Wyga/Przedsmak mięsa/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Kit Bellew wylądował wśród opętanego ruchu w zatoce Dyea, zapchanej tysiącami funtów bagażu, zawierającego narzędzia i zapasy żywności, i tysiącami ludzi.
Te niezmierne masy bagażu, całemi górami wyrzucane z parowców na brzeg, zaczęły powoli troczyć się w górę doliną Dyea w kierunku grzbietu Chilcoot. Był on odległy o dwadzieścia osiem mil zaledwie, ale transport mógł się odbywać tylko na plecach ludzkich. To też, mimo że tragarze indyjscy podnieśli cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, byli zawaleni pracą i nie ulegało wątpliwości, że zima zaskoczy większą część bagażu po niewłaściwej stronie działu wód.
Najdelikatniejszym ze wszystkich „mamusinych synków” był oczywiście Kit. Jak setki innych jego towarzyszów podróży dźwigał wielki rewolwer, przyczepiony do pasa z nabojami. Co do tego to winę ponosił i jego wuj, pełen wspomnień dni bezprawia. Ale sam Kit Bellew miał usposobienie romantyczne. Był zachwycony wrzeniem i bujną wrzawą złotej gorączki, na której życie i ruch patrzył okiem artysty, entuzjazmując się nią. Na serjo jej nie brał. Jak to mówił na pokładzie statku — ostatnia jego godzina jeszcze nie wybiła. Był sobie na wakacjach, ot, popatrzeć przez płot, jak ludzie żyją na świecie — i wrócić.
Zostawiwszy na piasku swych towarzyszów, czekających, rychło parowiec wyrzuci na brzeg ich bagaż, wałęsał się po zatoce, zdążając ku staremu etapowi handlowemu. Nie dął się, choć zauważył, że inni „rewolwerowi” fanfaronują niesłychanie. Minął go olbrzymi, na sześć stóp wysoki Indianin z nieprawdopodobnie wielkim ciężarem. Kit szedł za nim chwilę, podziwiając bajeczne łydy tego człowieka i pełną wdzięku swobodę, z jaką się poruszał pod ciężkiem brzemieniem. Indjanin złożył ciężar na schodach przed głównem wejściem do etapu i Kit przyłączył się do grupy poszukiwaczy złota, którzy z podziwem otoczyli tragarza. Ładunek jego ważył sto dwadzieścia funtów, co wywołało uwagi, wygłaszane z szacunkiem i podziwem. Była to bądź co bądź sztuka nielada i Kit bardzo wątpił, aby mógł kiedykolwiek dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero iść z nim.
— Pójdziecie z taką furą aż do jeziora Lindermana, stary? — zapytał Indjanina.
Olbrzym, prostując się z dumą, mruknął, że tak.
— Co wam przyniesie taki jeden ładunek?
— Pięćdziesiąt dolarów.
Tu Kit przerwał rozmowę. Wzrok jego padł na młodą kobietę, stojącą w drzwiach etapu. Różniła się tem od innych kobiet, przybyłych na pokładzie statku, że nie miała kusej spódnicy ani bloomerowskiej bielizny[1]. Ubrała się poprostu do podróży, jak byłaby się ubrała każda inna kobieta. Co go uderzyło, to wrażenie, że tu właśnie jest na swojem miejscu, że do tego świata należy. Prócz tego była młoda i ładna. Piękność i płeć jej jasnej, owalnej twarzy przykuły go do siebie i Kit patrzył na nią tak długo, aż to odczuła i spotkała jego wzrok chłodnem, bacznem spojrzeniem ciemnych oczu, okolonych długiemi rzęsami. Oczy te z widoczną uciechą zsunęły się z jego twarzy na wielki rewolwer u pasa, a potem znów przeniosły się na twarz, pełne rozbawionego uśmiechu lekceważenia. Uderzyło go to, jak kijem. Zwróciwszy się ku stojącemu obok mężczyźnie, wskazała mu Kita. Towarzysz jej zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy tym samym uśmiechem lekceważenia.
Chechaquo — rzekła dziewczyna.
Mężczyzna, który w swem taniem ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej miał wygląd włóczęgi, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest nadzwyczajnie ładna. Zapamiętał sobie jej chód, przysięgając, że pozna go choćby po tysiącu lat.
— Zauważyliście tego człowieka z dziewczyną? — trącił go w podnieceniu sąsiad. — Wiecie, kto to?
Kit zatrząsł przecząco głową.
— Cariboo Charley. Przed chwalą mi go pokazano. Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Właśnie stamtąd przyjechał.
— A co znaczy „chechaquo”?
— Wy jesteście „chechaquo”, ja jestem „chechaquo” — brzmiała odpowiedź.
— Może być, że jestem, ale powinnibyście się naprzód przekonać. Co znaczy to słowo?
— „Mamin synek”.
Idąc zpowrotem ku zatoce, Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności być nazwanym „maminym synkiem” przez taką kozę z wyraźnie oszczerczemi skłonnościami.
Kiedy tak szedł między workami, mając oczy przepełnione wizją Indjanina z olbrzymiem brzemieniem, przyszło mu na myśl spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki, ważący, — jak wiedział — równo sto funtów. Stanąwszy koło niego, pochylił się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że to jest ciężar w sam raz dla niego. W następnej przyszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po pięciu nędznych minutach runął na brzemię, z którem się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew, przyglądającego mu się z zimnym, sarkastycznym uśmiechem.
— O Boże! — wykrzyknął apostoł hartu. — Oto z lędźwi naszych wyszło pokolenie słabeuszów. W szesnastym roku życia bawiłem się takiemi drobiazgami.
— O, bracie mej matki! — odpowiedział Kit. — Zapominacie, że mnie nie karmiono niedźwiedziem mięsem.
— I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.
— Może mi wuj pokaże?
John Bellew pokazał. Prawda, że nie miał więcej jak czterdzieści osiem lat, ale pochyliwszy się nad workiem, zważył go, ujął dobrze aby nie stracić równowagi i, dźwignąwszy go, jednym ruchem stanął wyprostowany z workiem mąki na plecach.
— Chwyt, mój chłopcze, chwyt, i uważasz? — krzyże!
Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.
— O, bracie mej matki! Jesteście cudownym okazem! Jak myślicie, potrafię się nauczyć tego chwytu?
John Bellew wzruszył ramionami.
— Weźmiesz ogon pod siebie, zanim stąd ruszymy!
— Niech się wuj o to nie boi! — jęknął Kit. — Tam jest O’Hara, lew ryczący. Nie wrócę, póki nie będę musiał wrócić.





  1. Na Alasce z powodu wielkich mrozów, kobiety noszą wełnianą bieliznę pomysłu Amerykanina Bloomera. Stąd bielizna bloomerowska jak w Niemczech Jaegerowska. (Przyp. tłum).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.