Przejdź do zawartości

Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.

Na miejskim zegarze już dawno wybiła północ. Tramwaje nocne były w ruchu, odwożąc nielicznych sennych pasażerów do domów. Konduktorzy tramwajów nocnych najlepiej wiedzą, co za rodzaj pasażerów wiozą po dwunastej w nocy... Zdradliwy mąż, lub zdradzająca męża żona śpieszą zdenerwowani do domu, układając naprędce możliwe usprawiedliwienie ponieważ dokładne alibi w tych wypadkach jest bardzo trudne. Prostytutka, powracająca z „targu“ taksuje wzrokiem sennych pasażerów, rozglądając się za takim, kto mógłby jej dać jakiś zarobek. Zwolennicy rozczynu alkoholowego, podchmieleni, leniwie przeciągają się i są przekonani, że odbywają podróż naokoło świata... Kawalerowie księżyca śpieszą na „ostatnią robotę“, z nadzieją na zbogacenie się, albo też powracają z wyprawy, zgorzkniali, czując żal do Boga i ludzi, że „robota“ się nie udała.
Roman wsiadł do nocnego tramwaju, sam nie zdając sobie sprawy, dokąd pojedzie. Dwóch pasażerów było tylko w tramwaju. Na pierwszy rzut oka poznał w nich kolegów po fachu. Konduktor podejrzliwym spojrzeniem mierzył ich teki, które trzymali w ręku. Oni widząc to, wysiedli zaraz na pierwszym przystanku, najpewniej w obawie przed „porutą“. Roman, sam nie wiedząc dlaczego to czyni, podążył za nimi. Gdy go spostrzegli, uporczywie idącego krok w krok za nimi, wsiedli do dorożki i znikli mu z oczu. Błądził bez celu po opustoszałych ulicach, zaczepiany kilkakrotnie przez damulki nocy... Wreszcie zawrócił w stronę Dworca Głównego. Zrezygnował już z zamiaru odnalezienia Lipka. Chciał tylko, bez istotnej przyczyny, ot tak dla spędzenia czasu, wstąpić na dworzec. Czuł się zmęczony i niewyspany, był jednak do tego stopnia zdenerwowany, że zasnąć w żaden sposób by i tak nie mógł. Nie przypuszczał nawet, że los przygotował mu tu na dworcu znów przykrą niespodziankę... Miał tu wypić ostatni kielich goryczy, który zdradliwa Felcia przygotowała dlań.
Na dworcu był ruch, pomimo późnej godziny nocnej. Zaroiło się jeszcze bardziej od pasażerów i walizek, kiedy z hukiem wpadł na peron międzynarodowy kurjer. Pełno tu było różnorakich twarzy... Lokomotywa dyszała, jakby ciężko zmęczona z dalekiej podróży, lub może... od ciężaru utrapień ludzkich, jakie przywiozła do stolicy. Hałas ludzki odbijał się o ściany dworca, zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Ludzie pędzili gorączkowo jeden za drugim, śpiesząc się tak bardzo, jakby za chwilę miało nastąpić trzęsienie ziemi...
Romek stanął po środku hali dworcowej i zatonął w rozmyślaniach: — Dokąd też tak śpieszą ci ludzie?... Kto ich pogania?... Co te wszystkie postacie zmusza do tak intensywnego ruchu?... — Wszyscy oni dążą do żłobu... Do miski... Jeść chcą... — dał sobie samemu odpowiedź w duchu.
Obserwował kobiety. Były tu brzydkie i ładne, stare i młode... Mimowoli rozejrzał się w poszukiwaniu Felci, jakby przeczuwał, że ją tu spotka.
Z sykiem wpadł na peron jeszcze jeden pociąg, a dworzec napełnił się jeszcze większym hałasem, niż poprzednio. Wagony pasażerskie wypluły całą swą zawartość masy ludzkiej. Każdy z pasażerów był zajęty tylko sobą. Przy przejściu, w tłoku, potrącano się wzajemnie, wypowiadając czasem utartą formułkę przeprosin.
Kurjer Warszawa-Paryż miał odejść za kilka minut. Pasażerowie, przeważnie elegancko ubrani, zakupywali bilety przy okienku pierwszej klasy. Złodziejaszki, których Romanowi nie trudno było rozpoznać, nie próżnowali, jak zauważył. Różnojęzyczne napisy umieszczone w widocznych miejscach: „strzeż się złodziejów“, udaremniały w dużej mierze ich zamiary. Pasażer mimowoli napotykał wzrokiem na napisy, które uparcie przypominały, by każdy miał się na baczności. Roman kupił bilet peronowy i spacerował sobie po peronie. Ot... tak sobie... bez dobrych i złych zamiarów. Młoda para, która zapewne wybierała się w drogę poślubną, ściągnęła jego uwagę... Brylantowa kolja i branzoleta na ręku rzucała błyski ogniste, drażniąc go do ostatnich granic wytrzymałości... To wystarczyło, aby jedyną myślą która teraz zaczęła zaprzątać jego umysł, była kwestia okradzenia nieznajomej. Zastanawiał się, w jaki sposób to uczynić... Czy kupić bilet i jechać kilka stacyj z nimi?... Nie... to się nie uda!... Frajer tak troskliwie opiekuje się nią, że będzie mu trudno do niej się zbliżyć... Na myśl mu przyszedł Lipek. Roman bardzo żałował, że niema z nim przyjaciela w tej chwili. On napewno znalazłby sposób „obrobienia“ tej kobiety...
Konduktor nawoływał już pasażerów do wsiadania, a on stał bezradny. Nie mógł oczu oderwać od „skarbu“, którego właścicielka posuwała się majestatycznie po peronie, jakby liczyła kroki. Nie wiedział, czy ta kobieta była ładna, czy też brzydka... Nie obchodziło go to wcale... Jego wzrok i uwaga były skierowane jedynie na jej klejnoty, które swym blaskiem podniecały go, jakby naśmiewały się z jego bezradności...
Dama wsiadła wreszcie do przedziału. Jakże wielce się zdziwił gdy poczęła żegnać się ze swoim towarzyszem. Więc to nie był mąż... Ach, jaki ze mnie frajer... Zamiast kupić bilet, stoję i gapię się... — wymamrotał do siebie. — Minuta jedna pozostała do odejścia pociągu... nie zdążę już nabyć biletu! A może jechać na „gapę“?... Uda mi się zaraz przed przystankiem ją „zrobić“... Jest noc, zapewne zdrzemie się, co ułatwi mi sytuację.
Różne myśli zbrodnicze tłoczyły mu się do głowy. Chorobliwa fantazja posunęła się aż tak daleko, że widział siebie, gdy dusi tę kobietę i zdejmuje z niej upragnione klejnoty, poczym wyrzuca ją dla zatarcia śladów przez okno wagonu. Cały drgnął na tę myśl, wyplunął kilkakrotnie, jakby chciał w ten sposób wyrazić swój wstręt do podobnych „mokrych robót“...
Ostatni dwaj pasażerowie, mężczyzna i kobieta przeszli mimo. Zauważył tylko ich sylwetki. Drgnął... Wydało mu się, że zna te cienie. Pobiegł za nimi, chcąc się przekonać, czy nie doznał złudzenia... Jednak zanim dobiegł do nich, oni znaleźli się już w przedziale. Kobieta, w której odrazu poznał Irkę, ukazała się w oknie, witając Romana głośnym śmiechem. Pociąg powoli ruszył, na znak, dany przez dyżurnego ruchu... Roman uczepił się stopni wagonu, sam nie zdając sobie sprawy, dlaczego to robi. Konduktor krzyknął gniewnie i ściągnął go na peron. Roman wyrwał mu się z rąk i biegł za pociągiem, wpatrzony w okno przedziału. Szyderczy śmiech całej trójki odbił się o jego uszy. Pociąg jechał coraz szybciej, a przed oczyma mignęła mu jeszcze twarz Felci, która, jak mu się wydawało machnęła jeszcze przez okno chusteczką... i wszystko, jak zjawa zniknęło mu z oczu.
Stał przez dłuższą chwilę na peronie, zapatrzony w dal, skąd dolatywał jeszcze odgłos znikającego pociągu. Chwycił się za głowę tak, jakby się obawiał aby mu nie pękła z nadmiaru bólu, jaki ją w tej chwili rozsadzał. Funkcjonarjusz kolejowy, który ściągnął Romana ze stopni wagonu, podejrzewając, że chce się rzucić pod pociąg, zażądał teraz aby Roman się wylegitymował. Roman słysząc żądanie kolejarza, odrazu odzyskał przytomność umysłu. Naturalnie, że wołał przed nim się wylegitymować, niż przed policją, którąby, w razie oporu, kolejarz zawezwał.
W drodze powrotnej z dworca Roman biegł nawpół przytomny. Chciał jak najprędzej znaleźć się w swojej melinie i ułożyć się do snu. Spać... spać... — wołał do siebie, — spać, by zapomnieć o rzeczywistości. Widział ciągle przed sobą piękne i jednocześnie zdradliwe oczy Felci. — Jaki idjota ze mnie... — myślał rozgorączkowany. — Trzeba mi było wsiąść do przedziału i zemścić się za moją krzywdę... Przypomniał sobie teraz, że naładowany rewolwer miał przy sobie. Zły był aż do wściekłości sam na siebie, że nie zrobił użytku z broni, którą tak się chełpił przed Lipkiem. Nawet wówczas, gdy biegł za pociągiem, mógł jeszcze zemścić się i strzelić do nich przez okno wagonu... Szedł cichemi ulicami Warszawy, a mróz, który mocno dawał mu się we znaki, ostudził nieco stan gorączkowego podniecenia, w jakim trwał.
Dochodząc już do domu, zupełnie odzyskał równowagę i zapomniał o krwawej zemście, którą przed kwadransem planował. Nawet był zadowolony teraz, że nie popełnił głupstwa, za które przyszłoby mu pokutować długie lata. Szedł ulicą Smoczą, napotykając, pomimo późnej pory, zakochane parki, lub samotne kobiety, powracające z „pololwania“. Ulica była ciemna, oświetlała ją tylko biel śniegu, na której przesuwały się podejrzane cienie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.