśli pan się obawia spać w sypialni widocznie oczekuje pan jakiegoś napadu. Skąd więc? Czy ma pan wrogów w tej willi? czy obawia się pan kogo z zewnątrz? A w takim razie którędy by się tu mógł dostać? W tem cała kwestja.
— Jutro... jutro wam to wytłumaczę — odparł Fauville z uporem.
— Ale dlaczego nie dziś?
— Bo potrzebuję dowodów... jak to wam już mówiłem. Bo sam fakt mówienia o tem może mieć najgorsze następstwa... i że się boję... tak, boję się...
I rzeczywiście drżał cały i wydawał się tak nędznym i wystraszonym, że Perenna dał mu pokój.
W tej chwili służący zapukał do drzwi i wszedł oznajmiając, że pani chce się z panem widzieć przed wyjazdem. Poczem weszła pani Fauville.
Skłoniła się uprzejmie Perennde i Mazeroux. Była to kobieta trzydziesto lub trzydziestopięcio-letnia ładna, o miłym i wesołym uśmiechu, o oczach szafirowych i falujących włosach. Miała na sobie pod płaszczem jedwabnym toaletę balową, odkrywającą jej śliczne ramiona.
Mąż spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Wychodzisz?
— Tak, mówiłam ci przecież, że państwo Quverard ofiarowali mi miejsce w swej loży w operze. Sam zaś prosiłeś mie, żebym na chwilkę wstąpiła na wieczór do pani Ersigner.
— Ach, prawda — odrzekł — tak jestem zapracowany, że zapomniałem o tem.
Ona tymczasem zapinała rękawiczki, mówiąc:
— Czy nie przyjedziesz po mnie do pani Ersigner?
— Poco?
— Zrobiłbyś im przyjemność.
— Ale nie sobie. Zresztą zdrowie mi na to nie pozwala.
— No, to cię wytłumaczę.
Ładnym gestem zapięła płaszcz i stała tak chwilkę, szukając jakby słowa pożegnania. Poczem spytała jeszcze:
— A gdzież jest Edmund? Myślałam, że z tobą pracuje.
— Już śpi. Zmęczony był.
— Chciałabym go uścisnąć.
— Dajże pokój, obudziłabyś go. Samochód czeka już na ciebie, jedź więc moja droga i baw się dobrze.
— Och, bawić się!... — odrzekła — będę chyba o tyle, o ile można się bawić na takich zebraniach.
— Zawsze to lepiej, niż siedzieć w swoim pokoju.
Nastała chwila przykrego milczenia. Czuć było, że to jedno z tych źle dobranych małżeństw, gdzie mąż słabego zdrowia i niecierpiący zabaw światowych zamyka się u siebie, podczas gdy żona szuka rozrywek, należnych jej wiekowi i usposobieniu.
Pani Fauville pochyliła się nad mężem i pocałowała go w czoło. Poczem raz jeszcze skłoniła się obu gościom.
W chwilę potem słychać było pomruk motoru, oddalającego się samochodu.
Hipolit Fauville powstał i zadzwonił, mówiąc:
— Nikt w domu nie domyśla się grożącego mi niebezpieczeństwa. Nie zwierzyłem się z tem nikomu, nawet Sylwestrowi, który służy już u mnie od lat wielu i jest człowiekiem rzadkiej uczciwości.
Poczem zwrócił się do wchodzącego kamerdynera:
— Przygotuj mi wszystko na noc, Sylwestrze. Chciałbym się już położyć.
Sylwester otworzył górną część otomany, która się tym sposobem zamieniła w wygodne łóżko. Rozłożył pościel i kołdry. Potem przyniósł karafkę z wodą i szklankę, talerz z suchemi ciastkami i koszyk z owocami. P. Fauville schrupał kilka ciastek, następnie rozciął jabłko, lecz było niedojrzałe, wziął więc dwa inne, ale przekonawszy się, że są też jeszcze twarde, włożył je z powrotem do koszyka i wybrał gruszkę, którą też obrał i zjadł.
— Zostaw te owoce — zwrócił się do służącego. — Chciałbym je mieć pod ręką w razie, gdybym był głodny w nocy. Ale, zapomniałem ci powiedzieć, że ci panowie zostają tu na noc. Nie mów jednak o tem nikomu. Jutro zaś nie przychodź, póki sam nie zadzwonię.
Wszystkie te najdrobniejsze szczegóły wrażały się w pamięć Perennie, tak, że je miał w następstwie, jakby zarejestrowane w mózgu z mechaniczną akuratnością. Między innymi zauważył, że w koszyku pozostały trzy gruszki i cztery jabłka.
Tymczasem Fauville wszedł na schody i galerję i skierował się do pokoju syna.
— Śpi snem sprawiedliwego — rzekł do Perenny, który poszedł za nim.
Pokój był mały. Powietrze wchodziło za pomocą jakiegoś wentylatora specjalnej, konstrukcji. Jedyne bowiem okienko zasłonięte było szczelnie okiennicą, zabitą na stałe gwoździami.
— Jest to ostrożność, którą musiałem zachować jeszcze w zeszłym roku, gdyż w tym pokoju właśnie robiłem moje doświadczenia z elektrycznością i bałem się, żeby mnie nie wyśledzono. Zamknąłem więc to okno, które wychodzi na dach. Oddawna mnie już szpiegują — dodał zcicha.
Zszedłszy na dół, Fauville spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na jedenastą... Pora już spać. Wybaczą panowie, lecz jestem bardzo zmęczony...
Zostało postanowione, że Perenna i Mazeroux spędzą noc w dwóch fotelach, które umieścili w korytarzyku, oddzielającym gabinet inżyniera od przedpokoju. Zanim się jednak rozstali, Fauville który, choć silnie zdenerwowany, panował jednak nad sobą, osłabł nagle, wydając słaby okrzyk. Don Luis spojrzał na niego i zauważył, że mu się pot leje, jak woda, z czoła po twarzy i szyi i że drży cały jak w febrze.
— Co panu jest? — zapytał.
— Boję się... boję... — wyszeptał.
— Czegóż się pan obawia, kiedy my tu obaj jesteśmy! Moglibyśmy noc spędzić przy pańskim łóżku, gdyby pan wolał.
Inżynier z twarzą wykrzywioną strachem, wybełkotał:
— Gdyby was tu dziesięciu... dwudziestu było, czy myślicie, że toby im w czemkolwiek przeszkodziło!... Dla nich niema nic niemożebnego! Verota już zabili, a teraz zabiją mnie i syna mego... Nędznicy... zbrodniarze... Boże mój, zmiłuj się nade mną!...
Padł na kolana i bijąc się w piersi, powtarzał:
— Boże, ulituj się nade mną... Ja nie chcę umierać... Nie chcę, żeby syn mój umarł... Zmiłuj się nad nami, błagam Cię!...
Zerwał się na równe nogi i zaprowadził Perennę do oszklonej szafki, która otwierając się, odkryła w głębi małą kasę żelazną, wmurowaną w ścianę.
— Cała historja życia mego jest tu, spisywana dzień po dniu od lat trzech. Gdyby mię spotkało nieszczęście, zemsta byłaby łatwą do wykonania. Pośpiesznie pokręcił litery zamku i wyjąwszy klucz z kieszeni, otworzył nim kasę. W środku były pustki, tylko w jednym przedziale wśród papierów leżał szary płócienny zeszyt.
Fauville chwycił zeszyt, mówiąc:
— Oto tu znajduje się wszystko. Za pomocą tych notatek łatwo będzie odtworzyć całą historję... Moje podejrzenia najprzód, a następnie pewność... dowody... dostateczne, żeby ich wziąść w sidła... żeby ich zgubić! Niech pan pamięta: szary zeszyt w kasie...
Powoli uspokoił się. Zamknął schowek, poukładał papiery na stole, zapalił lampkę nad otomaną, służącą mu za łóżko, zgasił pająk elektryczny i poprosił Perennę i Mazeroux, żeby go zostawili samego.
Don Luis obchodził właśnie pokój i badał okiennice żelazne, chroniące oba okna, przyczem zauważył drugie drzwi naprzeciw głównego wejścia. Zapytał więc o nie inżyniera.
— To są drzwi, które wychodzą na ogródek i których używam często dla moich zwykłych interesantów. Sam niemi też wychodzę czasem.
— Czy dobrze są zamknięte!
— Może się pan przekonać. Zamknięte są na klucz i zaryglowane. Oba zaś klucze wraz z kluczem od furtki ogrodowej są przy mnie.
Fauville położył na stole pęk kluczy i portfel oraz zegarek, który poprzednio nakręcił.
Perenna wziął klucze i otworzył drzwi. Trzy schodki prowadziły do ogrodu. Obszedł go więc wokoło i poprzez bluszcz, okrywający sztachety, zauważył dwóch policjantów, przechadzających się po bulwarze. Sprawdził jeszcze zamek furtki, poczem wrócił do pokoju, mówiąc:
— Wszystko w porządku. Może pan spać spokojnie. Do jutra więc...
Pomiędzy gabinetem p. Fauville a korytarzem znajdowały się podwójne drzwi, z których wewnętrzne były obite materacami. Z drugiej strony korytarz był oddzielony od przedpokoju ciężką kotarą.
— Możesz spać — rzekł Perenna do Mazeroux — ja będę czuwać.
— Ależ pan chyba nie przypuszcza, żeby ja kiś napad był możliwy?
— Prawdopodobnie nie, dzięki przedsięwziętym ostrożnościom. Nie trzeba jednak zapominać o przestrogach Verota.
— Niechże mnie pan obudzi, jak będzie moja kolej czuwania.
— Nieruchomi siedzieli jeden obok drugiego, zamieniając jeszcze słów parę od czasu do czasu. Poczem Mazeroux zasnął. Don Luis siedział cicho, nasłuchując. Willa cała zdawała się być pogrążoną we śnie. W oddali słychać było przejeżdżające samochody lub dorożki. Słychać było też ostatnie pociągi na linji Auteuil.
Don Luis wstawał parę razy i słuchaj pode drzwiami inżyniera. Żaden odgłos jednak nie dochodził do jego uszu. Hipolit Fauville najwidoczniej musiał spać spokojnie.
Około drugiej w nocy samochód zatrzymał się przed willą. Służący, oczekujący widocznie powrotu pani domu, pośpieszył drzwi otworzyć. Perenna zgasił elektryczność w korytarzyku i usunąwszy zlekka kotarę ujrzał panią Fauville, a za nią idącego Sylwestra.
Poszli na górę. Klatka schodowa pogrążyła się znowu w ciemnościach. Dłuższą chwilę jeszcze słychać było ruch i szmer głosów na piętrze. Puczem zapanowała głucha cisza.
I w ciszy tej Perenna zaczął odczuwać coraz silniej nurtujący go niepokój. Dlaczego? nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Lecz było to tak silne, że nie mogąc się opanować, wyszeptał:
— Pójdę zobaczyć, czy śpi. Drzwi nie powinny być zamknięte na klucz.
Rzeczywiście otworzył je bez trudności i z lampką elektryczną w ręku zbliżył się do łóżka.
Hipolit Fauville spał odwrócony do ściany.
Perenna uspokojony wrócił na miejsce i potrząsnął zlekka sierżantem:
— Kolej na ciebie Aleksandrze!
— Nic nowego, szefie?
— Nic. Śpij spokojnie.
— Jakże pan o tem wie?
— Chodziłem przekonać się.
— To dziwne, że nic nie słyszałem. Prawda, że sam spałem jak bydlę.
Poszli z Perenną do pokoju śpiącego.
— Siedźże tu więc spokojnie i nie obudź go — rzekł mu don Louis. — Ja też się zdrzemnę na chwilę.
W ciągu nocy zmienili się raz jeszcze. Lecz nawet drzemiąc, Perenna zachowywał świadomość tego, co go otaczało. Liczył uderzenia zegara, bijącego godziny w pobliskim salonie. Na zewnątrz zaczęło się wszystko jakby budzić do życia. Zaturkotały wózki z mlekiem. Rozległ się świst pierwszych pociągów.
Willa też jakby ożyła. Rozpoczął się ruch wokoło.
Dzień świtać zaczął poprzez szpary okiennic i w pokoju robiło się coraz jaśniej.
— Chodźmy stąd — rzekł Mazeroux — lepiej żeby nas tu nikt nie zastał.
— Cicho — szepnął don Luis — dając mu znak ręką. Obudzisz go.
— Widzi pan przecie, że się nie budzi — odparł Mazeroux, nie zniżając głosu.
Don Luis spojrzał w stronę śpiącego i ogarnął go znów niezrozumiany niepokój. Niepokój, którego przyczyny nie chciał sam sobie wyznać.
— Co panu jest, szefie! — zapytał go Mazeroux widząc jego wzruszenie.
— Nic... to jest... boję się!
Mazeroux drgnął.
— Boi się pan, czego! I mówi pan to tak, jak on to wczoraj mówił!...
— Tak... i boję się też z tej samej przyczyny.
— Ależ dlaczego!
— Czyż nie rozumiesz!... Nie rozumiesz, że się obawiam, że on może umarł!...
— Czy pan oszalał!
— Nie... ale mam wrażenie śmierci...
Z lampką elektryczną w ręku, stał naprzeciw łóżka nieruchomie. I on, który się niczego nie obawiał w świecie, nie śmiał teraz spokojnie spojrzeć w twarz Hipolita Fauville. Straszliwe milczenie zapanowało w pokoju.
— Szefie, on się naprawdę nie rusza!
— Tak. I teraz dopiero spostrzegam, że on się nie poruszył w ciągu całej nocy. I to mnie przeraża...
Wielkim wysiłkiem woli opanował się. Zbliżył się do łóżka i pochylił nad śpiącym.
Oddechu słychać nie było.
Wziął jego rękę... Była martwa.
W jednej chwili Perenna odzyskał zimną krew.
— Okno! Otworzyć okno! — krzyknął.
I kiedy światło dzienne zalało pokój, ujrzeli twarz inżyniera Fauville nabrzmiałą i pokrytą, brunatnymi plamami.
Parę minut stali osłupieni z przerażenia i bezradni przed tą tajemnicą niezbadaną. W tem myśl jakaś nagle zabłysła w głowie Pereony. W kilku skokach wbiegł na schody i wpadł do pokoiku na górze.
Edmund Fauville, syn Hipolita Fauville, leżał na swojem łóżku... także martwy.
W ciągu swego już dość długiego i bardzo awanturniczego życia, nigdy może Perenna nie doznał tak silnego wstrząśnienia. Ogarnęło go jakby znużenie fizyczne i niemoc wykonania najmniejszego ruchu, wypowiedzenia choćby słowa. Ojciec i syn nie żyli! Zamordowano ich w ciągu tej nocy, pomimo wszelkich środków ostrożności. Zginęli tak, jak inspektor Verot i Amerykanin Kozma Mornimgton, otruci jakiemś djabelskiem ukłuciem.
— Do pioruna! — wykrzyknął Mazeroux — warto było sobie tyle trudu zadawać, żeby tych biedaków ratować z takim skutkiem!
W głosie jego czuć było wymówkę. Perenna pochwycił to i przyznał:
— Masz rację Mazeroux, nie byłem na wysokości zadania.
— Ani ja, szefie.
— Prawda, żeśmy znali tę sprawę dopiero od wczoraj, a oni przygotowują to już od tygodni... Pomyśleć jednak, że zamordowano ich pomimo, że ja tu byłem!... ja Lupin... Stało się to w moich oczach... a ja nic nie widziałem... Czy to możebne?
Odkrył ramiona chłopaka i wskazując na ślad ukłócia powyżej łokcia rzekł:
— Ten sam ślad... który naturalnie i u ojca odnajdziemy. Biedne dziecko! Niezbyt silne, ale twarz ma ładną... Nieszczęsna matka!...
Sierżant płakał wprost ze wzruszenia i wściekłości.
— Pomścimy ich! nieprawdaż Mazeroux?
— Tak mi dopomóż Bóg! Przysięgam, że spokoju nie zaznam, póki ich nie pomścimy.
— Masz rację, poprzysięgniemy sobie, że nie przestaniemy walczyć, dopóki zabójcy Hipolita Fauville i jego syna nie zostaną ukarani tak, jak na to zasługują.
— Przysięgam na zbawienie!
— Dobrze — rzekł Perenna.
— Teraz, bierzmy się do roboty. Zatelefonuj zaraz do prefektury policji. P. Demalion bardzo się tą sprawą interesuje.
— A jeśli tu nadejdzie służba1? lub pani Fauville?
— Nikt tu nie nadejdzie zanim drzwi nie otworzymy. A my je otworzymy dopiero prefektowi policji. On też podejmie się oznajmienia pani Fauville, że jest wdową i że straciła syna.
— Zaraz szefie, nie zapominajmy jednak o bardzo ważnym szczególe, który może nam oddać ogromne usługi.
— Co takiego?
— Szary zeszyt, w którem p. Fauville spisał wszystkie swoje podejrzenia i dowody.
— Ależ oczywiście, masz racje. Przyjdzie nam to tem łatwiej, że Fauville wczoraj nie przekręcił liter sekretnego zamku, klucze zaś leżą na stole.
Zeszli prędko na dół.
Mazeroux wziął pęk kluczy ze stołu, mówiąc:
— Pozwoli pan, ale według prawa ja powinienem otworzyć kasę.
Odsunął oszkloną szafkę i drżącą ze wzruszenia ręką włożył klucz do zamku. Don Luis z niepokojem śledził jego ruchy. Jeszcze chwila, a wyjaśniona zostanie nareszcie cała tajemnica! Nieszczęsna ofiara wyda im swoich katów!
Mazeroux zagłębił obie ręce w masie papierów, leżących na żelaznej przegródce.
— No i cóż, Mazeroux, daj mi go tu prędzej.
— Co mam panu dać?
— Zeszyt szary.
— Nie mogę, szefie.
— Dlaczego?
— Bo go tu niema.
Don Luis zaklął z cicha. Zeszyt, który inżynier Fauville przy nich do kasy włożył... znikł bez śladu.
— Widocznie ktoś musiał wiedzieć o tym zeszycie — rzekł Mazeroux zgnębiony.
— Oczywiście. Musimy się też przygotować na niejedną niespodziankę tego rodzaju. To też nie mamy czasu do stracenia. Trzeba zatelefonować zaraz do prefekta.
Mazeroux usłuchał rozkazu. P. Demalion kazał odpowiedzieć, że niebawem przyjdzie do telefonu.
Perenna, który od kilku minut chodził po pokoju, badając wszystkie otaczające go przedmioty, usiadł opodal sierżanta. Skłopotany był i zamyślony głęboko. Wtem, spojrzawszy na koszyk owoców, wyszeptał:
— Fauville zjadł widocznie jedno jabłko, gdyż pozostały w koszyku tylko trzy.
— To dziwne — odparł Mazeroux — gdyż twierdził wczoraj, że są niedojrzałe.
Perenna siedział znów długą chwilę w milczeniu, oparty o stół i pogrążony w zadumie. W końcu wyrzekł:
— Zbrodnia popełniona została przed naszem wejściem do pokoju. Dokładnie mówiąc o wpół do pierwszej.
— Z czego pan o tem sądzi?
— Morderca czy też mordercy pana Fauville, poruszając przedmioty na stole, strącili zegarek na ziemię. Potem położyli go z powrotem na miejsce, ale wskutek uderzenia zegarek stanął, wskazując pół do pierwszej.
— A więc, gdyśmy się tu zainstalowali o drugiej, tośmy już dwóch trupów pilnowali? Jednego tu, a drugiego na górze?
— Tak. — Lecz którędy oni tu weszli.
— Przez te drzwi, które prowadzą do ogródka i przez furtkę, wychodzącą na bulwar Suchet.
— Musieli mieć chyba fałszywe klucze, gdyż drzwi były szczelnie zamknięte.
— Bez wątpienia.
— A policjanci, którzy domu z zewnątrz pilnowali?
— Pilnują go tak samo dotychczas, spacerując od latarni do latarni i nie domyślając się, że poza ich plecami może się ktoś wkraść do ogrodu.
Mazeroux był oszołomiony śmiałością i zręcznością zbrodniarzy.
W tej chwili zadzwonił telefon. Don Luis zostawił sierżanta przy telefonie, sam zaś wziął klucze i wyszedł do ogrodu w nadziei, iż uda mu się odkryć jakiś ślad, któryby mu dopomógł w poszukiwaniach.
Po przez sztachety ujrzał dwóch policjantów, chodzących po bulwarze. Oni go nie widzieli i robili wrażenie kompletnie obojętnych na wszystko, co ich otaczało.
— W tem był mój błąd — rzekł do siebie Perenna. — Nie powierza się takiej misji ludziom, którzy nie rozumieją jej wagi.
W ogrodzie odnalazł ślady obuwia na ścieżce, ale nie dość wyraźne, żeby módz określić ich formę, dość silne jednak, żeby potwierdzić przypuszczenie, że zbrodniarze tą drogą dostali się do domu.
Nagle Luis drgnął radośnie. Wzdłuż alei wśród liści rododendronu ujrzał coś czerwonego, co zwróciło jego uwagę. Pochylił się. Było to jabłko, owe czwarte jabłko, które znikło z kosza.
— Doskonale — rzekł Perenna. — Widocznie to nie Fauville zjadł jabłko, lecz jeden z nich wziął je z sobą, przyczem wypadło mu i naturalnie nie miał czasu szukać go w ciemnościach.
Wziął jabłko do ręki i przypatrywał mu się uważnie. Wtem krzyknął ze zdumienia, nie wierząc własnym oczom. Na jabłku były ślady zębów!
— Czyż to możebne, żeby ktoś z nich popełnił taką nieostrożności?
Gubił się w domysłach szukając wyjaśnienia tego niepojętego faktu i wpatrując się w owoc, na którego czerwonej skórce odcinały się wyraźnie dwa rzędy zębów, zagłębiających się w miękisz dwoma regularnymi półksiężycami.
— Zęby tygrysa! — szepnął Perenna. — Te same, które się już odznaczyły na tabliczce czekolady Verota! Trudno przecież przypuszczać, żeby to był zwykły zbieg okoliczności... Nie, to ten sam ślad, te same zęby...
Namyślał się chwilę, czy ten dowód zachować dla siebie dla swego prywatnego śledztwa, które miał zamiar na własną rękę prowadzić, czy też oddać go policji? Lecz jabłko to przejmowało go takim wstrętem, takiem fizycznem obrzydzeniem, że po namyśle odrzucił.
— Zęby tygrysa! — powtarzał z cicha. — Krwiożercze zęby!
Wrócił do pokoju, zamknął i zaryglował drzwi za sobą i położywszy pęk kluczy na stole, zapytał Mazeroux:
— Mówiłeś z prefektem policji?
— Mówiłem.
— Przybędzie wkrótce?
— Tak jest.
— Nie kazał ci telefonować do komisarjatu?
— Nie.
— Widocznie chce się osobiście o wszystkiem przekonać. Tem lepiej. A któż uprzedzi dyrekcję policji i sąd?
— Prefekt już ich uprzedził.
— Co ci się stało, Aleksandrze? Patrzysz na mnie z podełba i ledwo odpowiadasz. Co ci jest?
— Nic.
— Chyba ci ta historja w głowie przewróciła! Nic w tem zresztą dziwnego... I prefekt będzie zły... Tembardziej, że zaufał mi trochę lekkomyślnie, a teraz będzie się musiał tłumaczyć z mojej tu obecności... Ale wiesz co? Byłoby lepiej, żebyś wziął na siebie całą odpowiedzialność. Mów jaknajwięcej o twojej działalności, a mnie pozostaw w cieniu. Szczególnie zaś nie radzę ci przyznawać się, żeś spał tej nocy choćby chwilę. Bo by się to przeciw tobie zwróciło. A teraz myślę, że możemy się rozstać. Gdyby mnie prefekt potrzebował to niech do mnie telefonuje do mego mieszkania na placu Palais-Bourbon. Do widzenia kolego!
I zwrócił się ku drzwiom korytarza.
— Za pozwoleniem... — zawołał Mazerous zagradzając mu drogę.
— Mojem zdaniem byłoby dużo lepiej, gdyby pan zaczekał na przybycie prefekta.
— Kpię sobie z twego zdania!
— Może być, ale pan nie wyjdzie stąd.
— Co takiego? zwarjowałeś chyba, Aleksandrze!
— Szefie, proszę się zmiłować — błagał Mazeroux — przecież to rzecz zupełnie zrozumiała, że prefekt pragnie się z panem rozmówić.
— Ach, więc to prefekt pragnie? No, to mu powiesz, mój kochany, że ja nie jestem na jego rozkazy i wogóle niczyich rozkazów nie słucham.
I gdyby prezydent Republiki, a nawet Napoleon I. we własnej osobie zagrodził mi drogę... Zresztą co tu długo gadać... Usuń się!
— Nie przejdzie pan! — odrzekł sierżant stanowczo, rozkładając ręce.
— Aleksandrze! policz do dziesięciu.
— I do stu jeśli pan chce, ale pan nie...
— Nudzisz mnie — wykrzyknął Perenna i chwyciwszy sierżanta za ramiona obrócił nim na miejscu i pchnął go ku otomanie.
Poczem otworzył drzwi...
— Stój, bo strzelę!
Mazeroux stał już na nogach z rewolwerem w garści i wyrazem nieprzejednanym.
Don Luis zatrzymał się zdumiony. Groźba, również jak i lufa rewolweru ku niemu zwrócona, pozostawiały go kompletnie obojętnym. Lecz zaimponował mu Mazeroux, jego stary kompan, wspólnik tylu wypraw, wierny mu i oddany na śmierć i życie, Mazeroux, który zdobył się na podobny gest!
Zbliżył się do niego i kładąc rękę na jego wyciągniętym ramieniu, zapytał:
— Rozkaz prefekta?
— Tak jest — szepnął sierżant zmieszany.
— Masz rozkaz zatrzymać mnie do jego przy bycia i to wszelkimi sposobami, jak widzę?
— Tak.
— I strzeliłbyś, Aleksandrze?
— Tak, szefie — odparł sierżant słabym głosem.
Perenna patrzył na niego bez gniewu, z przyjaźnią nawet i z wyraźnym podziwem dla tego poczucia obowiązku i dyscypliny, które tak silnie opanowało jego dawnego kolegę, że przeważyło nawet ślepe przywiązanie, które Mazeroux okazywał zawsze swemu szefowi.
— Nie mam ci tego za złe, Aleksandrze. Chciałbym jednak zrozumieć dlaczego prefekt policji...
Sierżant nie odpowiadał, lecz spojrzał na niego z wyrazem tak przygnębionym, że don Luis drgnął.
— To nie może być! To byłoby za głupie... on nie może mnie podejrzewać!... Mazeroux, czy i ty w to wierzysz?
— Nie, szefie. Ja wiem, że pan nas zabija. I przysiągłbym za pana, jak za siebie. Ale... zbieg okoliczności...
Don Luis zamyślił się.
— Tak, masz rację... zbieg okoliczności... Że też ja o tem sam nie pomyślałem! Moje stosunki z Kozmą Morningtonem, mój przyjazd do Paryża na otwarcie testamentu, moje naleganie, żeby tu dziś nocować i sam fakt, że śmierć obu Fauvilleów przynieść mi może miljony... Ależ on ma kompletną rację ten twój prefekt! Tembardziej że... No... krótko mówiąc... przepadłem.
— Ależ, szefie.
— Przepadłem, mój drogi, wpakuj to sobie dobrze w głowę... Przepadłem nie jako Arsene Lupin, były włamywacz, były galernik, gdyż z tej strony mnie nie wezmą, ale jako don Luis Perenna, uczciwy człowiek, spadkobierca i t. d. Nie, to za głupie bo któż odnajdzie zabójcę Morningtona, Verota i Fauville‘ów, jeśli mnie do kozy zamkną!
— Ależ, szefie.
— Cicho, słuchaj...
Samochód zatrzymał się na bulwarze i drugi za nim nadjeżdżał. Widocznie był to prefekt policji i sędzia śledczy.
Don Luis chwycił sierżanta za rękaw.
— Jedyny byłby sposób wyjścia, Aleksandrze. Nie mów, że spałeś.
— Nie mogę, szefie.
— Skończony idjota! — mruknął don Luis.
— Bałwan! I bądźże tu uczciwym z takimi ludźmi! No, więc cóż dalej?
— Niech pan zabójcę odkryje!
— Co takiego? Bredzisz chyba!
Lecz teraz Mazeroux chwycił go za ramię i, czepiając się jego rękawa, z rozpaczą i łzami w głosie błagał:
— Niech pan winnego odkryje. Bez tego przepadł pan... zamkną pana, jak amen w pacierzu! Prefekt mi to sam powiedział. Musi być winny... i to do wieczora... Pańska rzecz go odkryć.
— Tylko tyle ci potrzebą, Aleksandrze?
— Ależ dla pana to nie przedstawia trudności. Wystarczy panu chcieć!
— Kiedy nie mamy najmniejszych danych, cymbale!
— To nic, pan znajdzie... pan musi znaleźć. Inaczej zanadto byłbym nieszczęśliwy, gdyby pana zaaresztowano. Mój szef oskarżony o zabójstwo! Nie, to byłoby okropne... Błagam pana, niech pan odkryje winnego i niech go pan wyda! Cały dzień ma pan przed sobą. Lupin nie takie trudności pokonywał!
Jąkał się i szlochał, załamując ręce i wykrzywiając komicznie twarz. Wzruszający był ten niepokój i przerażenie na myśl o grożącem ubóstwianemu szefowi niebezpieczeństwie.
Poprzez kotarę, oddzielającą przedpokój od korytarza, dał się słyszeć głos p. Demaliona. Równocześnie trzeci i czwarty samochód zatrzymały się przed domem.
Willa była ze wszech stron osaczona agentami.
Perenna milczał. Mazeroux błagalnym wzrokiem patrzył na niego. Kilka sekund upłynęło jeszcze. Nareszcie Perenna przemówił:
— Po głębszem zastanowieniu muszę przyznać, że się nie mylisz, Aleksandrze, i że twoje obawy są zupełnie uzasadnione. Jeśli za kilka godzin nie uda mi się wydać w ręce sprawiedliwości zabójcy czy też zabójców Hipolita Fauville i jego syna, to dziś wieczór we czwartek pierwszego kwietnia, ja, don Luis Perenna, będę nocował w celi więziennej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.