Wspólny przyjaciel/Część czwarta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Lepiej być Ablem, niż Kainem.

Widać było świtanie dnia ze śluzy Plashwater. Gwiazdy nie pogasły jeszcze wprawdzie, ale na wschodzie ukazała się blada jasność, nie należąca do nocy. Księżyc już był zaszedł, a po przez mgły, włóczące się po Tamizie, woda i drzewa wyglądały na cień rzeki i cienie drzew. Ziemia i gwiazdy blednące wyglądały widmowo, a biaława jasność na wschodzie porównana być mogła do szklistych oczu umarłego. Porównanie to musiało się narzucić natrętnie marynarzowi, który przybił w tej chwili do śluzy. Zadrżał bowiem i wyszeptał coś, od czego rzeka i drzewa zadrżały, czy też spojrzały na siebie groźnie, bo przy odrobinie wyobraźni, można sobie było wystawić jedno i drugie. Marynarz podszedł do budki, stojącej przy śluzie i chciał do niej wejść, ale drzwi były zaparte.
— Boi się mnie! — mruknął, pukając.
Riderhood obudził się natychmiast i otworzył.
— Ach, to pan! — zawołał. — Dwie noce pana już nie było, myślałem, że się pan na dobre już zgubił i chciałem już biedz z tem do gazet, ażeby pana opisać.
Bradley spojrzał tak posępnie, że Riderhood uznał za stosowne zaniechać żartów.
— Nie bój się pan, nie zrobiłem tego, myślałem tylko sobie o tem tak dla śmiechu. Ale wiedziałem przecie, że pan jest człowiek honorowy, który wróci, jak przyrzekł.
Rzecz godna uwagi, że Riderhood nie zadał mu żadnego pytania. Zaprosił go do siebie i poczęstował śniadaniem, patrząc na niego ukradkiem. Bradley nie tknął oczywiście jadła.
— Coś mi się widzi bratku, że ci jeszcze nie prędko smak powróci, — zauważył w myśli śluzarz ; zaproponował mu spoczynek na własnem łóżku, na co się Bradley chętnie zgodził.
Skoro się rzucił w ubraniu na pościel, Riderhood przypatrywał mu się pilnie ze swego miejsca przy oknie, a potem wyszedł za drzwi, chcąc zrekapitulować swoje wrażenia.
„Rękaw jeden ma rozdarty powyżej łokcia, a drugi z dziurą na ramieniu. Musiał go też ktoś porządnie wyszarpać za koszulę, bo skręciła się jak powróz około kołnierza. Na spodniach trawa, a wszędzie plamy, wiadomo z czego”.
Różne czółna przypływały do śluzy, ale Riderhood nie rozmawiał z przewoźnikami do południa. O tej porze dopiero osądził, że nowina musiała się rozejść i zagadnął kogoś, pytając, co słychać? Opowiedziano mu oczywiście o mordzie nad rzeką. W tej chwili właśnie zbudził się Bradley i stanął na progu.
— Nie próbuj tylko wmawiać we mnie, żeś niby spał — zauważył w duchu Riderhood.
Łódź odpłynęła, a wtedy Bradley usiadł na lewarze obok śluzarza.
— Kiedy cię przyjdą zmienić? — zapytał.
— Pojutrze o zachodzie słońca.
— Nie wcześniej?
— Ani o minutkę — rzekł z naciskiem Riderhood.
Obaj zdawali się przywiązywać ogromną wagę do tego szczegółu.
— Ani o minutkę — powtórzył raz jeszcze Riderhood.
— A! nie wiem, czy mówiłem już wam, że ja odchodzę dziś o zachodzie słońca — oświadczył Bradley.
— Jeżeli pan mi to miał powiedzieć, to pan pewnikiem zapomniał — odrzekł wesoło Riderhood.
— Ale możeby pan przedtem coś przegryzł — dodał jeszcze.
Bradley zgodził się na to i po chwili ukazał się na stole bez obrusa, poważnych rozmiarów pasztet w cieście. Jedli obaj, ale Bradley był dziwnie roztargniony. Manipulował też tak niezgrabnie widelcem i nożem, że Riderhood krzyknął wreszcie:
— Ostrożnie! bo się pan skaleczył
Ostrzeżenie przyszło zapóźno, bo zanim Riderhood wymówił ostatnie słowo, Bradley zaciął się głęboko w rękę. Poprosił więc Riderhooda o szmatkę dla obwiązania rany, a mówiąc to, strzepnął ręką zapewne pod wpływem bólu, tak, że spływająca krew zrosiła obficie ubranie śluzarza, Riderhood zanotował sobie ten wypadek, a po skończonym obiedzie rzekł, patrząc z podełba na Bradleya:
— A czy pan wie, że się już nowina rozbiegła po rzece?
— Jaka nowina?
— Jak się panu zdaje? — rzekł na to Riderliood — kto wyłowił ciało? niech pan zgadnie!
— Skądże mogę wiedzieć?
— To ona zrobiła, córka Hexhama i siedzi teraz przy nim, pójdź pan tam, to zobaczysz ich razem.
Nagły rumieniec i konwulsyjne drżenie ust zdradziły, jak bardzo obeszła Bradleya ta wiadomość. Nie wyrzekł jednak słowa, a tylko poszedł do okna i oparł się o nie, patrząc niby na wybrzeże.
— Senny jestem! — wyszeptał po chwili — chciałbym jeszcze spocząć.
— I owszem, niech się pan prześpi — zapraszał go Riderhood, który nie przestawał go śledzić i liczył plamy ze krwi rozsiane na jego spodniach.
Bradley położył się, a mimo, że nie zasnął, przeleżał cicho do wieczora. Wstał dopiero, gdy słońce zaczęło zachodzić i wyszedł za próg, gdzie czekał na niego Riderhood, siedząc na kamieniu przydrożnym.
— Powrócę może tu kiedyś, gdy będę miał do was interes — rzekł do niego Bradley — a teraz dobranoc.
— Czekaj no, — mruknął pod nosem Riderhood, gdy tamten już odszedł, — nie ujdziesz pół milki, a będziesz mnie już miał na piętach.
Rzeczywiście, za małe pół godzinki nadszedł jego zastępca, mógł więc puścić się w pogoń za swym gościem. Dopadł go też wkrótce w przyzwoitej oczywiście odległości, a że spędzał właściwie życie na czajeniu się, pełzaniu w mroku, szpiegowaniu i śledzeniu innych, przyszło mu i teraz z łatwością śledzić kroki Bradleya.
Nauczyciel oglądał się niekiedy za siebie, ale nie zauważył nic podejrzanego. Minąwszy drugą śluzę, zawrócił nagle w boczną drożynę, dochodzącą do skraju lasu, gdzie właśnie prowadzono wyrąb. Riderhood szedł za nim, krok w krok, aż doszli znów do brzegu rzeki.
Było to miejsce odosobnione, zarosłe krzewami i zakryte drzewem. Tu Bradley zaczął się rozbierać.
— Cóż to on sobie myśli? do kąpieli się wybrał — myślał ukryty w rowie Riderhood.
Bradłey wszedł istotnie do wody, a po kilku minutach ukazał się znów i zaczął się ubierać. Riderhood stwierdził wtedy, że wkłada na siebie zupełnie inne ubranie.
— Aha! rozumiem, takeś był ubrany, kiedym cię pierwszy raz zobaczył. Chytry jesteś, ale znaleźli się chytrzejsi od ciebie.
Riderhood zrozumiał, że tajemniczy jego przyjaciel rzucił do wody ubranie, w którem dokonał zbrodni. Zaczął się tedy zastanawiać, czy nie należałoby takowego wyłowić.
— Ciebie i tak rozpoznam, a szmaty mogą utonąć — zadecydował ostatecznie i opuścił chwilowo swoją ofiarę.
Bradley nie domyślał się wcale niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, i nie wyobrażał sobie Riderhooda w roli szpiegującego go detektywa. Podobny w tem do innych zbrodniarzy, obmyślił wszystko w celu zatarcia za sobą śladów, zapominając o tem jednem, co go mogło naprawdę zdradzić. Jest to zaślepienie, czy raczej fatalizm, ciążący zawsze nad mordercą, który, wiedząc o pięćdziesięciu drzwiach, przez które ujawnić się może jego zbrodnia, zamyka 49, zapominając fatalnie i nieodzownie o 50 tych, które pozostają szeroko otwarte, a w tem właśnie tkwi męka ich i kara. Bradley nie żałował swego postępku, ale znajdował się w nastroju ducha bardziej dojmującym od wyrzutów sumienia, którego echo dostrzegamy w zeznaniach, obronie, nawet w kłamstwach morderców. „Dlaczego zrobiłem to, a nie tamto, czyż popełniłbym taką niezręczność, gdybym był naprawdę zabójcą”.
Ludzie ci widzą wtedy dopiero wszystkie słabe strony swej zbrodni i odrabiają ją nieustannie w myśli, poprawiając to, co było chybione. Bradley więc także powtarzał sobie wciąż, że powinien był użyć innych sposobów do nasycenia swej zemsty.
Nieźle to napaść na wroga z tyłu, i to wieczorem nad rzeką, ale należało wybrać inne miejsce, gdzie rzeka jest głębsza lub brzeg wyższy. Można też było użyć innej broni, np. pistoletu, lub ogłuszyć go odrazu pierwszym ciosem, gdy tymczasem kochanek Lizy miał czas odwrócić się i pasować się z nim przez czas jakiś.
A jednak nazajutrz znalazł się w sali szkolnej w oznaczonej godzinie i z twarzy jego nie można było wyczytać na pozór przynajmniej trawiącej go męki wewnętrznej. A przecież, wykładając szkolne przedmioty swym uczniom, odtwarzał sobie wciąż w duchu wczorajszy zamach i, stojąc z kredą przy tablicy, miał prawie ochotę wyrysować brzeg rzeki, na którym odbyła się katastrofa.
Wieczór tegoż dnia malutka miss Peecher siedziała w swem oknie z ulubioną, nieodstępną uczennicą, śledząc z niepokojem władcę swego serca, przechadzającego się samotnie po ogródku szkolnym.
— Proszę pani! — zaczęła swoim zwyczajem uczennica.
— Cóż takiego Mary?
— Pan Karol Hexham przyszedł w odwiedziny do pana kierownika.
Karol był już teraz młodszym nauczycielem w innej szkole.
— To dobrze, Mary.
— Proszę pani, pan Bradley zaprosił pana Karola do swego mieszkania, ale musi im być bardzo ciemno.
— Dlaczego Mary?
— Bo zapuścili story i wcale ich nie podnoszą.
— To nic nie znaczy, Mary — nie należy się sprzeczać z nikim o gusta i kolory — odparła mała miss, tłumiąc westchnienie pod swym obcisłym staniczkiem.
Bradley przyjmował istotnie byłego swego ucznia przy zapuszczonych storach.
— Słyszał pan nowinę? — spytał go w progu Karol.
— Jaką nowinę?
— O tym Wrayburnie, mówią, że go zabiło.
— A więc umarł? — zapytał Bradley. — Słyszałem coś o tem — dodał potem, ratując sytuacyę — ale nie wiem, jak się ta sprawa skończyła.
— Nie wiem, gdzie pan był wtedy — rzekł Karol stłumionym głosem — i nie radzę panu robić mi żadnych zwierzeń, bo musiałbym powtórzyć słowo słowo to, co bym od pana usłyszał.
Słowa te zadały żywy ból nieszczęśliwemu nauczycielowi, dając mu poznać, czem będzie jego położenie.
— Nie przyszedłem tu po zwierzenia, a tylko chcę panu powiedzieć, że od dziś niema między nami nic wspólnego.
Bradley słuchał go, jakgdyby były uczeń jego recytował lekcyę, którą on sam umie już na pamięć i która go nuży.
— Jeżeli pan brał jakikolwiek udział w tem morderstwie, jeżeli pan wiedział o niem lub znał winnego, to wyrządził mi pan krzywdę, której panu nigdy nie daruję. Bo przecież to ja byłem z panem u Wrayburna, brałeś mnie pan ze sobą na te niedorzeczne gonitwy za tym człowiekiem, słowem, skompromitowałeś mnie pan, a potem zamiast mieć wzgląd na mnie, poddałeś się pan gwałtowności swego charakteru.
Bradley nie przerywał mu, patrząc w przestrzeń wzrokiem wyzutym z myśli.
— Będę szczery — mówił dalej Karol. — Zrywając z panem, mogę jeszcze uchronić się od plamy, którą pan na siebie ściągnął. Nie poczuwam się do żadnej dla pana wdzięczności, bo jeżeli pan był dobrym nauczycielem, ja byłem dobrym uczniem, a postępy moje były dla pana lepszą jeszcze reklamą, niż dla mnie. Słowem, nie mam panu za co dziękować — zatrzymał się na chwilę, a Bradley spojrzał na niego pytająco.
— Nie lękaj się pan, wypowiem się do końca. Pan zna moją przeszłość i wie pan, ile musiałem przejść, nim zdobyłem szanowne stanowisko. Dom mego ojca nie był wcale szanowny, ale po śmierci jego nie miałem już przeszkód, i gdyby nie moja siostra — pan wie, jakie było jej postępowanie.
Mówił tonem suchym i zimnym o tej przeszłości, która go wcale nie wzruszała. Serce tego człowieka było puste, nie obchodziło go nic, prócz własnej osoby.
Karol mówił jeszcze długo, zarzucając egoizm swemu dawnemu nauczycielowi i rozrzewnił się aż do łez nad rzekomą krzywdą, jaką wyrządził mu Bradley, narażając jego opinię.
— Zrywam z panem — mówił — jak zerwałem z moją siostrą; wy wszyscy staracie się mi szkodzić, ale to mię nie zraża. Wyrobię sobie i tak szanowne i czcigodne stanowisko, do którego mam prawo. Właścicielka pensyi, gdzie daję lekcyę, wdowa, trochę starsza odemnie, zostanie prawdopodobnie moją żoną. Jeśli to panu da jaką satysfakcyę, to mogę powiedzieć, że karyera moja zapowiada się bardzo dobrze, taka, na jakąbyś pan mógł liczyć, gdybyś jej pan nie stracił z własnej winy.
Rzecz dziwna, że Bradley wziął jednak do serca takie słowa, pochodzące od tak lichego człowieka. Być może, że przywiązał się do tego chłopca, którego wykształcił, a może pociągało go podobieństwo jego do siostry, dość, że skoro Hexham wyszedł, przycisnął obu rękami rozpalone skronie, a potem padł na podłogę i leżał tak, nie mogąc uronić ani jednej łzy.
Riderhood tymczasem pracował gorliwie na rzece i wyłowił z niej utopione przez Bradleya ubranie, a zdobycz ta sprawiła mu duże zadowolenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.