Strona:Jack London - Wyga.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chechaquo — rzekła dziewczyna.
Mężczyzna, który w swem taniem ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej miał wygląd włóczęgi, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest nadzwyczajnie ładna. Zapamiętał sobie jej chód, przysięgając, że pozna go choćby po tysiącu lat.
— Zauważyliście tego człowieka z dziewczyną? — trącił go w podnieceniu sąsiad. — Wiecie, kto to?
Kit zatrząsł przecząco głową.
— Cariboo Charley. Przed chwalą mi go pokazano. Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Właśnie stamtąd przyjechał,
— A co znaczy „chechaquo”?
— Wy jesteście „chechaquo”, ja jestem „chechaquo” — brzmiała odpowiedź.
— Może być, że jestem, ale powinnibyście się naprzód przekonać. Co znaczy to słowo?
— „Mamin synek”.
Idąc zpowrotem ku zatoce, Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności być nazwanym „maminym synkiem” przez taką kozę z wyraźnie oszczerczemi skłonnościami.
Kiedy tak szedł między workami, mając oczy przepełnione wizją Indjanina z olbrzymiem brzemieniem, przyszło mu na myśl spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki, ważący, — jak wiedział — równo sto funtów. Stanąwszy koło niego, pochylił