Wyspa Itongo/Część druga/Itonguar
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa Itongo |
Tom | |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Józef Zielony |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do osady wrócił orszak pogrzebowy koło 9-tej wieczór. Zanim Rada 10-ciu zdołała zebrać się w wietnicy, wybuchł popłoch.
Ostre, krwawe światło przeszyło ciemności, rozległ się głuchy huk i ziemia zafalowała. Spojrzenia odruchowo podniosły się ponad linję borów, na pogodne, wygwieżdżone niebo, na które wytryskiwały z krateru świętej góry mietlice ognia, dymu i popiołów. Tłum zakołysał się.
— Rotowera się przebudził! Bogini Pele gniewa się na swoje dzieci! Górze nam! Wulkan! Wulkan!
Zasłaniając twarze rękoma ludzie rzucili się do bezładnej ucieczki w stronę morza. Niektórym strach podciął kolana i padali bezradnie na ziemię, inni zataczali się jak pijani lub osłupiałemi oczyma wpatrywali się w coraz to ognistsze siklawy świętej góry. Sytuację opanował Izana. Głosem donośnym, a spokojnym kazał kobietom i dzieciom uciszyć się i cierpliwie czekać na otwartym pośród wsi majdanie na powrót mężów, których wezwał na naradę do wietnicy. Pele wprawdzie zagniewana, lecz obecność Itonguara działa na nią uśmierzająco i Rada starszych spodziewa się, że znajdzie sposób na zażegnanie nieszczęścia.
Słowa wodza podziałały jak oliwa na wzburzone odmęty. Ludzie opamiętali się, ścichli i powoli zaczęli gromadzić się na majdanie. Jakby na potwierdzenie tego, co mówił Izana, wulkan uspokoił się. Ustały podziemne wstrząsy i grzmoty, grunt przestał falować pod nogami i tylko słupy ognia zmieszanego z popiołem strzelały wciąż w górę i mąciły pogodę granatowego nieba.
W wietnicy rozpoczęły się obrady pod przewodnictwem Huanaiki. Niespodziewany wybuch Rotowery wpłynął na ich porządek. Pierwszy wystąpił z wnioskiem Marankagua. Czarownik domagał się bezzwłocznego wysłania braci błagalników, by ułagodzili gniew bogini Pele przez wrzucenie w otwór krateru kilku złotych monet. Następnie oświadczył szaman, że zapas tongi[1] jest już na schyłku i że należy wyznaczyć tongalerów, którzyby zaraz nazajutrz rano udali się w góry na poszukiwanie cudownego ziela.
Oba wnioski przyjęto i uchwalono wśród hucznych oklasków. Z kolei podniósł się z miejsca Huanako i tak przemówił:
— Bracia kapłani, radni i wodzowie! Z radością i wzruszeniem głębokiem przychodzi mi teraz wezwać was do wzięcia udziału w próbie siły nowego, cudownie nam przez Manu zesłanego Itonguara. Ta próba będzie jednocześnie pierwszem od lat wielu zasiągnięciem rady zmarłych przodków naszych, błogosławionem na przyszłość nawiązaniem związków z duchami ojców, lzano, podaj Itonguarowi kubek tongi, która zamknie na głucho przed światem bramy jego zmysłów, a otworzy mu podwoje tamtej strony. A ty, Atahualpo, wytłumacz białemu bratu, o co chodzi i zapewnij go, że napój, który mu podajemy, nie odbierze mu życia.
Arcykapłan usiadł, a Izana przystąpił do Gniewosza z kubkiem odwaru z torebek nasiennych bieluna czerwonego, rodzaju opjum, które miało ułatwić mu przejście w stan transu. Gniewosz zachęcony przez Petersona, wypił. Skutek był niemal natychmiastowy. Inżynier zbladł i zaczął słaniać się. Kapitan obrzucił Izanę groźno-badawczem spojrzeniem. Lecz wódz uśmiechnął się i biorąc Gniewosza pod ramię, rzekł:
— Bądź spokojny, Atahualpo! Dusza Itonguara przekracza w tej chwili próg rzeczywistości i przechodzi na tamten brzeg. Dlatego ciało chwieje się i zapada w sen. Pomóż mi wyprowadzić go do wigwamu[2] duchów.
Z trudem udało im się podprowadzić Gniewosza do namiotu ze skór stojącego o parę kroków od domu narad. Gdy podnieśli kotarę pustego wigwamu i posadzili go na ławie pod ścianą, był już w pełnym transie. Izana uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Itonguar śpi już snem świętym, a dusza jego ogląda twarzą w twarz oblicza zmarłych i rozmawia z duchami. Zostawmy go tu samego, Atahualpo. Nie wolno ludziom zwykłym przebywać w wigwamie, gdy śpi w nim tłumacz zaświatów.
Wyszli, zapuszczając za sobą kotarę od wejścia. Tymczasem dokoła namiotu duchów zebrały się rzesze ludu. Tłok był taki, że Izana rnusiał rozstawić straże. Na przestrzeni zamkniętej przez kordon wojowników, dokoła wigwamu zajęli miejsca wodzowie i kapłani z Huanaką na czele. Blask pochodni trzymanych przez strażników padał na twarze podniecone oczekiwaniem, skupione, ciekawe lub niedowierzające. Tu i tam poprzez ciżbę masek ludzkich przeglądało oblicze ścięte uczuciem strachu lub wykrzywione ironją. Tylko spojrzenia kapłanów spokojne i zrównoważone ukrywały starannie właściwy stan duszy. Jeden Marankagua, stojący obok arcykapłana nie silił się na zachowanie pozorów. Twarz jego ponurą, ciemnobrązową przebiegał bezustannie uśmiech szyderstwa.
Mimo ścisku panowało uroczyste milczenie. W ciszy słychać było pryskanie płonących żagwi i daleki szum morza.
Gdy Peterson z Izaną wyszli z wigwamu i donieśli starszyźnie, że Itonguar zapadł w „sen święty“, nastrój pogłębił się. Wszyscy z zapartym oddechem utkwili spojrzenia w namiot...
Wtem zerwał się wicher. Przeszedł ponad głowami czekających ze świstem podobnym do wycia zgłodniałych szakali, potrząsnął czubatym szczytem wigwamu, załopotał kotarą i rozpłynął się w przestrzeni. A przecież na palmach dookolnych i figowcach przy wietnicy liść jeden nie zadrgnął, nie zakołysała się gałązka. Marankagua przestał się uśmiechać.
I przyszedł znów znikąd drugi i trzeci atak wiatru, zatargał namiotem, zawył jak stado wilków i szczezł bez śladu. I znów zaległa doskonała cisza. Nagle ściany wigwamu sfałdowały się i wydęły na zewnątrz jak balon. Zaskrzypiały żerdzie i krokwie, a wnętrze napełniło zmieszanemi głosami. Ze zgiełku wypadały od czasu do czasu poszczególne słowa, wyrazy i zdania w języku nieznanym. Urywki te zlewały się znów z bezładem dźwięków w chaos mętny i odurzający. Lecz pewne głosy brały coraz wyraźniej górę nad innemi i coraz silniej wyodrębniały się od reszty. — Wkońcu dwa wybiły się zwycięsko na powierzchnię i przygłuszyny inne: jeden metaliczny, jak sunna bojowa, drugi niski i głucho dudniący. Słowa wyrzucane przez niewidzialne usta stały się zrozumiałe. Były ujęte w język Itonganów. Głosy zdawały się spierać i o coś kłócić. Chciwe uszy słuchaczy wyławiały akcenty gniewu i groźby. Wreszcie głos niższy zamilkł i popłynęły falą dźwięków czystych a gromkich ze spiżowej wydobytych piersi słowa:
— Ludu nasz! Po przerwie wielu lat znów przyszliśmy wesprzeć cię radą i przestrogą. Itonguanie! Pośród was jeden knuje zdradę przeciwko braciom swoim i rychło przyjdzie chwila, gdy połączy się z wrogiem waszym na zgubę kraju. Miejcie się na baczności i strzeżcie granic Południa! Gotujcie się do boju! Czas już niedaleki. „Taberany“[3] krwi i żelaza opuściły już swe komysze i w rynsztunku bojowym, żądne ludzkich żywotów unoszą się już nad waszemi głowami. Miejcie przezorność węża i męstwo jaguara. Do boju, bracia, do boju!...
Głos umilkł nagle przykryty piekielną wrzawą innych domagających się swej kolei. Wigwam trząsł się cały od prężącej się energji, która szukała ujścia. Dzikie okrzyki, potworne obelgi i przekleństwa krzyżowały się w zamkniętem wnętrzu niby rzuty dzirytów i tomahawków. Wkońcu wszystko umilkło i grobowa cisza zaległa namiot.
I wśród Itonganów była cisza grobu. Stali zasłuchani wciąż w umarłe dawno echa głosów. Pierwszy ocknął się Huanako. Podniósł drżącą ręką brzeg kotary i wskazał Izanie rozciągnięte w poprzek namiotu ciało Itonguara:
— Zanieś go do jego tolda[4], bo utrudzon wielce przez duchy.
Słowa starca podziałały jak zdjęcie czaru. Zawrzało w tłumie jak w ulu. Wśród gwaru i okrzyków rozstępujących się z czcią i trwogą ludzi wynieśli Peterson i Izana bezwładnie zwisającego im z ramion Gniewosza i złożyli na matach w chacie przeznaczonej dla Itonguara. Małe światło kaganka padło na zmienioną twarz inżyniera, który miał oczy wciąż zamknięte i oddychał z trudnością. Strugi potu ściekały mu po policzkach. Rzęził głucho. Kapitan oparł głowę przyjaciela na swoich kolanach i usiłował wlać mu w usta gorzałkę z manierki. Gniewosz skrzywił się, wypluł płyn i otworzył oczy.
— Zostawcie mnie samego — rzekł słabym głosem.
Gdy wyszli, oparł się plecyma o ścianę i zapadł w zadumę. Zdarzenia ostatnich dni przeciągały przed nim jak miraże w tempie nieprawdopodobnie szybkiem. Aż do chwili „próby siły“ był w stanie psychicznego odurzenia. Cios losu, który wydarł mu żonę, oszołomił go, przytępiając wrażliwość na wszystko, co potem nastąpiło. Poruszał się i działał, jak automat, popychany wolą kapitana. Skąpe odruchy instynktu samozachowawczego zatracały się bez reszty w tępem morzu obojętności. Raz tylko zarysował się ospale kontur myśli, że dziwnem zrządzeniem przypadku znów służy innym za pośrednika między dwoma światami. Ta myśl wywołała gest wewnętrznego sprzeciwu. Lecz i ten odruch zgasł zalany szarem, ciągnącem się jak maź grzęzawiskiem inercji.
Teraz po „próbie“ coś przełamało się w nim. Jakby jakieś tajemnicze prądy przeszedłszy przez niego, pozostawiły po sobie ślad w postaci zaczynu, który pchnąć go miał na drogę inicjatywy. Obudziło się zainteresowanie dla nowego otoczenia. Współdziałała i młodość. Był mężczyzną zaledwie trzydziestoletnim. Rekonwalescencja duchowa przyśpieszyła proces ozdrowienia fizycznego. Po godzinie rozmyślań otrząsnął się z resztek odrętwienia i spojrzał oczyma pełnemi wzmożonej energji życiowej.
W tej chwili drzwi tolda odchyliły się i do wnętrza wśliznęła się bez szelestu Rumi. Uśmiechnęła się i położyła palec na ustach. Potem podała mu cynową czarkę z winem palmowem zaprawionem sokiem gojawy.
Wypił, patrząc jej z wdzięcznością w oczy. Trunek pokrzepił go widocznie.
Ujął w dłonie jej rękę i przycisnął do ust. Cofnęła ją pomału przyjemnie zdumiona. Znać gest ten na wyspie nie był w zwyczaju. Lecz zrozumiała intencję.
— Marankagua! — szepnęła ostrzegawczo i wskazała mu tomahawk wiszący nac łożem.
— Marankagua! — powtórzyła dobitniej, gdy nie ruszał się z miejsca i podziwiał profil jej głowy z ciemną różą wpiętą we włosy.
— Marankagua! — nagliła, sięgając po broń na ścianie.
Wreszcie zrozumiał. Wyciągnął ramię po topór, lecz spóźnił się. Zanim zdążył chwycić za stylisko, jakaś postać z zasłoniętą po oczy twarzą wtargnęła do izby i rzuciła się na niego skokiem pantery. Błysnęło ostrze noża. Inżynier schylił się, uniknął ciosu i ruchem wężowym przypadłszy do przeciwnika objął go wpół. Wśród szamotania się spadło czarne „poncho“[5] zasłaniające twarz wroga i oczy Gniewosza skrzyżowały się z wściekłem spojrzeniem czarownika.
— Ty psie parszywy — syknął przez zęby, wytrącając mu z ręki kordelas. — Nauczę cię szacunku dla Itonguara!
I wymierzył mu potężny raz pięścią między oczy. Marankagua zachwiał się, brocząc krwią, odskoczył o parę kroków wstecz i z głuchym okrzykiem zniknął za drzwiami.
— Rumi — rzekł zwycięsko. — Odejdź stąd, zanim nadejdą inni. Odprowadzę cię do świątyni.
Dziewczyna, która przypatrywała się walce blada od wzruszenia i z zaciśniętemi ustami, patrzyła nań teraz z wyrazem nietajonego uwielbienia. Nie rozumiała wprawdzie treści słów wypowiedzianych w nieznanej dla niej mowie, lecz z gestów jego domyśliła się, o co idzie. Skinęła głową i przezornie zdjąwszy ze ściany tomahawk, podała go Gniewoszowi. Odebrał go z uśmiechem i odchyliwszy tylne drzwi tolda, przepuścił ją mimo. — W milczeniu, trzymając się za ręce, szli wśród nieprzeniknionych ciemności. Wieś spała. Było już dobrze po północy. Sokole oczy córy borów wżerały się śmiało w kiry mroków i szukały drogi. Po kilkunastu minutach stanęli u bram świątyni. Rumi podniosła kamienny młotek u wejścia i lekko uderzyła nim w odrzwia. Odsunęły się zasuwy i w otworze portalu oświecona szkarłatnem światłem wiecznego ogniska ukazała się Wajmuti, piastunka kapłanki i współstrażniczka świątyni. Objęła tulącą się do niej dziewczynę i popatrzyła badawczo na mężczyznę.
— To przyjaciel, Wajmuti — uspokoiła ją młoda. — To nasz Itonguar.
Staruszka pochyliła głowę i dotknęła palcem jego piersi. Zamieniły szybko parę słów. W rezultacie Wajmuti wyniosła z głębi chramu ślepą latarkę z płonącą wewnątrz ampułką oliwną i podała ją Gniewoszowi. Podziękował Rumi spojrzeniem i skłoniwszy się obu, odszedł.
Latarka oddała doskonałą przysługę. Wkrótce znalazł się na ścieżce do swojego domu. Gdy mijał powęźlone chaszcze skrubu opodal tolda, zdawało mu się, że w ciemnościach błysnęła dziko para oczu. Zaśmiał się na głos, potrząsnął groźnie tomahawkiem i nucąc arję z jakiejś opery, wszedł do chaty. Zastał Petersona palącego fajkę i oglądającego kordelas porzucony na podłodze.
— Pamiątka po wizycie tego łotra Marankagui — objaśnił go krótko. — Ale też dostał porządną odprawę.
Ziewnął, przeciągając ramiona:
— Jestem setnie zmęczony. Należy mi się dzisiaj dobrze zasłużony spoczynek.
— Well — odpowiedział kapitan, zaryglowując oba wejścia. — Chodźmy zatem spać. Od jutra czeka nas tu porządna robota. Dobranoc John!
— Dobranoc Will!
Był słoneczny poranek. Wnętrze puszczy podobne do odwiecznego chramu oddychało tajemnicą. Półmrok, powiernik istot zagadkowych rozpinał tu zawsze zdradliwe więcierze. Szare ich, cieńsze od pajęczej przędzy nici wiązały się w niewidzialne supły pomiędzy pniami palm, drzew mangrowiowych i figowców. W dziedzinie półbrzasku snuły się cienie i kształty, kryły poza nabrzmiałemi w kształcie butelek trzonami flaszowców, przywierały do pokręconych wężowato korzeni igławy lub spłoszone przykucały w zbitych na kołtun i nie do rozwikłania zaroślach niebieskawego skrubu. Tam, z poza parości chlebowca wyglądały czyjeś oczy dzikie, płochliwe a ciekawe, ówdzie, przez spławy mlekiem ociekającego krowieńca[6] szarzał zarys postaci nito ludzkiej, nito zwierzęcej. Na strzelistych araukarjach huśtały się żółto-zielone papugi, kakapo i „keo“ lub podskakiwał z gałęzi na gałąź bezskrzydły ptak „kiwi. Po ziemi pełzały w fantastycznych skrętach kennedje i fiołkowe swanosy, z olbrzymich eukaliptusów zwieszał się szkarłatny loranthus.
Ze szczelin zabłąkanych tu wędrownych skał i głazów wystrzelał na wysokiej łodydze wielki jak ludzka głowa, czerwony waratah, dookoła pni rzewni, sagowców i pochutnika owijał się morderczy matopalo i dusił je powoli w pasożytniczych uściskach. Przecedzone przez dzikie oplącza lijanów, paproci, surmij, drążni i ramienic słońce wpadało w zaułki puszczy poświetlą zmorowatą, zielonkawą, rozświecało na chwilę zakazane komysze i mateczniki, przedpotopowe zasieki i zastrzały i przerażone tem, co ujrzało, cofało się z powrotem. Tu z tej zielonej matni nigdy nie przemierzonej ludzką stopą unosił się wieczyście czad rozkładających się zwłok roślinnych i zwierzęcych. Z czarnej, lub brudno-czerwonej wody zakisłej kożuchami prawieków wywiązywały się opary ostre i zjadliwe i odpływały trującemi falami ku brzegom puszczy...
Na kraju boru, niedaleko stołecznej osady kończyli kapłani poranne modły za powodzenie tongalerów wysłanych przed miesiącem na poszukiwanie świętej rośliny. Szaman Wangarua odpasał z bioder rzemień spleciony z włókien tappy i rozwiązał trzydziesty zrzędu supeł odpowiadający trzydziestemu dniowi wędrówki poszukiwaczy tongi. Usta modlących się przez chwilę umilkły i dusze ich przeniosły się w dal, ku braciom zbieraczom i ich wodzowi, który wedle umowy o tejże dnia godzinie rozwiązywał też trzydziesty supeł na swym rzemiennym kalendarzu. Tak to dzień po dniu ci, co pozostali w domu, śledzili pochód braci-pielgrzymów, a modły ich, życzenia i myśli towarzyszyły im w drodze, przynosiły szczęście w poszukiwaniach i utwierdzały na duchu. W tym samym czasie żony tongalerów, by podzielić z nimi na odległość niewygody i umartwienia podróży, wstrzymywały się od obfitego jadła, soli, kąpieli, wystrzegały się szybszych ruchów i biegania z obawy przed nadwyrężeniem ciała i zaszkodzeniem przez to nieobecnym mężom. Bo między małżonkami związek ciała i duszy silniejszy jest, niż między ludźmi sobie obcymi i nieraz to, co spotyka jedno z nich, „odbija się“ na odległość na drugiem...
Tym razem podróż zbieraczy tongi przeciągnęła się poza zwykły czasokres i niepokój o ich losy nurtował serca oczekujących ich braci. Prócz tego były troski stokroć większe. Przepowiednia bliskiej wojny wyrzeczona ustami Itonguara przed miesiącem zdawała się spełniać. Początkiem smutnych ziszczeń było zniknięcie szamana Marankagui nazajutrz po „próbie siły“ i tryumfie tłumacza woli umarłych. Przebąkiwano o zdradzie.
Huanako w porozumieniu z Atahualpą, Izana i Itonguarem zarządził natychmiastowe zbrojenia. W ciągu dni 30 ściągnięto wojowników z wszystkich osad Ikraju, wykuto tysiące tarcz, wyostrzono bezlik tomahawków, włóczni i dzid. Od rana do późnej nocy grzmiały po kuźniach młoty i wykuwały na rozkaz białych wodzów nowe, nieznane dotychczas rodzaje broni. Potem przyszły próby robienia tą bronią i wielkie ćwiczenia bojowe pod osobistem kierownictwem Itonguara i Atahualpy. Wypadły świetnie. Po jednej z tych gier wojskowych obaj biali zacierali ręce i śmiali się jak szaleni, a Atahualpa jak zwykle zuchwały trochę i rubaszny ośmielił się poklepać po plecach wodza Izanę.
Dzień dzisiejszy miał być ostatnim dniem przygotowań i miał się zakończyć ogólnym przeglądem sił zbrojnych. To też kapłani szli w zamyśleniu z miejsca modłów na majdan zebrań wojskowych. Tu oczekiwali ich już Itonguar i Atahualpa otoczeni świtą i zastępami wojowników.
Po miesięcznym pobycie na wyspie Gniewosz zmienił się ogromnie. Narzucona mu przez krajowców rola nietylko nie skrępowała w niczem swobody jego ruchów, lecz owszem spotęgowała poczucie pewności siebie i wyższości nad otoczeniem. Był naprawdę ich Itonguarem, drogmanem zaświatów, kierownikiem pierwotnych i naiwnych umysłowości. W krótkim czasie opanował wybornie ich język i władał nim sprawniej, niż niejeden tubylec. Ta łatwość w wyuczeniu się ich mowy przyczyniła się też bardzo do podniesienia go w oczach Itonganów. Przypisywali to wpływowi duchów, które znać otaczały go szczególniejszą łaską. Ucieczka Marankagui zazdrosnego o wpływy zakrawająca na zdradę wzmocniła jeszcze stanowisko Itonguara. Uważano krok szamana za realizację jego przepowiedni. Z największem jednak uznaniem spotkała się energja, z jaką w przeciągu miesiąca przy pomocy Atahualpy zorganizował wojsko i przygotował kraj do wojny. To też chodził Itonguar wśród nich skąpany w chwale jak w słońcu i krążyły pogłoski, że właśnie z powodu niego dotychczas odwlekano wybór króla. Podobno starszyzna obawiała się, by blask, jaki padał od jego postaci, nie przyćmił od pierwszej chwili nowego władcy. I nikt, prócz Huanaki, nie przeczuwał, że dzień dzisiejszy miał przynieść i pod tym względem rozstrzygnięcie.
Gdy już zebrały się tłumy i wodzowie uszykowali wojsko, Itonguar wstąpił na pagórek w środku majdanu i uderzył włócznią o tarczę na znak, że chce przemówić. Szmery zgłuchły. Setki tysięcy oczu zatrzymały się na „kochanku duchów“. A on wsparty na włóczni, wysmukły i muskularny jak młody bożek wojny, zawołał donośnie:
— Mężowie plemienia Itonganów Jasnych, nadszedł dla was czas próby.
Teraz złożycie dowody, żeście potomkami najstarszego rodu na ziemi, że w żyłach waszych płynie szlachetna krew wielkich wodzów i zdobywców. Oto wśliznęła się pomiędzy was jakaś jadowita żmija krwi niepewnej, złajniczej i podszywszy się, nie wiem jak, pod skórę szamana, przez wiele lat oszukiwała was podle. Teraz, gdy wola duchów położyła kres jego szalbierstwom, zrzucił przybraną skórę i zbiegł na Południe do waszych wrogów. Tą żmiją, tym zdrajcą jest Marankagua, który może w tej chwili bierze z rak króla Czarnych, Taimakorego pieniądze za sprzedaną krew braci!
Słowa Itonguara podziałały jak iskra na prochy. Posypały się gradem na głowę zbiega i zdrajcy przekleństwa i złorzeczenia. Dotychczas nikt publicznie nie ośmielił się rzucić kamieniem potępienia na szamana. Wstrzymywał ludzi zabobonny lęk przed jego zemstą i czarami. Teraz, gdy mieli za sobą powagę Itonguara, nikt nie kładł tamy oburzeniu i rozwiązały się języki. Wszystkie oszustwa, wszystkie nieudane tricki i poronione zabiegi lekarskie Wielkiej Medycyny stanęły teraz pod pręgierzem publicznym.
— Taberany niech go strącą w przepaście Rotowery!
— Niech ugotuje swego dziadka![7]
— Oszust jeden! żonę mi na śmierć podburzył ziołami!
— Oby go żywcem odarł ze skóry pan borów, Tane-Mahuta!
— Dziecko mi urzekł!
— Zdrajca Marankagua! Fałszywy czarodziej!
— Krowom moim odmówił mleko!
— Złajnik!
— Parszywy pies mu kobongiem![8]
Lawinę okrzyków wstrzymał Itonguar powtórnem uderzeniem w pawęż. Uciszyli się, a on zakończył:
— W porozumieniu z przyjaciółmi moimi a wodzami waszymi, Atahualpą i Izaną radzę wam wojownicy Itonganów wybrać teraz kilku ludzi znających dobrze przesmyki prowadzące ze stoków północnych łańcucha gór na południe, w kraj naszych wrogów. Przewodnicy ci poprowadzą dwa bitne oddziały, złożone z najdzielniejszych i urządzą zasadzkę.
Po tych słowach wystąpił z groną wodzów doświadczony w boju Ngahue i skłoniwszy się, odpowiedział:
— Umiłowany przez bogów i mężów, Itonguarze! Dwóch znam tylko ludzi, na których w tej ważkiej sprawie polegać można: Izanę i Ksingu. Oni tylko znają góry z tej i tamtej strony jak myśliwy swoją tajstrę i skaczą ponad czeluściami przepaści jak skalne antylopy.
— Więc oni będą przewodnikami — odparł Itonguar i zwrócił się do Rady dziesięciu.
— Wodzowie Itongo, czy możecie wskazać nam ludzi sposobniejszych?
Milczenie zatwierdziło wybór. Wystąpił arcykapłan Huanako.
— Mężowie plemienia Itongo — rzekł głęboko wzruszony — kapłani, wodzowie i wojownicy! Trzydzieści dni temu duch króla Ayakuczo odszedł na słońce. Opuścił nas władca i ojciec, nie pozostawiając syna — następcy. Był ostatnią odroślą wielkiego rodu, który się od boga wywodził. Od dni trzydziestu jesteśmy jak owce bez pasterza. Zwyczajem przodków naszych było nazajutrz po śmierci króla przystępywać do obioru nowego. Teraz stało się inaczej i ważka sprawa pozostała w zawieszeniu aż do dnia dzisiejszego. Może tak i lepiej. Może wahanie się starszych wyjdzie na dobre ludowi. Bo zaprawdę w trudnem znaleźliśmy się położeniu. Ojcowie nasi powierzali tę najwyższą w narodzie godność mężowi, który łączył w swej osobie cnoty wodza i przymioty Itonguara. Takim był Ayakuczo, takim ojciec jego, Lahore, takim dziad Jefnares i pradziad Kastambo. Lecz ród ten wymarł. Mężowie Itongo! Któż dziś jest najgodniejszym ich następcą? Kto w sposób cudowny łączy męstwo i mądrość wodza z tajemną władzą rozumienia świata duchów i zmarłych? Czyż naprawdę niema między nami takiego męża? Itonganie? Kto ostrzegł nas przed zdrajcą i przygotował do boju? Kto w dniach trzydziestu dokonał dzieła niesłychanego u nas od wieków? Kto wystawił armję bitną i sprawną w obrotach, jak koło garncarskie w rękach mistrzowskiego zduna? Kto zaopatrzył tę armję w spiżę na całe miesiące i wyposażył w nowy rodzaj broni?
— Itonguar! Itonguar! — przerwały mu entuzjastyczne okrzyki.
— Wyście powiedzieli — podjął starzec, opanowując wrzawę gestem ręki. — Niech się stanie wedle woli waszej. — Rado dziesięciu, zatwierdź przez powstanie wolę ludu!
Chwilę po wezwaniu starca trwała naprężona cisza. Oczy wojowników spoczęły wyczekująco na starszyźnie. Lecz niedługo czekali. Pierwszy powstał z miejsca najdzielniejszy z wodzów Ngahue, za ich przykładem poszedł Ksingu i wszyscy inni bez wyjątku.
Wtedy Huanako położył rękę na ramieniu Itonguara i rzekł wśród uroczystego milczenia.
— Rada dziesięciu i lud plemienia Itonganów Jasnych wybiera cię swym królem. Odtąd będziesz się zwał Czandaurą, czyli Darem duchów.
Tu arcykapłan odwrócił się twarzą ku ludowi i zawołał wielkim głosem:
— Król Czandaura niech żyje!
— Niech żyje! — odgrzmiały tłumy.
— Niech żyje! — powtórzyły echa borów.
Gniewosz wzniósł włócznię ponad głową i gdy się uciszyło, odpowiedział jednem słowem:
— Przyjmuję.
Otoczyła go Rada dziesięciu wśród oznak czci i hołdu. Król każdemu uścisnął rękę i z każdym zamienił parę słów. Dłużej zatrzymał dłoń Atahualpy.
— Będziesz moim naczelnym wodzem — rzekł w języku Itonganów. — Wszak nie odmówisz mi i nadal swej pomocy?
Peterson przymknął filuternie jedno oko.
— Do stu tajfunów! — mruknął po angielsku. — Grasz swą rolę niczem Garrick. Gotowem zapomnieć wobec ciebie języka w gębie. Masz minę urodzonego króla. Niech cię djabli, John!
A głośno, w języku Itonganów:
— Wola Waszej Królewskiej Mości jest dla mnie rozkazem.
I uścisnął rękę Czandaury.
Król w asyście świty, radnych i kapłanów ruszył ku świątyni Pele, by tu z rąk arcykapłana przyjąć insignia władzy i błogosławieństwo.
Chram bogini miał kształt rotundy przykrytej płaskim dachem, z którego środka strzelał ku niebu ścięty stożek wieży naśladującej krater. Strop świątyni wspierał się na czterdziestu kolumnach, rozstawionych kolisto podwójnym rzędem. Jeden z nich opasywał przybytek bóstwa po stronie zewnętrznej i wraz ze stropem tworzył rodzaj przedsionka, drugi rząd kolumn obiegał dokoła wnętrze. Obie kolumnady rozdzielało przepierzenie z jaspisu tworzące ścianę świątyni. W środku, w okrągłem zagłębieniu wyłożonem kostkami bazaltu płonął wieczysty ogień podsycany ręką kapłanki i strażniczki. Na ścianach widniały rzeźbione i malowane wizerunki bogów i marmurowe tablice zapełnione pismem obrazkowem. W powietrzu unosiła się woń ziół i kadzideł.
Gdy orszak Czandaury wkroczył do gontyny, obie kapłanki zniknęły za zasłoną rozgradzającą wnętrze na dwie połowy. Huanako wrzucił do dymiącej obok ogniska urny szczyptę peruwiańskiego balsamu i zdjął ze ściany oznaki władzy królewskiej. Z naczynia buchnął niebieski dym i napełnił chram słodkiemi woniami. Arcykapłan wdział na barki Czandaury poncho barwione w szafranie, głowę jego przyozdobił kołpakiem z błyszczącym nad czołem błękitnym soliterem, a na palec średni ręki lewej włożył mu złoty pierścień. Król ukląkł j pochylił głowę. Starzec położył na niej obie dłonie i patrząc w niebo przeglądające przez otwór szczytowy, rzekł:
— Synu i królu mój, przyjm błogosławieństwo na drogę nowego żywota.
Wodzowie uderzyli włóczniami o puklerze. W świątyni rozległ się chrzęst żelaza na znak, że panowanie króla rozpoczęło się pod hasłem wojny. Król pozostał sam, by spędzić w świątyni godzinę na rozmowie z boginią Pele i duszą własną.
Gdy przebrzmiały echa ostatnich kroków, powstał i oparty o jedną z kolumn wpatrzył się zamyślony w zwoje dymu wysnuwające się z urny. Był w szczególnym nastroju. Do niedawna igraszka w ręku sił nieznanych, młodzieniec wątpliwego pochodzenia, zawdzięczający wykształcenie i pozycję społeczną tajemniczym właściwościom, przykuty węzłami „wdzięczności” do obcego mu człowieka — dziś był królem. Na odległym wprawdzie, zapomnianym przez świat skrawku ziemi — jednak niemniej królem. I czuł się nim naprawdę. Oceniał w całej pełni wielkość władzy, którą rozporządzał. Jak mocarz trzymał w ręku zbiorową duszę swych poddanych, tę pierwotną, niemal dziecięcą, naiwnie prostą duszę. I zdawało mu się, że przejrzał ją na wylot, od serca do serca, od głowy do głowy, że zna ich wszystkich — tych czerwonobrunatnych braci, że przestali już dla niego być środowiskiem cieni i zagadek. Jak olbrzym z baśni położył ich sobie wszystkich na dłoni, zważył, zmierzył i może teraz nimi podrzucać jak żongler kulami. Z uśmiechem przypomniał sobie przestrogę Huanaki: „Gdybyś sprzeniewierzył się prawom tej wyspy i chciał pójść swoją drogą, będziesz miał przeciwko sobie i ludzi jej i bogów“. — Naiwny, dobry starzec! Któżby „sprzeniewierzał się“, któżby łamał, jeśli można przekształcić, przerobić, nagiąć do swej woli? Poco druzgotać, jeśli można ulepić jak wosk wedle własnego upodobania? Zamiast przeskoczyć, czyż nie lepiej obejść?
I zaśmiał się cicho.
Zafalowała zasłona z zielonej tappy i z głębi chramu wyszła Rumi. Od ucieczki Marankagui nie widział jej ani razu. Teraz wydała mu się smuklejsza i jakby surowsza. Może miejsce dodawało powagi, może strój kapłanki prosty i pozbawiony ozdób niewieścich. Patrzyła spokojnie wielkiemi, słodkiemi oczyma sarny. Skłonił się przed nią nisko.
— Księżniczko Rumi, jakżeś piękna w twej szacie surowej!
— Pokłon ci, Czandauro — odpowiedziała. — Pokłon ci, królu mój i panie! Jakżem szczęśliwa, że wolno mi powitać cię tem imieniem.
— Tobie je zawdzięczam, Rumi.
— Mnie, Czandauro? żartujesz chyba z poddanki twojej?
— Gdybyś nie ostrzegła mnie przed Marankaguą, nie stałbym dziś na tem miejscu i nie podziwiałbym twojej urody, księżniczko.
Pokraśniała i spuściła oczy.
— Schlebiasz mi, królu. Ostrzegłam cię za późno, życie zawdzięczasz tylko własnemu męstwu.
Podniosła oczy i rzekła z entuzjazmem:
— Biłeś się jak lew, Czandauro. Marankagua jest podłym zdrajcą, ale dzielnym wojownikiem. Mało kto sprostał mu w wal ce wręcz. A jednak wytrąciłeś mu nóż z ręki jak dziecku.
— Obecność twoja Rumi, była mi bodźcem do męstwa. Nie chciałem w oczach twoich uchodzić za niedołęgę.
— Cóż mogło tobie, królu, zależeć na tem, co myśli o tobie czerwonoskóra córa borów? Nie zwracałeś na mnie uwagi. Jestem dla ciebie jak kamień przydrożny.
— Mylisz się, piękna dziewczyno — zaprzeczył żywo. — Uroda twoja zarzuciła mi na szyję niewidzialne lasso i niewoli ku sobie. Myślałem o tobie nieraz w ciągu tych dni trzydziestu.
Cofnęła się przerażona żywością jego słów.
— Nie wolno mi marzyć o szczęściu — odpowiedziała smutno. — Jestem kapłanką i muszę pozostać dziewicą.
Zatrzymał ją, chwyciwszy za rękę.
— Rumi! — mówił miękko, gładząc dłonią jej warkocze. — Rumi! Miłość łamie wszystkie przeszkody i nie da się odstraszyć nikomu. Czemu dziś nie wykwita szkarłatna róża w gaju włosów twoich?
— Róża jest kwiatem krwi i namiętności. Nie przystoi kapłance.
— A jednak owej nocy ustroiłaś nią głowę.
Zapomniałam na chwilę o tem, kim jestem. I źle zrobiłam, Czandauro.
Chciał ją objąć, lecz odskoczyła w porę i zwinna jak gazela wspięła się na ołtarz, ukryty za kotarą. Nadstawiła uszu i położyła palec na ustach.
— Ktoś tu nadchodzi — szepnęła, blednąc. — Pewnie wracają po ciebie, królu. Zapuść zasłonę i stań przed ogniskiem.
Czandaura jednym skokiem znalazł się znów pod kolumną. Uczynił to w samą porę, bo w tej chwili podwoje chramu rozchyliły się i weszli Izana i Ksingu.
— Najdostojniejszy władco — przemówił pierwszy — poszukiwacze świętego ziela, tonga powrócili. Czy dowódca ich, Mahana, może zdać ci sprawę z przebiegu wędrówki?
Czandaura spojrzał na wskazówkę zegara słonecznego, co znaczył czas na bramie gontyny.
— Gdy cień przesunie się na godzinę trzecią po południu, kaźcie mu stawić się w wietnicy przed mojem obliczem. Tymczasem niech pielgrzymi wezmą kąpiel i nasycą głód i pragnienie.
Wodzowie skłonili się i wyszli. Król przez jakiś czas stał niezdecydowany w środku świątyni i spoglądał na zasłonę. Lecz gdy ani jeden fałd jej nie zadrgał i żaden szelest nie przerywał ciszy, opuścił i on przybytek patronki wulkanu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powrót tongalerów był zdarzeniem dnia. Wydzierano ich sobie z rąk, zasypywano pytaniami. Każdy chciał przed innymi zaspokoić ciekawość. Jak się okazało, wyprawa natrafiła na przeszkody, które spowodowały opóźnienie powrotu. Drogę wśród górskich parowów w części zalała woda wezbranych strumieni, w części zatarasowały naniesione przez burzę i powódź głazy. Ostatecznie trudności pokonano i zapas zebranego ziela przedstawiał się wcale pokaźnie. Największe wrażenie wywołała wiadomość o spotkaniu z Marankaguą. Członkowie wyprawy wysłani w góry natychmiast po zapadnięciu w tej sprawie uchwały w wietnicy nie wiedzieli oczywiście nic o jego ucieczce i szaman również ani słówkiem z tem się nie zdradził Obecność swą niespodziewaną w górach tłumaczył misją zbadania przesmyków powierzoną mu rzekomo przez Radę dziesięciu. Spotkanie miało miejsce niedawno, bo onegdaj rano, czyli dwadzieścia osiem dni po zniknięciu czarownika. Marankagua wyrażał się z uznaniem o białym itonguarze i jego pierwszych krokach. Wezwany przez tongalerów do wspólnego powrotu, oświadczył, że musi pozostać jeszcze w górach, by zbadać dokładniej teren przyszłej walki. Znikł im z oczu równie nagle, jak się pojawił. Tylko z naczelnikiem wyprawy miał podobno dłuższą rozmowę, po której Mahana dał hasło do natychmiastowego powrotu.
Takie wieści krążyły po osadzie, zanim przyszło do urzędowej relacji w obliczu króla. Sprawozdanie Mahany nie przyniosło nic nowego, owszem, zdawało się nawet skąpsze w szczegółach. Naczelnik tongalerów rozwodził się szeroko nad trudnościami, z któremi musieli walczyć i z dumą podkreślał piękne wyniki zbioru, a tylko krótko i mimochodem wspomniał o spotkaniu ze zbiegłym szamanem. Lecz właśnie ten szczegół najwięcej zainteresował młodego władcę. Czandaura kilkakrotnie przerywał mu opowiadanie i wypytywał o słowa i zachowanie się Marankagui. Mahana odpowiadał zwięźle, uporczywie powtarzając to samo.
Wkońcu król zaniechał indagacji w tym kierunku i zapytał, czy przypadkiem nie spotkali oddziału wysłanego niemal jednocześnie z tongalerami dla przebłagania bogini Pele. Mahana dał odpowiedź przeczącą. Nigdzie nie natknęli na ślad braci błagalników. Zresztą nic w tem dziwnego, bo drogi ich rozchodziły się już od Doliny Wielkiej Siklawy i biegły w kierunkach wprost przeciwnych. Na tem wyczerpał się temat rozmowy i król dał znak, że posłuchanie skończone. Po odejściu Mahany poprosił Izanę i Atahualpę, by przed wieczorem zechcieli go odwiedzić, a Huanakę, by odebrał od Mahańy zapas zebranej tongi i dopilnował złożenia go w spichlerzu obok świątyni boga Oro. Po oddaniu tych zleceń Czandaura opuścił wietnicę i poszedł odpocząć w swem toldzie. Była wtedy godzina piąta po południu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zbieracze tongi byli wciąż bohaterami dnia i ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Po zaspokojeniu pierwszego głodu, zaczęli szeroko i dokładnie opisywać przebieg podróży. Przytem gwoli pokrzepienia ducha i odwilżenia gardła strudzonego gawędą, często zaglądali do kubków i kalabasów. Lecz czy nalewka z owoców, algarobo, była dla nich zamało sencjonalną, a guarapo za mdłe i niezbyt podniecające, dosypywali sobie do puharków od czasu do czasu niby od niechcenia parę szczypt sproszkowanego ziela. Któryś z lepszych obserwatorów zauważył to i nabrał ochoty do tajemniczej ingredjencji. Więc nalał i sobie szklanicę limoniady i przy najbliższej sposobności, gdy jeden z tongalerów sięgnął ręką do woreczka z zielem, poprosił go, by się z nim podzielił. Tamten spojrzał kwaśno, ale ostatecznie spełnił prośbę. Przykład podziałał i niebawem kilkunastu ludzi raczyło się napojem zmieszanym z tongą. Bracia zbieracze zwierzyli się innym pod wielkim sekretem, że Marankagua spotkawszy ich w górach, radził każdemu zaopatrzyć się potajemnie w zapas świętego ziela i zaraz po powrocie zażyć go dowoli z pierwszym lepszym napojem. Gdy mu jeden z nich przedstawiał, że tonga — to przecież ziele święte, przeznaczone wyłącznie dla itonguarów w chwilach wyjątkowych, szaman zaśmiał się szydersko i nazwał to przesądem niegodnym mężów. Po wypiciu dopiero otworzą im się oczy na rzeczy z tamtej strony i będą mądrzy jak bogowie. Rada kusiciela odniosła pożądany skutek. Koło siódmej wieczorem połowa osady bredziła jak w malignie. Krzyki pijanych wojowników mieszały się z wyciem przerażenia wywołanego przez wizje. Bo napój z torebek nasiennych bieluna czerwonego, znanego w świecie naukowym pod nazwą datura stramonium działa odurzająco jak narkotyk i powoduje zwidzenia. To, co dla medjum jak Gniewosz było środkiem do przyśpieszenia transu, użyte w dawkach nadmiernych przez osobników o organizmach normalnych stało się źródłem bezmyślnych widzeń i halucynacyj.
Po zapadnięciu zmierzchu wieś Itonganów wyglądała na osadę szaleńców. Z pochodniami w ręku jedni tańczyli jak opętani, drudzy uciekali w popłochu przed niewidzialnemi widmami, inni pogrążeni w ekstatycznej kontemplacji wpatrywali się w zwodnicze obrazy przestrzeni.
A tymczasem na drugim końcu osady, w toldzie królewskiem toczyła się rozmowa między Czandaurą, Atahualpą i Izaną. Kapitan był chmurny i niezadowolony.
— Zachowanie się tego Mahany bardzo mi się nie podoba — mówił, pykając z wiśniowej fajeczki. — A ty co o tem sądzisz, Izano?
Wódz wydobył ze skórzanego woreczka na piersiach parę korzonków jankony, włożył do ust, pożuł, a resztę, wypluwszy w kąt izby, odpowiedział:
M<5j biały brat mówi prawdę. I mnie się widzi, że język Mahany jest rozdwojony jak u węża, a słowa jego podobne przykrywkom z liści i gałęzi na wilcze doły.
Spojrzał królowi w oczy.
— Rozmawiałem z kilku wojownikami, którzy wrócili z gór.
— No, i czego się od nich dowiedział brat mój? — zachęcił Czandaura do dalszych zwierzeń.
— Uszy Mahany były długo otwarte na słowa czarownika.
— Domyślałem się tego — wtrącił Peterson.
— A jednak przed obliczem twojem, Czandauro, słowa Mahany skąpe były i rzadkie jak uśmiech słońca w dżdżyste dnie jesieni.
— I ja to spostrzegłem.
— Gdy Huanako kazał sobie oddać zebraną tongę, okazało się, że jest jej o wiele mniej, niż się spodziewał. Zasiek w spichrzu przeznaczony na święte ziele wypełnił się zaledwie do połowy.
— Do stu zapowietrzonych taberanów! — wrzasnął Atahualpa i grzmotnął w stół, aż podskoczyły na nim szklanki. — Założę się, że połowę skradł ten łajdak, Marankagua. Podzielili się złodzieje. Temu staremu wydze przyda się ten narkotyk do oszukiwania nowych sprzymierzeńców. Zechce znów wśród Czarnych odgrywać rolę Wielkiej Medycyny i Itonguara.
Izana skrzywił się nieznacznie. Szanował bardzo swego białego kolegę, ale nie mógł przyzwyczaić się do jego przekleństw. Czuł przed niemi trwogę.
— Nie wzywaj imienia złych duchów niepotrzebnie, Atahualpo — upomniał go.
— W każdym razie — zabrał głos Czandaura — są tu jakieś matactwa i pachnie zmową. Musimy przeciwdziałać i to bezzwłocznie. Ty, Atahualpo, każ rozstawić natychmiast silne straże. A ty, Izano wraz z Ksingu, jak było postanowione, jeszcze tej nocy przed zejściem księżyca weźcie swoich ludzi i obsadźcie przesmyki górskie od strony południowej. Ja z resztą wojowników nadciągnę tam w pośpiesznych marszach.
Wszedł Ngahue. Twarz starego wodza zdradzała troskę i niepokój.
— Źle się dzieje królu — mówił zdyszany od wytężonego biegu. — Połowa wojowników spita tongą, hałasuje i rzuca się, jak gromada opętanych.
Czandaura zmarszczył się:
— Kto rozdał pomiędzy nich ziele?
— Sami wzięli od tongalerów.
Peterson zaklął siarczyście.
Tajemnica zniknięcia połowy zapasu rozwiązana! A to łotry!
Czandaura już przypasywał miecz do boku.
— Niema ani chwili do stracenia! — wołał cały wzburzony. — Atahualpo, każ za
grać na alarm i zarządź zbiórkę co trzeźwiejszych! Postaramy się zaraz, by im wywietrzała tonga ze łbów. Izano, przygotuj swój oddział do wymarszu i weź z sobą Ksingu!
Już mieli opuścić toldo, gdy z zewnątrz doszła ich wrzawa rozpaczliwych krzyków. Czandaura wypadł pierwszy na podwórzec i spostrzegł, że część osady w płomieniach. Tłum kobiet i dzieci wśród jęków i pisków toczył się falą czarnych sylwet w stronę północną osiedla. Jakiś wyrostek nadbiegł zdyszany i krzyknął:
— Intonganie Czarni wpadli na naszych! Rżną ludzi i palą wigwamy! Taberany sprzysięgły się z nimi przeciw Jasnym!
Król, a za nim wodzowie rzucili się w kierunku szalejącego żywiołu. Po drodze spotkali kilkunastu mężczyzn bez broni, z wykrzywionemi konwulsyjnie twarzami. Ngahue splunął na nich z pogardą:
— Pijanice i tchórze!
Lecz byli wśród nich i trzeźwi. Na widok Czandaury i wodzów zatrzymali się zawstydzeni. Gdzie który poskoczył do najbliższej chaty po włócznię lub tomahawk. Sformował się mały oddział. Król objął osobiście komendę.
— Naprzód! — krzyknął, wywijając nad,
głową swym świeżo ukutym mieczem.
Dotarli do zaatakowanej części osady. Mnóstwo czarnych postaci uwijało się jak djabły, tnąc na prawo i lewo bez miłosierdzia. Jaśni bronili się słabo pijani, zaskoczeni i zdezorganizowani. Tylko garstka przytomnych na umyśle skupiła się dokoła wietnicy i odpierała zacięcie następującego wroga. Spostrzegłszy Czandaurę na czele oddziału, podnieśli okrzyk radości i natarli ze zdwojoną energją. Król znalazł się w osierdziu boju. Z błyskawicą w oku, ze zbróżdżonem od gniewu czołem szerzył dokoła siebie straszliwe spustoszenie. Brzeszczot jego miecza połyskujący krwawo w łunie płonących wigwamów spadał jak piorun na karki, rzeźbił okrutnie piersi i szyję, rozdzierał plecy, jak żądło żmiji zatapiał się w serca. Boków jego pilnowali wiernie wściekły Atahualpa i metodyczny Ngahue. Kapitan klął, aż uszy więdły i nie wypuszczając z ust swej fajeczki, puszczał w coraz to dzikszy taniec klingę swej wedle własnego pomysłu zrobionej szpady. W zapale wojennym zapomniał zupełnie o kategorjach miejsca i przestrzeni i ryczał jak opętany w języku ojczystym:
— Niech żyje Jego Król. Mość, Jerzy VII! Niech żyje Anglja!
Tymczasem Ngahue milczkiem, bez emfazy, lecz skutecznie ciął tomahawkiem.
Odsiecz kierowana osobiście przez króla podziałała jak cud. Oddział jego zrazu szczupły i słabo uzbrojony wzrastał ze zdumiewającą szybkością. Jak z pod ziemi wyrastali — wojownicy i stawali karnie u boku władcy. Czandaura poczuł się na siłach i szepnął na ucho Ngahue‘mu.
— Niechaj brat mój weźmie z sobą trzydziestu zuchów, obejdzie świątynię Oro i uderzy na tych czarnych drabów z lewej. Oskrzydlimy ich.
— Niech Manu ma cię w swojej opiece, dzielny królu! — odpowiedział wódz. — Idę spełnić rozkaz.
I chyłkiem okrążył ze swoimi chram boga.
W zamęcie walki jakiś olbrzymi przeciwnik zamierzył się włócznią na Czandaurę. Atahualpa zasłonił go wprawdzie tarczą, lecz pocisk przebił górny brzeg puklerza i przeszył ramię króla. Ognie zamigotały w oczach Czandaury. Stłumił okrzyk bólu i wściekły rzucił się na napastnika. Zadźwięczały o siebie miecz i tomahawk, aż posypały się iskry i odpadły. I po raz drugi zwarły się bronie i po raz drugi rozłączyły bez skutku. Aż przy trzecim wypadzie miecz Czandaury dosięgnął Czarnego w czoło. Olbrzym zachwiał się i wypuścił z rąk siekierę. Unieśli go w cienie nocy towarzysze.
— To był Tarmakore, król Itonganów Czarnych — zawołał Izana, walczący mężnie jak wilk „aguara“. — Niech żyje król Czandaura!
— Niech żyje Czandaura! — powtórzyli rozentuzjazmowani wojownicy.
Zwycięski pojedynek władców rozstrzygnął o wyniku walki. Napastnicy załamali się. Ataki ich osłabły, straciły inicjatywę i pewność. Gdy na dobitkę odezwały się okrzyki bojowe oskrzydlającego oddziału Ngahue’go, poszli w rozsypkę. Rozpoczął się pościg. Czandaura choć rainny i krwią broczący kazał podać sobie konia.
— John — perswadował mu Peterson. — Daj sobie wpierw zaopatrzyć ramię. Zbyt silnie krwawi. Ja już z tymi hultajami skończę. Pozwól, że cię wyręczę.
Lecz Gniewosz podniecony walką i zwycięstwem nie chciał ani słyszeć o tem.
— Później, później. Teraz niema czasu na takie drobiazgi.
I dosiadł konia. Oczy jego szukały kogoś w kotłowisku uciekających wrogów. Spiął konia i popędził w kierunku swej toldy za oddziałem zbiegów, którzy chyłkiem przekradali się w tę stronę. Jeden z nich, na przedzie spostrzegł prześladowcę, zatrzymał się, napiął łuk i strzelił. Świsnął wąsaty pocisk tuż koło ucha Czandaury i zatopił się w sercu nocy. Król ściągnął boki rumaka ostrogami i w kilku potężnych susach dopędził tylne szeregi uciekających. Z okna chaty płonącej przy drodze wyśliznął się długi jęzor ognia i oświecił jaskrawo ich twarze. Czandaura wydał okrzyk gniewu i zemsty. Poznał w przywódcy oddziału Marankaguę. Szaman rączy jak jeleń pędził w stronę świątyni Pele. Król zabiegł mu drogę i ciął szablą, mierząc w głowę. Czarownik zręcznie uchylił się i dotarł do wrótni chramu. Zanim Czandaura zdołał zsiąść z konia i wtargnąć za nim do wnętrza, tamten wypadł z gontyny drugą stroną, unosząc w ramionach kapłankę Rumi. Z krzewów akacyj obok świątyni wysunął się czekający tu już widocznie od pewnego czasu Mahana z dwoma końmi i podał szamanowi jednego z nich. Marankagua przerzucił ciało omdlałej dziewczyny przez łęk siodła i już wkładał lewą nogę w strzemię, gdy spostrzegł nad sobą straszliwe oczy Czandaury. Szabla króla zawisła nad jego głową powtórnie. Lecz cios jej wstrzymany w drodze przez tarczę sprzymierzeńca drasnął mu tylko skroń i rozorał głęboko policzek. Marankagua otarł krew rękawem opończy i korzystając z chwilowej bezczynności wroga, odjechał z branką i Mahaną w pełnym galopie.
Czandaura nie mógł już ich ścigać. Cios zadany szamanowi był ostatnim wysiłkiem, na który umiał się zdobyć w tej chwili. Wyczerpany upływem krwi zesunął się nieprzytomny z siodła na ziemię. Znalazła go Wajmuti i z trudem zawlokła do chramu. Potem z jękiem i płaczem pobiegła do Huanaki. Gdy przyszli do świątyni wodzowie i kapłani, zastali Czandaurę pogrążonego wciąż w mrokach niepamięci. Arcykapłan skropił mu twarz jakimś ożywczo pachnącym płynem i wcedził w usta parę kropel „guarapo“. Król otworzył oczy i zapytał:
— Gdzie Rumi?
A gdy mu nikt nie odpowiedział, znów przymknął ociężałe powieki...