Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wymierzył mu potężny raz pięścią między oczy. Marankagua zachwiał się, brocząc krwią, odskoczył o parę kroków wstecz i z głuchym okrzykiem zniknął za drzwiami.
— Rumi — rzekł zwycięsko. — Odejdź stąd, zanim nadejdą inni. Odprowadzę cię do świątyni.
Dziewczyna, która przypatrywała się walce blada od wzruszenia i z zaciśniętemi ustami, patrzyła nań teraz z wyrazem nietajonego uwielbienia. Nie rozumiała wprawdzie treści słów wypowiedzianych w nieznanej dla niej mowie, lecz z gestów jego domyśliła się, o co idzie. Skinęła głową i przezornie zdjąwszy ze ściany tomahawk, podała go Gniewoszowi. Odebrał go z uśmiechem i odchyliwszy tylne drzwi tolda, przepuścił ją mimo. — W milczeniu, trzymając się za ręce, szli wśród nieprzeniknionych ciemności. Wieś spała. Było już dobrze po północy. Sokole oczy córy borów wżerały się śmiało w kiry mroków i szukały drogi. Po kilkunastu minutach stanęli u bram świątyni. Rumi podniosła kamienny młotek u wejścia i lekko uderzyła nim w odrzwia. Odsunęły się zasuwy i w otworze portalu oświecona szkarłatnem światłem wiecznego ogniska ukazała się Wajmuti, piastunka kapłanki i współstrażniczka świątyni. Objęła