Wyga/Gonitwa o numer pierwszy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Jak przystało na doskonale opłacanego eksperta i przedstawiciela wielkiej firmy Guggenheimów, pułkownik Bowie mieszkał w jednym z najwspanialszych domów Dawsonu. Dom ten zbudowany z ręcznie ciosanych belek był tak ogromny, że znajdował się w nim wielki salon, który naprawdę służył tylko do przyjmowania gości i do niczego więcej.
Na podłodze z nieheblowanych desek leżały skóry niedźwiedzie, a ściany ozdobione były rogami łosi i renów. Tu huczał ogień na kominie i w wielkim piecu, opalanym drzewem. I tu znalazł Kurzawa śmietankę Dawsonu — nietylko wykwit miljonerów, ale sam kwiat górniczego miasta, którego ludność rekrutowała się ze wszystkich stron świata, — ludzi jak Warburton Jones, słynny podróżnik i pisarz, Consadine, kapitan konnej policji, Haskell, komisarz kopalni złota Zachodnio-Północnego Terytorium, wreszcie baron von Schroeder, ulubieniec cesarza, międzynarodowej sławy pojedynkowicz.
I tu właśnie znalazł czarującą w wieczorowej sukni Joy Gastell, którą swego czasu spotykał tylko na szlaku w kożuchu i w kierpcach. Tak się jakoś złożyło, że przy stole siedział obok niej.
— Czuję się, jak ryba na piasku — zwierzał się jej. — Widzi pani, wszyscy ci ludzie są naprawdę tak wspaniali! Ja wogóle nie przypuszczałem nigdy, żeby w Klondike mógł istnieć taki wschodni przepych. Niech pani spojrzy na von Schroedera, przecie on ma prawdziwy żakiet. A Consadine ma nawet nakrochmaloną koszulę z twardym gorsem. Chociaż swoją drogą wszyscy są w kierpcach. A jak się pani podoba mój rynsztunek?
Podał naprzód pierś, jak gdyby czekał pochwały ze strony Joy.
— Czy aby pan trochę nie przytył od czasu jakeśmy się widzieli na przełęczy — zaśmiała się.
— Nie, niech pani zgaduje dalej.
— Nie na pana robione ubranie?
— Teraz pani zgadła. Kupiłem je od jednego z urzędników A. C. Company.
— Doprawdy wstyd, te pisarczyki są wątłe w ramionach — rzekła z współczuciem. — Ale pan nie mówi, co pan myśli o moim rynsztunku?
— Nie mogę — odpowiedział. — Mowę mi odjęło. Za długo już żyję na szlaku. Wie pani, te rzeczy poprostu wstrząsają mną. Zupełnie zapomniałem, że kobiety mają ramiona i plecy. Jak się jutro rano obudzę, powiem sobie za przykładem mego przyjaciela Krótkiego, że wszystko to było snem. A swoją drogą, kiedy panią widziałem ostatni raz w Squaw Creek —
— Nie byłam niczem innem jak tylko „squaw”.
— Nie to chciałem powiedzieć. Przypominam sobie, że w Squaw Creek odkryłem, że pani ma także i nogi.
— A ja nigdy nie zapomnę, że pan mi je uratował — odpowiedziała — tyle razy pragnęłam panu podziękować — (on wzruszył lekceważąco ramionami). I oto właśnie dzięki temu znajduje się pan tu dzisiaj.
— To pani kazała pułkownikowi mnie tu zaprosić?
— Nie, pani Bowie. Ja prosiłam ją tylko, żeby pana przy mnie posadzono. A teraz kolej na mnie. Wszyscy zajęci są rozmową. Proszę słuchać i nieprzerywać. Pan zna Mono Creek?
— Znam.
— Odkryto w niem bogactwa, straszne bogactwa, oceniają każdy dział na przeszło miljon dolarów. Działy wytyczono niedawno.
— Pamiętam ten bieg.
— Otóż całe łożysko rzeki i dopływów aż po horyzont, wytyczono. Jeden tylko dział w głównem łożysku numer trzeci poniżej działu Odkrycia nie należy do nikogo. Jar znajduje się tak daleko od Dawsonu, że komisarz ustanowił sześćdziesięciodniowy termin zgłoszenia się po naznaczeniu działu. Zgłoszono wszystkie działy, wyjąwszy numer trzeci. Dział ten wytyczył Cyrus Johnson. Więcej nie wiedziano. Ale ten Cyrus Johnson zniknął. Nikt nie wie, czy umarł, czy powędrował w dół rzeki czy w górę. Dość na tem, że za sześć dni termin zgłoszenia upłynie. Wtenczas dział dostanie ten, kto go naznaczy i pierwszy przybędzie do Dawsonu, aby go zgłosić.
— Miljon dolarów — mruknął Kurzawa.
— Gilchrist, który ma poniżej dział sąsiedni, z jednej jedynej miski żwiru rzecznego wydobył złota za sześćset dolarów. Wykopał poprostu dół, a dział po drugiej stronie jest nawet bogatszy. Wiem napewno. —
— Ale dlaczego nikt o tem nie wie — zapytał Kurzawa sceptycznie.
— Zaczynają wiedzieć. Długi czas trzymano to w tajemnicy, dopiero teraz rzecz wychodzi na jaw. Za jaką dobę dobre psie zaprzęgi będą miały wielką cenę. Teraz niech mnie pan słucha: zaraz po obiedzie wymknie się pan zupełnie przyzwoicie, nie zwracając niczyjej uwagi. Ja się już o to postarałam. Przyjdzie Indjanin i przyniesie panu list, pan go przeczyta i uda pan, że pan jest bardzo zaambarasowany, przeprosi pan towarzystwo i pojedzie pan sobie.
— No — a tego, jeśli nie usłucham?
— Ani mowy — podkreśliła dobitnym szeptem. — Dziś w nocy musi pan nagromadzić jak największą ilość psich zaprzęgów. O dwóch wiem. Jeden zaprząg ma Hanson, siedem wielkich psów z nad zatoki Hudsona — za każdego psa żąda czterysta dolarów. To najwyższa cena dziś, ale jutro będzie znacznie wyższa. Prócz tego Sitka Charley ma osiem malemutów po trzysta pięćdziesiąt od sztuki. Jutro będzie się śmiał, jak mu będą dawali pięć tysięcy. Pan także ma swój własny zaprząg. Trzeba będzie postarać się jeszcze o kilka innych. Niech pan wybiera jak najlepsze. Ten wyścig wygrają równie dobrze psy jak i ludzie. Przez te sto dziesięć mil będzie pan musiał zmieniać psy tak często, jak tylko pan będzie mógł.
— O, jak widzę, pani mnie w to koniecznie chce wpakować — zauważył Kurzawa.
— Jeśli pan nie ma pieniędzy na kupno psów, ja —
Zająknęła się i zanim mogła mówić dalej, odezwał się Kurzawa.
— Mam pieniądze na kupno psów. Ale — e — e — e, czy pani nie obawia się, że to hazard?
— Po pańskiem zwycięstwie nad ruletą pod Jelenim Rogiem nie obawiam się, aby pan się obawiał. Jest to poprostu sport, jeśli panu o to idzie. Zupełnie w pańskim duchu. Jest to wyścig o miljon, a będzie pan miał do czynienia z najwytrawniejszymi poganiaczami psów i podróżnikami z całego kraju. Oni się jeszcze nie zgłosili, ale jutro o tym czasie wystąpią, a wówczas ceny psów tak pójdą wgórę, że tylko najbogatsi ludzie będą mogli je kupić. Wielki Olaf już jest tu. Wrócił przed miesiącem z Circle City; jest to najzręczniejszy poganiacz psów w całym kraju, i jeśli on weźmie udział w gonitwie, znajdzie pan w nim najniebezpieczniejszego przeciwnika. Drugi taki jest Arizona Bill. Przez długie lata był zawodowym pocztyljonem. Jeśli on weźmie udział w wyścigu, powszechna uwaga skupi się na nim i na Wieikim Olafie.
— Krótko mówiąc, pani chce puścić mnie na ten wyścig jak jakiego fuksa.
— Właśnie. A to będzie miało swe dobre strony, nikt nie będzie pana brał poważnie w rachubę. Ostatecznie sam pan rozumie, że uważa się pana wciąż jeszcze za chechaquo. Nie widział pan tu jeszcze czterech pór roku. Nikt się panem nie będzie zajmował, dopóki pan nie wróci, lecąc pierwszy do mety.
— Zatem to w tej powrotnej drodze fuks ma się pokazać w swej klasycznej formie — nieprawdaż?
Skinęła głową i mówiła w dalszym ciągu poważnie.
— Niech pan sobie zapamięta: jeśli pan nie zdobędzie tego działu w Mono, nigdy nie przebaczę sobie, żem pana wzięła na kawał w biegu do Squaw Creek. A jeśli kto może wygrać w tym wyścigu z dawniej osiadłymi kolonistami, to tylko pan.
Powiedziała to w taki sposób, że krew mu uderzyła do serca i do głowy. Rzucił na nią szybkie, badawcze spojrzenie, niespodziewane a poważne, i kiedy oczy jej uporczywie patrzały mu w twarz, zdawało mu się, że wyczytał w nich coś znacznie ważniejszego od zapomnianego działu Cyrusa Johnsona; oczy te po chwili przykryły się powiekami.
— Zrobię to, — rzekł — i wygram.
Jasny błysk w jej oczach zdawał się obiecywać znacznie więcej niż wszystko złoto w dziale Mono. W następnej chwili zauważył niedaleko siebie ruch jej ręki. Wyciągnął do niej dłoń pod obrusem i złączył ją z dłonią dziewczęcia w uścisku, który nową falę krwi gorącej rzucił ku jego sercu.
— Co Krótki na to powie? — przemknęła mu przez głowę zabawna myśl, kiedy cofał rękę. Niemal podejrzliwie spojrzał na von Schroedera i Jones’a, zastanawiając się nad tem, czy przypadkiem któremu z nich nie wpadł już w oko nadzwyczajny urok i oryginalność siedzącej przy nim młodej osoby.
Głos jej zbudził go naraz. Domyślił się, że ona mówi już od dłuższego czasu.
— Więc, jak pan z tego widzi, Arizona Bill jest białym Indjaninem, a Wielki Olaf to poskramiacz niedźwiedzi, król śniegów, potężny dzikus. Żaden Indjanin nie wyprzedzi go i nie potrafi znieść tyle co on. Wielki Olaf nie zna innego życia, prócz życia w pustyni na mrozie.
— O kim pani mówi? — zapytał kapitan Consadine przez stół.
— O Wielkim Olafie — odpowiedziała — opowiadałam właśnie panu Bellew jaki z niego niezrównany podróżnik.
— Ma pani słuszność — zahuczał głos kapitana. — Wielki Olaf jest największym podróżnikiem nad Yukonem. Co się tyczy podróżowania po śniegu i po lodzie, to postawiłbym na niego nawet przeciw Staremu Nickowi. W 1895 roku dostarczył mi depesze rządowe mimo, że dwóch kurjerów zamarzło na śmierć na Chilcoocie, a trzeci utonął niedaleko Trzydziestej mili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.