Wspólny przyjaciel/Część czwarta/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Odkrycie modniarki lalek.

W pokoju przyćmionym, pod którego oknem szumi rzeka, Śpiesząca do oceanu, leży człowiek, spowity w bandaże z rękoma umocowanemi w deszczułkach.
Po czterdziestu ośmiu godzinach, spędzonych w pokoju chorego, Jenny Wren oswoiła się tak z widokiem, jaki miała przed oczyma, że zatarł on niemal w jej pamięci wszystkie wypadki, wypełniające poprzedni okres jej życia. Przypominała sobie niejasno, w jaki sposób dostała się tutaj. Mortimer, którego dotąd nigdy nie widziała, wpadł do niej niespodzianie. Spojrzawszy na niego miss Wren, dostrzegła w nim coś, co jej przypomniało Eugeniusza.
— Czy pani jest modniarką lalek? — spytał.
— Tak, panie.
— Przyjaciółką Lizy Hexham?
— Tak, panie — powtórzyła trochę nieufnie.
— Mam tu kartę od niej do pani. Zechciej ją pani przeczytać, każda chwila droga.
— Nie ma tu wiele — zauważyła miss Wren, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Bo też nie było czasu na dłuższe pisanie. Chodzi tu o mego przyjaciela Eugeniusza Wrayburne, który jest umierający.
— Wielki Boże! — zawołała modniarka lalek.
— Tak jest, pani, zamordowano go ukradkiem w nocy o parę mil od Londynu. Czuwam przy nim wraz z Lizą, bo żyliśmy z sobą jak bracia. Wybacz pani, lecz nie mogę o tem mówić bez łzy. Umrze być może za chwilę, jest bezprzytomny, ale wymówił pani imię — jest to może ostatnie jego życzenie, przyjechałem więc po panią.
W. parę chwil potem Jenny Wren wzięła okrycie i kapelusz i wyruszyła do Londynu wraz z Mortimerem pocztową bryką. Od tego czasu siedziała nieprzerwanie przy konającym. Ten był wciąż nieprzytomny, nie poruszał się wcale. Parę razy zmarszczył tylko nieznacznie brwi, jak ktoś, co dziwi się lub gniewa, otworzył raz oczy, w których nie było żadnego przebłysku myśli. Trzy osoby pracowały nad przywróceniem mu przytomności, doktór, Liza i Mortimer, prócz tego Jenny siedziała obok łóżka, szyjąc. Liza rozpuściła jej wspaniałe włosy w nadziei, że obudzi to w rannym jakieś wspomnienia. W tymże celu Jenny nuciła niekiedy piosenki, które Eugeniusz znał z dawnych u niej wizyt.
Wszystko to nie zdało się na nic, chory nie widział jej, nie poznawał, nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.
Czwartego dnia dopiero Eugeniusz wymówił dość wyraźnie imię przyjaciela.
— Jestem tu, mój drogi — wyrzekł Mortimer, chyląc się nad poduszką, na której spoczywała obnażona głowa.
— Czemu jej niema? poślij po nią.
— Ona tu jest, patrz, mój drogi.
Ukazał mu Jenny, która zaczęła nucić i pozdrawiać go główką. Spojrzał prawie przytomnie.
— A Jenny! Nie mogę ci podać ręki. Jestem bardzo rad.
Słowa te wymówił tak cicho, że dosłyszeć je było można prawie tylko z twarzą przy jego ustach. Sprawiły one w każdym razie wielką radość czuwającym przy nim. Szeptał coś jeszcze, a w oczach zadrżał mu przelotny błysk, jak ciche drżenie fali.
— Dzieci — wyszeptał — czy widziała dzieci?
Mortimer nie rozumiał, powtórzył te słowa Jenny.
— Wiem już, wiem, — rzekła modniarka lalek — pozwól mi pan przy nim usiąść.
— Dzieci! — powtórzyła, pochyliwszy się nad nim z najlitościwszem swem spojrzeniem. — Skrzydlate dzieci, które przychodzą, gdy jestem smutna.
— Tak — potwierdził chory ze słabym uśmiechem.
— Widziałam je, także kwiaty śliczne, pachnące, czułam ich woń.
— Ładne widzenie — wyszeptał Eugeniusz.
— I śpiew słyszałam, cudny, ptaszęcy śpiew.
— Siedź przy mnie — rzekł z wysiłkiem chory — chcę to widzieć przed śmiercią i śpiew chcę słyszeć, śpiew...
Od tego czasu Jenny prawie nie odstępowała od niego. Stała się cała współczuciem i strzegła chorego z wytrwałością, która nie słabła ani na chwilę. Nie tylko kładła lód na głowę, spełniając z drobiazgową dokładnością wszystkie polecenia lekarza, ale prócz tego pochylona nad nim, śledziła bez przerwy każdy przebłysk świadomości, każde słowo, które wyszło z ust jego. Doszła też do tego, że rozumiała go lepiej od Lizy i Mortimera, i stała się jedynym prawie łącznikiem pomiędzy konającym a światem zewnętrznym. Trudno było zrozumieć, skąd to wątłe stworzenie znajduje w sobie siły potrzebne, by siedzieć tak schyloną, całe prawie dnie, nie spuszczając prawie wzroku z rannego. Nie potrzebując prawie spoczynku, odgadywała każde jego życzenie, poprawiała poduszki, zmieniała ułożenie głowy, a czyniła to wszystko z przedziwną zręcznością, płynącą może z tajemnej sympatyi, ale także i z biegłości, jakiej nabyły jej palce, przyzwyczajone do wyrabiania miniaturowych przedmiotów, służących do stroju lalek. Raz wszakże Eugeniusz zawołał stosunkowo mocnym głosem:
— Mortimerze!
— Jestem przy tobie, najdroższy!
— Zatrzymaj mnie!
— Zatrzymać cię?
— Błąkam się! nie wiem gdzie, jakieś pustki niezmierne, to tak straszne! Powróciłem, ale odejdę zaraz. Nie daj mi odejść.
Jenny wlała mu do ust krzepiącego napoju. Zdawał się trochę uspokajać.
— Dajcie mi mówić — szeptał, — bo zaraz odejdę. Jakaś przestrzeń bez granic, okropnie daleko... co chciałem powiedzieć?
— Mów najdroższy! do przyjaciela, który cię zawsze kochał, podziwiał, który żyć nie potrafi bez ciebie, i Bóg widzi, wolałby być na twojem miejscu, byleś ty nie cierpiał.
— Nie! tego nie jestem wart — mówił chory, dostrzegłszy łzy, sączące się przez palce, którymi Mortimer zasłonił sobie oczy — ale słuchaj, ten mord...
— Podejrzywasz kogo? — pytał Mortimer.
— Lepiej! bo wiem, widziałem go przecie. Ale to nic, nie chcę, aby stawał przed sądem. Przyrzeknij mi, że nie. Ja tak chcę.
— Ależ, Eugeniuszu!
— Przyrzeknij! toby ją zgubiło, ten nauczyciel. Nie, to nie on.
Omdlał z wysiłku, potem stan jego był bardzo niebezpieczny przez długie godziny, dnie i noce. Przytomności nie odzyskał ani razu, ale bredząc, powtarzał imię Lizy. Powtarzał je nieustannie, nużąco, jak automat, a jednak nie poznawał Lizy, gdy ta była w pokoju. Zdawało się, że domaga się czegoś. Błagał znów Mortimera, aby go zatrzymał.
— Nie daj mi odejść — jęczał — dopóki...
Tu urwał się wątek jego myśli, nie mógł dokończyć zaczętego zdania. Stan taki powracał mu peryodycznie z pewną metodą. Myśl jego pasowała się wtenczas z mrokami, które ją przysłaniały, a była to dziwnie męcząca walka, przypominająca żywo wysiłki rozbitka, który, zaledwie wydobywszy się na powierzchnię fali, tonie znów, i znów idzie na dno, nie mogąc się utrzymać na wodzie. Pewnego dnia w nieobecności Lizy, Jenny Wren śledziła ze szczególną uwagą przebieg zwykłego kryzysu, podczas gdy Mortimer patrzył z rozpaczą na przyjaciela.
— Panie Lightwood — rzekła mała robotnica, dotykając jego ramienia — on szuka napróżno słowa, które mu uciekło z pamięci, trzeba mu je podpowiedzieć.
— Ale jak? — spytał z żalem Mortimer.
— Zdaje mi się, że je odgadłam; spróbuj pan podsunąć mu je, skoro znów się zacznie niepokoić.
Szepnęła mu coś do ucha, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Spróbuj pan! — powtórzyła raz jeszcze Jenny. — Zabierz pan moje miejsce i powiedz mu te słowa.
Pochyliła się nad chorym i przycisnęła wargi do jego okaleczałej ręki, poczem usunęła się na stronę.
Eugeniusz leżał ze zwartemi powiekami, nie dając znaku życia, ale po niejakim czasie spojrzał na przyjaciela i poruszył ustami.
— Nie mów nic! — rzekł Mortimer, pochylając się nad nim — ja będę mówił za ciebie, a jeśli zgadłem, potwierdzisz tylko. Słuchaj, czy chcesz wziąć ślub z Lizą?
Słowa te wymawiał powoli, jak mógł najwyraźniej. W oczach chorego zabłysła radość.
— Bądź błogosławiony, Mortimerze!
— Chcesz, żebym ją tu zaraz sprowadził, spytał jej, czy się zgadza?
— Tak, tak.
— A wiesz, kto pierwszy odgadł, — rzekł, pokazując na Jenny — to ona, ja sam nie wpadłbym na to.
Eugeniusz spojrzał na małą robotnicę i spróbował się uśmiechnąć, na twarzy jego przemknął wyraz, przypominający dawniejszą jego fizyognomię. Jenny siedziała naprzeciw niego, z twarzą opartą na rękach i łokciami na kolanach. Twarz miała pogodną, ale gdy Mortimer żegnał się z przyjacielem, modniarka lalek odwróciła się i zapłakała serdecznie, chociaż cichutko, pod zasłoną swych złotych włosów.
— Przysuń twarz twoją do mojej, uściskaj mnie, na wypadek, gdybyś mnie już nie zastał, kocham cię, Mortimerze!
— Będziesz żył — uspokajał go Lightwood — Bóg ci wróci zdrowie. Postępujesz, jak człowiek uczciwy i będziesz miał żonę szlachetną i godną ciebie.
— Nie będę żył, wiem, że niema nadziei. Ale ten ślub.
— Tak, w każdym razie ten ślub ci nie zaszkodzi.
Ostatnie promienie wieczornego słońca przedłużały cienie drzew, gdy Liza zajęła przy chorym miejsce Jenny.
Mała robotnica, odchodząc, zatrzymała się w progu.
— Czy poznał cię? — spytała Lizy.
— Tak! — wyszeptał Eugeniusz — poznaję moją żonę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.