Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Fala nadpływających Francuzów dotarła dopiero wieczorem drugiego września do tej oddalonej części miasta, gdzie znajdował się dom nieboszczyka Bazdejewa, w którym Piotr był zamieszkał. Po dwóch dniach spędzonych w zupełnej samotności, czuł się bliskim szaleństwa. Całe jego jestestwo, przenikała myśl jedna jedyna, o której nie wiedział nawet skąd się wzięła, i co ją zrodziło w jego umyśle? Gdy spotkał przypadkiem Rostowów odjeżdżających, a Nataszka wykrzyknęła: — „Zostajesz w Moskwie hrabio? Oh! jak to dobrze!“ — zrozumiał, że nie powinien oddalać się stąd, choćby nawet oddano miasto nieprzyjacielowi. Takiem najwidoczniej miało być jego przeznaczenie!
Nazajutrz przenikniony myślą, żeby stać się godnym „Ich“, tych prostaczków nie rezonujących, nie kunktujących, tylko idących na śmierć bez szemrania, którzy, odkąd im się bliżej przypatrzył, stali się jego niedoścignionym ideałem, wybierał się za rogatkę na Trój-Górę, aby tam razem z nimi stoczyć walkę z nieprzyjacielem. Gdy się jednak przekonał, że nikt Moskwy bronić nie myśli, i Francuzi wejdą do niej bezkarnie, strzeliło mu do głowy postanowienie, które majaczyło przed nim od dni kilku, jakieś niepewne i nieokreślone, teraz zaś skrystalizowało się w jego umyśle, jako konieczność nieubłagana. Nie powinien wcale pokazywać się na ulicach... Postara się spotkać gdziekolwiek Napoleona, zabije go, zginie razem z nim prawdopodobnie, ale uwolni Europę od tego, który w jego oczach był sprawcą wszelkich nieprawości, potworem, chłepczącym z rozkoszą krew ludzką, dzikim najeźdźcą jego ojczyzny! Dlatego z pewnością, liczba głosek w jego nazwisku zgadzała się z liczbą apokaliptyczną Bestji!
Znał wszystkie szczegóły zamachu na życie Napoleona, pewnego studenta niemieckiego w Wiedniu w roku 1809. Pamiętał że rozstrzelano skrytobójcę. Niebezpieczeństwo atoli, które mu groziło, podniecało go jeszcze bardziej, utwierdzając w powziętym zamiarze.
Unosiły go dwa sprzeczne uczucia z równą gwałtownością. Najprzód chęć i potrzeba poświęcenia się i cierpienia. To uczucie wzbudziło się w jego sercu na widok niedoli ogólnej. Ono zaprowadziło go do Mozajska, w sam ogień kartaczowy; ono zmusiło go do porzucenia własnego pałacu, wyrzeczenia się wszelkich wygód i przyjemności życia, do czego przywykł był od lat dziecięcych, do spania na twardym sienniku nieboszczyka Bazdejewa, i do karmienia się nędzną strawą, przyrządzaną mu przez starego Gierassima. Drugie uczucie było czemś na wskroś moskiewskiem: Najwyższa pogarda dla wszelkich ceregielów etykietalnych, przyjętych za regułę przez cywilizacją Zachodu, i możność wyrzeczenia się z łatwością tego wszystkiego, co dla pewnej sfery wyższej, stanowi nieodzowny warunek życia. To samo dziwne uczucie popycha rekruta rosyjskiego do przepicia z desperacji ostatniej kopiejki, zanim stanie w szeregu; zmusza niejako pijaka do tłuczenia szyb, i wszystkiego, co mu się nawinie pod rękę, choć wie, że zapłaci za to z własnej kieszeni. To uczucie sprawia, że ludzie popełniają szaleństwa po prostu, świadcząc jednocześnie, że ludzkością po za jej własną wolą, kieruje w dodatku jakaś siła tajemna a wszechwładna, wiodąc takową dokąd chce sama, i gdzie jej się podoba.
Stan fizyczny Piotra odpowiadał stanowi moralnemu. Żywił się nędznie, pił prostą gorzałkę zamiast wina, nie miał tytuniu, chodził w brudnej bieliźnie, kładł się na łóżko twarde i o wiele za krótkie dla jego olbrzymiego wzrostu. Nic prawie nie spał, co rzecz naturalna, rozgorączkowywało go w najwyższym stopniu, doprowadzając prawie do szaleństwa.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Była druga godzina po południu. Piotrowi doniesiono natychmiast, że Francuzi już Moskwę opanowali. On jednak zamiast działać, myślał jedynie o swoim zamiarze, i układał wszystko w głowie, szczegół po szczególe. Nie tyle zastanawiał się nad przypuszczalnem zgładzeniem ze świata Napoleona, co nad swoją własną śmiercią niezawodną. O niej marzył nastrojony melancholijnie, i o swojej odwadze iście bohaterskiej.
— Tak, muszę to uczynić — powtarzał w duchu. — Poświęcę siebie dla dobra ogółu! Zbliżę się do „niego“ w ten sposób... i nagle!.. Czego jednak użyję?... Pistoletu czy sztyletu?... Mniejsza o to!... Uderzę nie ja, ale wszechpotężne ramię Opatrzności!...
Układał nawet w myśli co wykrzyknie, zadając cios śmiertelny Napoleonowi. — „Dobrze! prowadźcie mnie na stracenie!... Ginę z radością „Jego“ wpierw zgładziwszy!“ — i mówiąc to, z dumą głowę podnosił.
Gdy bredził w ten sposób, otworzono cichutko drzwi do jego pokoju, i ukazał się na progu Makar Aleksiewicz, brat Bazdejewa. Ów idjota tak zwykle apatyczny i uśmiechający się nieśmiało a głupkowato, dziś był nie do poznania. Poły od szlafroka rozlatywały się na wsze strony, twarz ohydna pałała barwą rubinową. Spił się na umor! Spostrzegłszy Piotra, trochę się zmieszał, zaraz jednak nabrał odwagi, i zbliżył się do niego zataczając się na prawo i lewo.
— Nastraszyli się! — bełkotał głosem ochrypłym i czkawką przerywanym. — Powiedziałem im: nie poddam się!... Dobrze zrobiłem nieprawdaż?...
Zatrzymał się, spojrzał na pistolet leżący na stole; mimo nóg chwiejnych, rzucił się ku niemu ruchem szybkim i gwałtownym, porwał ze stołu i uciekł z pokoju.
Gerassim i parobek stajenny pobiegli za szaleńcem, aby mu broń odebrać, Piotr zaś patrzał z wstrętem najwyższym, na starca pjanego i ogłupiałego. Ten trzymał pistolet z całej siły, z twarzą wykrzywioną i drgającą kurczowo, krzycząc w niebogłosy:
— Chwytajcie za broń!... Do ataku!... Huzia na niego!... Łżesz psie francuzki!... Nie wyrwiesz mi!... niedoczekanie twoje!...
— Uspokójcie się baryń, proszę was usilnie!... Tylko spokojnie!... — powtarzał Gierassim, starając się przytrzymać go za łokcie i wepchnąć z korytarza do pokoju, gdzie możnaby było ubezwładnić szaleńca z większą łatwością.
— Ktoś ty taki?... Bonaparte, hę? co?!... Precz odemnie nikczemniku!... Nie tykaj, życzę ci!... Czy znasz się z tem?... — wrzeszczał szaleniec wywijając groźnie pistoletem.
— Schwyć go przez pół — szepnął Gierassim parobkowi.
Byli już z szaleńcem tuż pod drzwiami przedpokoju, gdy rozległ się nagle krzyk przeraźliwy i wpadła dziewka kuchenna z miną przerażoną, wołając:
— Oh, tatuńciowie moi! Oh... Oh... czterech... jest ich aż czterech... a wszyscy na koniach...
Na te słowa Gierassim i parobek wypuścili z rąk szaleńca, w korytarzu zaś, wśród głuchej ciszy, która tu nagle zapanowała, odezwały się kroki przyśpieszone i zadźwięczały ostrogi.