Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Piotr zaprowadzony na odwach, został stawiony niebawem wraz z innymi delikwentami przed francuzką radę wojenną. Przewodniczył jej jenerał z sumiastemi, siwemi wąsami, a prócz tego kilku wyższych oficerów na nią się składało. Indagowano jednego po drugim, krótko, węzłowato, po wojskowemu, jak to zwykli czynić ludzie, wyżsi po nad wszelką litość, którą nazywają słabością niegodną prawdziwego mężczyzny.
— Kim jest? Gdzie był? W jakich zamiarach? i tak dalej... i tem podobnie...
Pytania, nie należące właściwie do rzeczy, miały jak zwykle się dzieje, przy każdej indagacji ten cel jedyny, aby tak niemi oplatać oskarżonego, jak pająk muchę, gdy ją dostanie w swoją sieć misterną; doprowadzić do tego, żeby sam wyznał winę popełnioną. Piotr razem z innymi, którzy znajdowali się w tem samem położeniu, pytał się w duchu wielce zdziwiony, po co właściwie zadają mu te wszystkie pytania? Dostrzegał w nich fałsz i obłudną życzliwość. Czuł się w ich mocy; rozumiał, że zrobią z nim co sami zechcą, po cóż zmuszają go w dodatku do odpowiedzi kompromitujących? Gdy go pytano co czynił w chwili aresztowania? odpowiedział tonem tragicznym, że szukał rodziców, aby im oddać ich dziecko uratowane przez niego z płonącego domu.
— Dla czego porwał za gardło marodera?
— Bo chciał obronić od napaści rabusia, młodą, bezbronną kobietę, której ten zdarł był kolję brylantową ze szyi. Jest przecież powinnością każdego uczciwego człowieka, aby...
Przerwano mu znajdując zupełnie zbytecznem to zboczenie od głównego przedmiotu.
— Jakim sposobem znalazł się w domu płonącym?...
— Wyszedł na miasto zobaczyć co się w niem dzieje i...
Znowu przerwano jego dalsze tłumaczenie. Nie pytają gdzie szedł, tylko dla czego znalazł się na miejscu pożaru? Gdy zapytano jak się nazywa, nie chciał wymienić swego nazwiska.
— Zapisać tę krnąbrną odpowiedź — przemówił jenerał. — To źle, to nawet bardzo źle!...
Odprowadzono do więzienia wszystkich oskarżonych.
Czwartego dnia po zaaresztowaniu Piotra, morze płomieni zalało i tę część miasta, gdzie Francuzi zaciągnęli byli główny odwach, tam więźniów umieszczając. Żołnierze odprowadzili zatem Piotra i jego kilkunastu towarzyszów niedoli, o kilka ulic dalej, zamykając w dużej szopie, służącej niegdyś za skład towarów jakiemuś kupcowi. Przechodząc bocznemi ulicami dusili się od dymu czarnego i gęstego, którym powietrze było przepełnione... Płomienie rozszerzały się coraz dalej i dalej. Nie rozumiejąc jeszcze w całej straszliwej doniosłości, znaczenia tego pożaru, Piotr patrzał z przestrachem na widok grozą przejmujący. Przez cztery dni spędzone w nowem więzieniu, dowiedział się z boku od strzegących go żołnierzów, że czekano od godziny do godziny, co postanowi względem nich pan marszałek. Który marszałek? Tego jeszcze nie wiedzieli dokładnie. Dni które wlokły się leniwo aż do 8 września, (daty drugiego śledztwa), były dla Piotra najprzykrzejszemi.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ósmego września odwidził więźniów jakiś wyższy oficer, sądząc po wielkich honorach oddawanych mu przez żołnierzów.
Oficer ów należący widocznie do głównego sztabu francuzkiego, trzymał w ręce spis więźniów, wywołując każdego imiennie. Piotra zapisano jako tego — „który nie chce wymienić swego nazwiska“. — Przypatrzywszy im się z miną najobojętniejszą w świecie, nakazał pilnującemu ich wachmistrzowi, aby byli odziani przyzwoicie, gdy staną przed obliczem pana marszałka. W godzinę później, prowadzono ich wszystkich na „Dziewicze-Pole“. Dzień był jasny, powietrze deszczem odświeżone. Dymy nie pełzały już po ziemi, tylko wznosiły się w niebo lazurowe potężnemi słupami. Nie mogli już dopatrzyć płomieni, ale niemniej cała Moskwa obrócona w perzynę, była już tylko stosem zgliszczy dogorywających. Pojmował to Piotr, że serce Rosji zniszczone, a jednak ten widok budził w nim przeczucie dziwne, nieokreślone, że właśnie pożar Moskwy będzie początkiem lepszej doli; że to gniazdo zburzone zmieni najzupełniej bieg wypadków. Wszystko to mu zwiastowało, choć Piotr nie umiał sobie zdać z tego sprawy dokładnej i nie silił się zresztą na coś podobnego. Obecnie nie wiedział nawet dokąd ich prowadzą. Czytał tylko najwyraźniej w twarzach tryumfujących żołdaków francuzkich, czuł w ich bucie niesłychanej i w sposobie brutalnym, z jakim więźniów popychali i poszturkiwali, że jest po prostu źdźbłem słomy, które wpadło pomiędzy koła machiny funkcjonującej najregularniej i zostanie przez nią starte bez śladu.
Zaprowadzono ich do dużego budynku z białemi ścianami i obszernym ogrodem, w którym poznał nieobjęty dotąd pożarem pałac księcia Szczerbatowa. Był w tym domu gościem codziennym prawie. Obecnie mieszkał w pałacu marszałek Davoust książę d’Eckmühl, o czem dowiedział się Piotr od eskortujących go żołnierzów. Wprowadzano ich po jednemu, Piotr był szóstym z rzędu. Przeszedł długą oszkloną galerję, minął sień obszerną i został nareszcie wprowadzony do gabinetu sklepionego, znanego mu doskonale, bo tam zawsze po obiedzie schodzili się na fajki u Szczerbatowa. Davoust siedział na drugim końcu gabinetu, z złotemi okularami na nosie, zajęty odgadywaniem jakiejś depeszy pisanej cyframi, która leżała przed nim na stole. Nie spojrzał nawet na delikwenta, tylko spytał głosem przyciszonym:
— Kim pan jesteś? — gdy Piotr zatrzymał się o krok od niego.
Nic na razie nie odpowiedział. Nie miał na to siły po prostu; znana mu bowiem była z tradycji srogość nieubłagana tego człowieka. Twarz miał marmurową, nieprzeniknioną. Wydawał się Piotrowi w tej chwili jednym z owych surowych profesorów, którzy raczą minutę zaledwie czekać cierpliwie na ucznia odpowiedź, zanim go potępią bez miłosierdzia. Rozumiał, że lada zawahanie, może mu życie zabrać po prostu; co ma atoli mówić? Powtarzać te same słowa, wymówione przy pierwszej indagacji, zdawało mu się zbytecznem; zdradzić się zaś w obec wroga ze swojem nazwiskiem, majątkiem i stanowiskiem w społeczeństwie, rzeczą niebezpieczną i czemś hańbiącem! Milczenie trwało dalej. Davoust nie czekając wcale na Piotra odpowiedź podniósł głowę, złożył na biurku okulary, zmarszczył brwi groźnie przeszywając go wzrokiem na wylot, niby ostrzem szpady i rzekł szorstko a dobitnie:
— Znam tego człowieka, to szpieg rosyjski. — Ton surowy miał na celu onieśmielenie oskarżonego.
Piotr zadrzał rzeczywiście.
— Nie panie jenerale, nie możesz mnie znać, bo widzisz mnie dziś raz pierwszy w życiu...
— To szpieg rosyjski — powtórzył Davoust, zwracając się do innego wojskowego.
— Nie mości książę — Piotr zaczął się teraz bronić z całą energją, dając mu tytuł księcia, o którym słyszał coś przedtem — nie możesz mnie znać. Jestem wyższym oficerem w milicji i nie wydalałem się z Moskwy ani na krok w tym czasie.
— Nazwisko? — bąknął sucho marszałek.
— Hrabia Bestużew.
— Czemże mi pan udowodnisz, żeś nie skłamał?
— Mości książę! — krzyknął Piotr tonem raczej błagalnym niż obrażonym.
Davoust przypatrywał mu się dalej. Tak przeszło kilka sekund i to było Piotra zbawieniem. Pomimo wojny i położenia, w jakiem znajdowali się ci dwaj ludzie, utworzył się między nimi pewien prąd sympatyczny. Gdyby nie ten bystry rzut oka, którym marszałek przeniknął na wskróś Bestużewa, byłby go kazał rozstrzelać bez sądu... bez chwili zastanowienia, nie myśląc wcale, że popełnia czyn karygodny. Teraz patrzał na Piotra innemi oczami; widział w nim człowieka z tej samej co i on sfery, a więc... brata!
— Jakże mi panie hrabio prawdy udowodnisz?
Piotr przypomniał sobie na szczęście Ramballe’a. Wymienił jego nazwisko, pułk, w którym był rotmistrzem i numer domu, gdzie mu życie uratował.
— A jak to wszystko okaże się fałszem? — Davoust bąknął sucho.
Piotr zaczął zapewniać najuroczyściej, że mówi szczerą prawdę. Wszedł w tej chwili adjutant, szepcąc coś na ucho Davoust’owi. Twarz marszałka rozjaśniła się i rozpłomieniła radością, po odebraniu wiadomości pomyślnych widocznie. Zabierał się do wyjścia. Zapomniał był z kretesem o więźniu, gdy mu go wskazał adjutant. Kazał go wyprowadzić. Gdzież go atoli zaprowadzą? Nazad do owej szopy, czy też na miejsce stracenia?
— Tak... zapewne — odpowiedział Davoust wymijająco na pytanie zadane mu przez jednego z podwładnych. Piotr nie dosłyszał tej odpowiedzi.
Wyprowadzono go nareszcie.
Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć dokładnie, czy szedł długo, czy krótko? Posuwał nogi naprzód machinalnie, razem z resztą towarzyszów niedoli. Niczego nie widział, ani nie słyszał, a stawał bezwiednie, jeżeli inni się zatrzymywali. Prześladowała go jedna jedyna myśl, niby ciężka zmora; żeby mógł odkryć i dowiedzieć się na pewno, kto go właściwie na śmierć skazał? Przecież nie ci, którzy go pierwsi badali?... Choćby byli jak tego pragnęli, nie przysłużało im prawo po temu... Nie Davoust również... patrzał bowiem na niego tak życzliwie! Gdyby nie był wszedł ten nieszczęsny adjutant, byłby się z pewnością inaczej namyślił, pojmując, że byłoby prostą zbrodnią, skazywać na śmierć niewinnego. Któż zatem? Kto postanowił zgładzić go ze świata, jego, pełnego słodkich wspomnień, myśli, zamiarów i błogich nadziei? Kto tu zawinił? Kto sprawcą tej niegodziwości?... Nikt! Był to wynik, pojmował doskonale, najfatalniejszego zbiegu okoliczności i wypadków.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.