Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

Gdy Piotr powrócił ze swoim ciężarem na róg Powerskaji, nie był w stanie zorjentować się na razie, tyle tam przez ten czas krótki przybyło rodzin całych unoszących z sobą co się dało wydrzeć niszczącemu żywiołowi. Pomiędzy Rosjanami kręciło się mnóstwo żołnierzów francuzkich. Daremnie szukał wodząc wzrokiem w około, owej matki zrozpaczonej, której dziecko odnosił cudownie ocalone. I oni tak samo jak mała cyganka, ulotnili się bez śladu. Radby był oddać im dziewczynkę jak najprędzej, aby pójść jeszcze kogo ratować. Teraz mała dziczka onieśmielona tłumem otaczającym ją w koło, przestała wrzeszczeć i skręciła się jak kotka w kłębuszek w ramionach Piotra, schwyciwszy go kurczowo za kaftan. Uśmiechał się do niej mimowoli z dobrodusznością iście ojcowską. Zaczynała w nim budzić pewien interes. W tej chwili zwróciła na siebie jego uwagę cała rodzina z Gieorgji, czy też pochodzenia ormiańskiego. Starzec, pyszny typ rembrandowski, z długą siwą brodą, był widocznie głową tej rodziny. Strój jego był bogaty, krojem wschodnim. Obok niego siedziały na rozmaitych kufrach i węzełkach dwie kobiety. Jedna, poważna matrona, z głową siwiejącą; druga uderzająco podobna do matki, ale promieniejąca blaskiem krasy młodocianej. Oczy miała duże, królewskie, czarne i palące, z łukiem brwi i puklami włosów, jak skrzydła krucze. Twarz przejrzystej białości, zwykle matowa, czasem tylko, przelotnie płonęła nagle rumieńcem, niby odblaskiem łuny pożaru. Usiadła była po za plecami matki. Miała na sobie kosztowny płaszcz atłasowy, na głowie chustkę perską, całą złotem przetykaną, a mieniącą się barwami tęczowemi. Ta chustka związana niby rodzaj turbanu, podnosiła jeszcze cudowną piękność młodziutkiej kobiety. Wyglądała na delikatną roślinę z cieplarni wielko-pańskiej, wyrzuconą nagle, na śmiecisko, narażoną na mróz i śnieżnicę. Przysłaniała długiemi, ciemnemi rzęsami oczy palące... Czuła się piękną i lękała się jednocześnie, żeby ta piękność nie przyczyniła się do jej zguby. Piotr spojrzał na nią kilka razy. Zbliżył się nareszcie do parkanu jakiegoś ogrodu, a oparłszy się o niego plecami, objął plac cały jednym rzutem oka. Zwrócił wkrótce na siebie uwagę otaczających, tak dziwnym wydał im się ten kolos, z malutką dziewczynką na ręku. Ktoś go spytał.
— Czyś pan zgubił kogo?... Czyś szlachcic?... Czyje to dziecko?...
Piotr opowiedziawszy wszystko szczegółowo, badał czyby mu kto nie mógł wskazać owej rodziny, której uratował dziecię najmłodsze?
— To może byli Anferowy? — bąknął jakiś stary djak cerkiewny, trącając łokciem swoją sąsiadkę. — Panie! Panie! bądź nam miłościwi — dodał starzec bijąc się w piersi, z skruchą i trwogą piekielną.
— A gdzież oni?...
— Odjechali jeszcze z rana... A może to była Marja Mikołajówna?... może Iwanowy?...
Baryń powiada, że to byli mieszczanie — wtrąciła djaka sąsiadka — Marja Mikołajówna zaś, to przecież wielka dama.
— Musicie ją znać — rzekł Piotr. — Słuszna, chuda, żółta na twarzy i z wielkiemi wystającemi zębami...
— To najniezawodniej Marja Mikołajówna. Uciekli czemprędzej, zobaczywszy tę zgraję rabusiów, tych francuzkich wilków drapieżnych.
— Panie! Panie! bądź nam miłościw — powtórzył głucho stary djak.
— Idźcie Baryń prosto przed siebie... ot! tędy... Znajdziecie ich gdzieś niedaleko. To ona na pewno!... Okropnie płakała odchodząc z tego miejsca — dodała kobieta w rodzaju komentarza.
Piotr nie słyszał jednak ostatnich wskazówek wieśniaczki. Całą jego uwagę zwróciła na siebie scena, rozgrywająca się między rodziną ormiańską a dwoma żołnierzami francuzkimi. Jeden z nich, silny brunet, wzrostu małego, ale krępy i zwinny, w bluzie szafirowej, z szerokim pasem skórzannym, w czapce policjanta, ściągał starcowi z nóg obuwie. Drugi z gęstą, konopiastą czupryną, z oczami wyłupionemi, zielonkowatemi, z wyrazem idjotycznym w twarzy brzydkiej niesłychanie, tylko w koszuli i spodniach granatowych, stał przed młodą Ormianką, z nogami rozkraczonemi, z rękami w kieszeniach od spodni i pośmieszkiwał się głupkowato.
— Bierzcie to dziecko i odnieście rodzicom!... rozumiecie?... — Piotr wsunął złotą monetę w dłoń wieśniaczki i oddał jej dziewczynkę. Sam podążył ku rodzinie ormiańskiej.
Starzec siedział teraz z bosemi nogami, mrucząc coś pod nosem, tonem skargi żałosnej. Mały i czupurny Francuzik, który mu buty ściągnął, wywijał niemi w powietrzu tryumfująco. Piotr go pominął; zwróciwszy całą uwagę na tego drugiego, fiksującego swojemi rybiemi ślepiami piękną Ormiankę. Przyskoczył nagle do niej i objął ramieniem za szyję. Ani drgnęła, jakby skamieniała z przerażenia. Zanim Piotr zdołał zdążyć jej na ratunek, rabuś rozerwał już kosztowny naszyjnik brylantowy. Teraz dopiero, jakby ze snu zbudzona, młoda kobieta krzyknęła przeraźliwie.
— Puść łotrze tę kobietę! — huknął Piotr na Francuza, uniesiony do najwyższego stopnia. Lewą ręką wydarł naszyjnik łupieżcy i rzucił kobiecie na kolana, drugą prawą chwycił go za gardło dusząc z całej siły. Jego towarzysz wypuścił z rąk buty skradzione, a dobywszy z pochwy pałasz, szedł z nim prosto na Piotra, spiesząc na pomoc kamratowi.
— No! no! tylko nie róbmy głupstw! — zamruczał gniewnie.
Piotr wpadł był w szał dziki, który pomnażał w nieskończoność jego siłę i tak niezwykłą, pozbawiając go jednocześnie świadomości wszelkiej, gdzie się znajduje, i co czynić zamyśla. Wywinął w powietrzu żołnierzem, którego trzymał za gardło, i jego nogami okładał tamtego drugiego, leżącego na ziemi. Tłum zaczął go oklaskiwać za ten czyn bohaterski, gdy z przeciwnej strony, nadjechał oddział ułanów. W oka mgnieniu otoczyli zwycięzcę i zwyciężonych. Piotr to jedno tylko zrozumiał i zapamiętał, że bił, co miał siły, a i jego nawzajem okładano pięściami. Powalono go w końcu na ziemię, związano w tył ręce i żołnierze zaczęli mu przeszukiwać kieszenie.
— Ma sztylet przy sobie panie poruczniku! — wykrzyknął jeden z żołnierzów.
Były to pierwsze słowa, które usłyszał wyraźnie, ochłonąwszy cokolwiek z furji.
— Ah! uzbrojony? — bąknął oficer. — Dobrze... zeznacie to przed sądem wojennym... Mówisz pan po francuzku?
Piotr z oczami strasznemi, krwią nabiegłemi, nic na razie nie odpowiedział. Jego mina nie musiała wydać się zbyt bezpieczną porucznikowi, skoro szepnął jakiś rozkaz podkomendnym i natychmiast czterech ułanów otoczyło Piotra, z dobytemi pałaszami.
— Mówisz, czy nie po francuzku? — powtórzył porucznik niecierpliwie, trzymając się w przyzwoitej odległości od kolosalnego delikwenta. — Zawołać tłumacza!...
Z po za szeregów ułańskich wysunął się człeczyna chuderlawy i niepozorny. Piotr poznał w nim na pierwszy rzut oka Francuza, posługacza w jednym z magazynów galanteryjnych w Moskwie.
— Nie wygląda na człowieka z ludu — zauważył tłumacz, przypatrując się badawczo Piotrowi.
— Prawdopodobnie jeden z podpalaczów — porucznik rzekł od niechcenia. — Spytaj go jak się nazywa?
— Kim jesteś? — tłumacz przemówił. — Powinieneś odpowiadać, skoro cię władza pyta.
— Nie powiem mego nazwiska... Jestem waszym więźniem, prowadźcie mnie! — Piotr wyprostował się dumnie, przemawiając najdoskonalszą francuzczyzną.
— Ho, ho! — Oficer zmarszczył brwi groźnie. — Na przód, marsz!
Garstka ciekawych podeszła bliżej ku ułanom. Między innymi była i ta wieśniaczka, której oddał był małą dziewczynkę, spiesząc na ratunek ormiańskiej rodzinie.
— Gdzież was prowadzą Baryń? mój biedny gołąbeczku — wykrzyknęła chłopka. — I co mam zrobić z tem dzieciakiem, jeżeli nie odszukam Marji Mikołajówny?
— Czego chce ta kobieta? — spytał oficer.
— Czego chce?... Przynosi mi moją córkę, którą przed chwilą wyniosłem z domu płonącego. — Piotr odrzucił, rozgorączkowany w najwyższym stopniu, widokiem dziewczynki, która narobiła mu takiej biedy.
Sam nie wiedział, po co i na co popełnił to kłamstwo? Wszak nie mogło mu się na nic przydać. Z głową dumnie podniesioną, pomaszerował krokiem zamaszystym, pomiędzy czterema, pilnującemi go ułanami.
Wysłano ów patrol, jak i wiele innych, na rozkaz Durosnel’a dla powstrzymania żołnierzów od rabunku, i aby połapać podpalaczy, którzy (jak utrzymywali Francuzi) z nienawiści ku nim, chcą całą Moskwę obrócić w perzynę. Z ludzi podejrzanych, przytrzymano kilku zaledwie. Jakiegoś kupca, dwóch młodych kleryków, chłopa, czyjegoś lokaja i garstkę rosyjskich maroderów. Piotr wydał im się najniebezpieczniejszym. Skoro też przyprowadzili go przed główny odwach, zamknęli w osobnej izdebce, strzegąc pilnie, żeby im nie umknął przypadkiem.


KONIEC TOMU OSMEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.