Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Spadkobierca.

Codziennie od lat kilku, zasiadał w rogu ulicy obok Cavendish square, człowiek z nogą drewnianą, będący właścicielem przenośnego straganu. Przynosił on z sobą wszystko, co mu było potrzebne do prowadzenia tego małego handelku, a więc: rodzaj drewnianej kobylicy, składany stołek, parasol, koszyk i deskę. Co rano ukazywał się na stanowisku, niosąc z sobą te wszystkie przedmioty, związane sznurkiem, ustawiał je pod murem, rozpinał parasol, układał na desce małe stosiki jabłek, gruszek, pierników i karmelków i sklepik był już gotów.
Stragan Silasa Wegg, bo tak się nazywał człowiek z nogą drewnianą różnił się wszakże od pokrewnych mu jednym jeszcze szczegółem. Oto tuż obok, ustawiona była drewniana staluga, na której spoczywały małe zeszyty zapisanego papieru. Były to piosneczki, które Silas Wegg sprzedawał amatorom a w razie potrzeby uczył swych klientów, śpiewając je, lub deklamując tekst. Ponad piosenkami przybita jeszcze była biała tablica z napisem: „Silas Wegg załatwia wszystkie komisy dla panów i pań“. Jak widzimy więc, Silas Wegg był człowiekiem pomysłowym i nie opierał się wyłącznie na handlu, lecz posługiwał się także pobocznymi środkami zarobku. Siadając już tyle lat pod narożnym domem, Wegg zaczął go z czasem uważać za rodzaj osobistej własności; jakkolwiek nigdy nie był nietylko w jego wnętrzu, ale nawet w otaczającym go dziedzińcu. Mówiąc też o tym budynku, nie nazywał go nigdy inaczej, jak „Nasz dom“. Co więcej, utrzymywał, a nawet sam w to wierzył, że zna wszystkich jego mieszkańców i wie wszystko, co ich dotyczy. Ponadawał nawet osobom, mieszkającym tam, a które przechodziły często przed jego straganem, imiona, zaczerpnięte z własnej wyobraźni. I tak, mieszkała tam, zdaniem jego — ciotka Joanna, miss Elżbieta, pan Jerzy, wuj Parker i t. p.
Były to wszystko imiona przez niego zmyślone, ale Silas Wegg uwierzył z czasem w ich autentyczność i nie dałby sobie tego za nic wyperswadować.
Poczytując osoby tak przez siebie ochrzczone za osobistych swych znajomych, Silas składał im ukłony, zastosowane, jak mniemał, do ich stanu. Wuja Parkera naprzykład, który był, zdaniem jego, spensyonowanym oficerem, pozdrawiał zwykle ukłonem wojskowym, nie troszcząc się wcale, czy ukłon ten będzie wywzajemniony. Podobnie też witał ukłonami przechodniów, których widywał częściej i znał z widzenia, stopniując starannie swoje pozdrowienia.
Z pomiędzy nędznych straganów miejskich, stragan Silasa Wegg był chyba najnędzniejszym, zołądek kurczył się na widok jego pomarańcz, szczęki drętwiały na myśl o jabłkach, zieleniących się w jego koszyku, orzechy jego miały chyba najtwardsze łupiny, a jedyną rzeczą stosunkowo miękką w jego straganie były pierniki.
Mimo to handelek szedł jako tako, dzięki niedostatecznemu uświadomieniu małych nabywców, bo klientami Wegga były wyłącznie prawie dzieci.
Otóż dnia pewnego, gdy jeden z małych dżentelmanów, zakupił w swem niedoświadczeniu, okropną małą klatkę i rozmokłego od deszczu konia piernikowego, Silas, który sięgał właśnie do pudełka blaszanego, stojącego pod zydlem, dla wydobycia nowego towaru, zatrzymał się nagle na widok przechodnia, którego twarz nie wydała mu się obca.
— Czy ja go znam? — zapytał siebie.
Przechodzień ów miał grubą sękatą laskę, grube podkute trzewiki, gruby płaszcz kortowy, narzucony na żałobny garnitur i kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Twarz jego pomięta była w grube fałdy na policzkach, na czole, w okolicach oczu i warg, a z pod krzaczastych, siwiejących brwi, patrzyły wesołe, dziecięce, ciekawe oczy.
— Widziałem go już niezawodnie — pomyślał Wegg i, po krótkiem zastanowieniu, zaszczycił ukłonem przechodnia, który zmierzał prosto do jego straganu.
— A dzień dobry, dzień dobry panu, — odpowiedział mu pofałdowany jegomość.
— Nazywa mnie panem — pomyślał straganiarz, — nie musi być kimś z waszecia, — i prawie pożałował swego ukłonu.
— Poznałeś mnie pan? — spytał tamten, stając wprost przed straganem.
— Przechodziłeś pan już kilka razy pod naszym domem.
— Naszym domem? — pytał zdziwiony jegomość.
— Tak, pod tym oto — odparł straganiarz, dotykając palcem muru, pod którym siedział.
— Ciekawy jestem — mówił nowoprzybyły, przekładając z ręki do ręki swą grubą laskę — ile też pan zarabiasz na miesiąc?
— Rozmaicie — odparł niejasno straganiarz.
— Rozmaicie? no proszę, bywaj pan zdrów.
Nieznajomy odszedł, a Silas nazwał go w duchu naiwnym, ale ten powrócił za chwilę i rzucił mu nowe pytanie:
— Jakim sposobem straciłeś pan nogę?
— Przypadkiem — odparł kwaśno Wegg.
— A czy dobrze panu z tą drewnianą nogą?
— Nieźle, nigdy jej nie jest za zimno, ani za gorąco.
— Ani za zimno, ani za gorąco; proszę! A czy słyszałeś pan kiedy nazwisko Boffen?
— Nie, nie słyszałem — odparł sucho straganiarz.
— A podoba się panu to nazwisko?
— Wcale nie — odparł imć pan Wegg, wpadając w coraz gorszy humor.
— Ciekawy jestem dlaczego?
— Niewiem panie, niewiem, ale nie przypada mi to nazwisko do smaku i koniec.
— A to szkoda, wielka szkoda, bo ja się tak nazywam.
— Cóż ja na to poradzę.
— No, możesz się pan jeszcze poprawić. Jak się panu podoba Nikodem, imię Nikodem, albo Nik, lub Noddy w zdrobnieniu?
— Nie jest to panie imię, które chciałbym nosić.
— A jednak ja je noszę, mnie właśnie nazywają Nikodemem, lub Noddy Boffen. A pan jak się nazywasz?
— Silas Wegg, ale ja panie zupełnie niewiem, dlaczego mnie tak nazwano — mówił straganiarz, zastrzegając się z góry przeciw możliwemu odwetowi ze strony Nikodema Boffena.
— A teraz panie Silas, — mówił Boffen, przyciskając do piersi swą sękatą laskę, — czy pamiętasz pan, kiedy zobaczyłeś mnie poraz pierwszy.
Straganiarz, przeczuwając na dnie tych pytań, ewentualny zarobek, stał się znacznie grzeczniejszym. Zatrzymał na gościu swym pytające spojrzenie, jego drewniana twarz zmiękła.
— Pozwól mi pan zastanowić się, było to w poniedziałek, tak, z pewnością, teraz już pamiętam dokładnie. Właśnie chłopiec od rzeźnika niósł mięso do naszego domu, a po drodze kupił u mnie balladę, której go sam uczyłem.
— Tak, właśnie tak, — cieszył się jegomość pan Boffen, którego dobroduszna twarz sfałdowała się cała w uśmiechu. — A czy chłopiec kupił jedną tylko balladę?
— Nie panie, kupił ich kilka, a że chciał zrobić dobry wybór, śpiewałem ich kilka, przypominam sobie teraz wybornie, a pan, panie Boffen, stałeś w tem miejscu, co teraz, a tylko odwrócony od nas plecami. Niema cienia wątpliwości, że to pan byłeś, z pewnością, obróć się pan plecami, to były pańskie plecy.
— A cóż ja robiłem przez ten czas, panie Silas?
— Patrzyłeś pan na przechodniów.
— O nie, wcale nie, ja słuchałem pańskich piosenek.
— Doprawdy? — zauważył skromnie straganiarz.
— Ależ tak, i pomyślałem sobie, ten człowiek z nogą drewnianą jest literatem.
— Niezupełnie,
— Jakto niezupełnie. Umiałeś pan przecie odczytać wszystkie piosenki. Dość panu było nałożyć okulary, aby je odczytać. Powiedziałem sobie: Ten człowiek potrafi odczytać każdą wydrukowaną książkę.
— Tak, istotnie, — potwierdził Silas, — zdaje mi się, że żadna książka wydrukowana po angielsku niema dla mnie tajemnic.
— I tak odrazu możesz pan ją przeczytać?
— Odrazu.
— Domyślałem się tego. Pan jesteś właśnie człowiekiem, jakiego potrzebuję.
— A więc, pan chcesz mi coś zaproponować? — pytał Silas, który przeczuwał w tem swój interes.
— Bo ja, widzi pan, nie umiem czytać.
— Zaniedbane wychowanie, — podsunął Silas, rosnąc we własnem mniemaniu.
— Zaniedbane? Och panie, więcej, niż zaniedbane. — Ale teraz widzi pan już zapóźno dla mnie zaczynać. Wychowałem się z interesu i żyję z dochodów, które mam ze spadku po moim dawnym majstrze. Duży spadek, dodać mogę, ładny spadek. — Odpoczywamy sobie teraz, ja i moja żona Henryka, z ojca Henery, — Ale nie umiemy oboje czytać, a tak by się nam chciało dowiedzieć się coś z ładnych książek ze złoconymi brzegami, jaką ciekawą historyę. Otóż, jak pan myślisz, jakim sposobem dostanę sobie takie czytanie? Co?
Mówiąc to, dotykał swą laską piersi straganiarza.
— Nie mam pojęcia — odparł Silas.
— Zapłacę sobie literata, który umie czytać z każdej książki; zapłacę mu, przypuśćmy, dwa pensy na godzinę. A literatem tym będziesz pan.
— Bardzo mi to pochlebia, — odparł Silas, — ale muszę się namyślić.
Zaczynał rozumieć swego gościa, była to prostoduszna natura, z której dałoby się wiele wyciągnąć.
— Myślisz pan, że to za tanio. No! nie będę się targował z literatem, który ma nogę drewnianą. — Pół korony na tydzień, co pan o tem myśli?
— I ja panie nigdy się nie targuję, — odparł Silas — i dlatego...
— Targ skończony — zauważył wesoło bogaty analfabeta.
— Korona na tydzień — wyrzekł Silas.
— Czy tak? — zadziwił się nieco Boffen. — No, ale pan musisz znać się lepiej odemnie na cenie takiej rzeczy, Zaczniemy więc od dziś — mówił dalej Boffen — kupiłem właśnie na wyprzedaży ośm ślicznych książek, oprawnych czerwono, z niebieską wstążeczką do przekładania kart.
— — Cóż to ża książki?
— Zaraz panu powiem, tylko muszę uważać, bo to trudny tytuł: „Chylenie się do upadku i ostateczny koniec cesarstwa pruskiego“.
Słowa te wypowiedział Boffen z widocznym wysiłkiem, jakby szedł po grudzie.
— Znasz pan tę książkę? — spytał potem Silasa.
— Ależ naturalnie — odparł tamten z całą pewnością siebie, — Znam ją wybornie. Nie byłem jeszcze większym od pańskiej laski, a już ją czytałem. „Upadek cesarstwa pruskiego“, to panie książka, którą każdy zna, tylko, że czytałem ją dawno już, wtedy właśnie, gdy mój brat odchodził do wojska. Ułożyłem wtedy dla niego piosenkę na pożegnanie, chce pan, to ją panu zaśpiewam.
Tu Silas Wegg wykonał jedną z licznych piosenek, których miał w zapasie całe tuziny. Chciał w ten sposób utrwalić swój urok wobec nowego klienta, co mu się też całkowicie udało.
— Miejsce, w którem mieszkam — objaśniał go stary Boffen — nazywa się teraz willą Boffenów. To moja żona tak je ochrzciła od czasu, gdy odziedziczyliśmy ten dom, ale może nie wszyscy o tem wiedzą. To też gdybyś pan nie mógł trafić i wypadło ci pytać o drogę, to pytaj lepiej o Więzienie Harmonii, bo tak go nazywają ludzie może na milę dokoła. No, a teraz bywaj pan zdrów. Dziś wieczór zobaczymy się, dziś wieczór będę miał u siebie literata z drewnianą nogą, dla którego żadna książka nie ma sekretu. Bywaj zdrów, panie Wegg, o ósmej czekamy cię, ja i pani Boffen.
Po odejściu niespodziewanego klienta, Silas Wegg ścigał go długo wzrokiem, trzymając się za nos. Twarz jego wyrażała niezgłębioną powagę, a przytem uczucie wyższości z powodu swej uczoności, w którą sam przed chwilą uwierzył.
Chodziło mu trochę po głowie to cesarstwo pruskie, którego upadek odczytywać miał nieokrzesanemu spadkobiercy, ale w końcu potrafił wmówić w siebie, że zna wybornie to dzieło, bo Silas Wegg należał do tej kategoryi oszustów, którzy lubią zachowywać pozory nawet wobec samych siebie.
Wreszcie wieczór nadszedł i straganiarz wybrał się w drogę do willi Boffenów; okazało się wszakże, że willa ta była prawie tak trudną do znalezienia, jak zamek zaklętej księżniczki.
Zapytywani ludzie nic o niej nie słyszeli i odpowiadali wzruszeniem ramion. Wtedy dopiero Silas przypomniał sobie wyraz „Harmonia“, który nabrał w jego ustach znaczenia talizmanu.
— „Harmonia?“ czemużeś pan odrazu tak nie mówił — zawołał człowiek, powracający z tar$u na małym wózku, zaprzężonym osłem. — To dom starego Harmona, wszyscy go znają. Siadajcie, to was podwiozę.
Silas skorzystał z tak uprzejmych zaprosin, a chłop, wywijający nad głową swego osła olbrzymią marchwią, w miejsce batoga, zwrócił się do niego, mówiąc:
— Widzicie mego osła! na imię mu Edward, otóż powiedzcie mu do ucha to samo, co mnie mówiliście, pytając o ten dom.
Silas pochylił się nad głową kłapoucha i powtórzył parę razy „willa Boffenów“, Edward położył uszy na szyi i ani drgnął.
— No cóż? wio Edward — poganiał go jego pan, ale osioł stał uparcie na miejscu.
— No, a teraz spróbujcie po naszemu, krzyknijcie mu: „Edward — do Harmonii“ i patrzcie na jego uszy.
Silas Wegg spełnił, czego od niego żądano, a na sam dźwięk wyrazu „Harmonia“ osieł zastrzygł uszami i puścił się takim truchtem, że Silas z trudnością mógł zachować równowagę.
— A czy znacie teraźniejszego właściciela tego domu? — spytał jeszcze swego woźnicy.
— Noddy? starego Noddy, ależ prosta rzecz, że znamy go dobrze oba, Edward i ja. Patrz pan na jego uszy.
To mówiąc, chłop pochylił się znów nad łbem Edwarda i huknął mu w same ucho.
— Noddy! wio Edwardzie, do starego Noddy.
Skutek tego okrzyku przeszedł najśmielsze oczekiwania. Edward puścił się tym razem nieokiełznanym galopem, tak, że Silas trzymać się musiał konwulsyjnie krawędzi wózka, aby nie gruchnąć na ziemię. W ten sposób dojechali przed bramę obejścia Boffenów, gdzie, wysadziwszy swego gościa, właściciel wózka znikł z oczu Silasa, jak senne marzenie, krzyknąwszy wprzód nad uchem Edwarda:
— Wio! Edwardku na wieczerzę.
Silas Wegg stał w progu ogrodzonego dziedzińca, na którym wznosiło się kilka ciemnych pagórków, a przy świetle księżyca odszukał biegnącą między nimi ścieżkę, która prowadziła zapewne do willi. Zadzwonił, a wówczas na ścieżce ukazała się postać w bieli. Był to pan Boffen, który rozebrał się widocznie dla tem gorliwszego oddania się pracy umysłowej i szedł w koszuli i spodniach na spotkanie swego lektora.
Wprowadziwszy go do domu, przedstawił Silasa swojej żonie, pulchnej, wesołej kobiecie, która, sprzecznie z zaniedbanym ubiorem męża, ustrojona była, jak na bal. Miała na sobie czarną atłasową suknię, a na głowie śnieżno-białe, rzęsiste strusie pióra. Straganiarzowi zaimponował ten przepych, a mister Boffen rzekł:
— Moja żona pasyami lubi ładne suknie, nie tak, jak ja, który nie jestem wcale elegantem. Moja stara! — dodał, zwracając się do żony, — oto jest ten pan, który będzie nam czytał o schyłku i upadku cesarstwa pruskiego.
— Bardzo mi będzie przyjemnie słuchać o tem — odparła pani Boffen — a Silas rozglądał się po sali, do której go wprowadzono.
Był to dziwny pokój, który musiał z pewnością służyć dawniej za jadalnię uczęszczanej oberży i zachował jeszcze dużo cech z tamtych czasów.
Pośrodku znajdował się duży komin, na którym palił się wesoły ogień, Po obu stronach komina stały drewniane stoły, otoczone takiemiż ławami, a na jednym z nich leżały rozłożone jedna za drugą, jak baterye elektryczne, czerwone książki.
Na drugim stole zauważył odrazu Silas kilka omszałych butelek. Przed kominkiem stał szumiący samowar i wygrzewał się duży kot, trochę dalej stała kanapa, kryta pluszem, a przed nią drogi, kwiecisty dywan, a na nim ładny, politurowany stolik. Meble te, z pewnością drogo kupione, były w najlepszym gatunku. Za to w miejscach, gdzie kończyła się bujna roślinność, wyobrażona gorącemi barwami na puszystym dywanie, leżały na podłodze kupki piasku i wiór.
— Rozumiesz pan urządzenie naszego salonu? — zapytał ze zwykłą prostotą pan Bolffen.
— Rozumiem — odparł z mądrym wyrazem twarzy Silas, który postanowił sobie z góry wszystko rozumieć,
— A właśnie, że pan nie rozumiesz i ja to panu wytłómaczę. Widzisz pan tę kanapę, dywan i stolik, To jest salon pani Boffen, która rozumie się na elegancyi i lubi mieć dokoła siebie ładne i kosztowne rzeczy. Ona ma swoje gusta, a ja swoje, ale nie kłócimy się z tego powodu. Nie powiedzieliśmy sobie złego słowa, póki byliśmy ubodzy, nie zaczniemy więc i teraz, gdy zostaliśmy spadkobiercami starego Johna Harmona. Otóż podzieliliśmy ten salon pomiędzy siebie. Połowa należy do niej, a połowa do mnie, ona kupuje sobie takie meble, do których ma gust, a ja zostawiam stare, ona jest u siebie i ja u siebie, a jednak jesteśmy razem. Zrozumiałeś to?
Silas Wegg skinął głową na znak zgody, ale umysł jego zajęty był czem innem. Oto w głębi, poza kosztownymi meblami pani Boffen, dojrzał on prostą półkę drewniana, obciążona wybornymi smakołykami. Pasztet napoczęty, pieczeń na zimno i inne specyały roztaczały tam swój powab. Oddalił jednak od siebie myśl o tych przysmakach i włożył z rezygnacyą okulary. Pani Boffen usiadła na swej kanapie w postawie możliwie eleganckiej.
— Czekaj pan — zaczął lektor, rzuciwszy okiem na tytuł dzieła — tu zaszła mała omyłka. Dziś zrana mówiłeś pan, że mamy czytać o upadku cesarstwa pruskiego.
— Tak powiedziałem, a czy to co innego?
— Tak, trochę, bo to jest upadek cesarstwa rzymskiego.
— A jakaż w tem różnica?
— Jaka? — zastanowił się lektor, który znalazł się w prawdziwym kłopocie. — Jaka? — powtórzył po namyśle.
Ale tu błysnęła mu nagle myśl szczęśliwa.
— Wie pan co, wytłomaczę to panu za innym razem, gdy tu nie będzie pani Boffen, to jest rzecz taka, o której nie wypada mówić w obecności dam.
Znałazłszy ten rycerski wybieg, Silas Wegg zaatakował śmiało historyę upadku cesarstwa rzymskiego. Czytał sucho, nieubłaganie, nie cofając się przed najtrudniejszemi nazwiskami. Przebrnął szczęśliwie przez Trajana i Marka Aureliusza, utykając dopiero na Flawiuszu, z którego zrobił Flawię Hussę, skutkiem czego słuchacze, tak maż, jak żona, doszli do przekonania, że cesarz ten był rzymską dziewicą, a przytem pani Boffen zrobiła na stronie spostrzeżenie, że to zapewne owa Flawia Husse była kreaturą, na której postępowanie należało rzucić zasłonę tajemnicy.
Po ciężkiem mocowaniu się z Tytusem Antoninem, wjechał wreszcie Silas Wegg na cesarza Komodusa, którego imię było, zdaniem pana Boffen, bardzo źle dobrane w stosunku do trybu życia, jaki pędził.
Nie potrzebujemy dodawać, że pani Boffen zdrzemnęła się smacznie przy opisach niesłychanych ekscesów i potwornych orgii, towarzyszących upadkowi państwa rzymskiego, nie potrzebujemy również wspominać, że przed rozpoczęciem czytania lektor państwa Boffenów uraczył się wprzód wyśmienitym, wyżej wzmiankowanym, pasztetem i popłukał gardło winem. Dopiero swąd ze spalonych piór strusich, które zajęły się od dogasającej świecy, zbudziły małżonkę spadkobiercy, działając na nią, jak sole trzeźwiące, a wypadek ten położył kres czytaniu. Za to sam mister Boffen słuchał z zapartym oddechem wstrząsających scen z życia cesarzów rzymskich i dumał o nich przy świetle księżyca długi jeszcze czas po odejściu swego lektora, którego odprowadził do furtki wchodowej.
— Taki naprzykład Komodus — myślał ze zgrozą — cesarz niby, a występował 735 razy w cyrku, gdzie zabijał dzikie zwierzęta. Straszno doprawdy pomyśleć. Gdyby tak na mnie wypuścili naraz sto ryczących lwów. Albo taki Witeliusz, co przejadł przez 7 miesięcy 6 milionów funtów w monecie angielskiej. Silas Wegg czyta sobie o tem spokojnie, jakgdyby nigdy nic, ale ja nie mogę być tak obojętnym, to wszystko porusza mnie do wnętrza.
Bolten powracał do domu, kiwając głową i mrucząc pod nosem.
— No, proszę! nie spodziewałem się jeszcze dziś zrana, że w wydrukowanych książkach dzieją się tak straszne rzeczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.