Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sień obszerną i został nareszcie wprowadzony do gabinetu sklepionego, znanego mu doskonale, bo tam zawsze po obiedzie schodzili się na fajki u Szczerbatowa. Davoust siedział na drugim końcu gabinetu, z złotemi okularami na nosie, zajęty odgadywaniem jakiejś depeszy pisanej cyframi, która leżała przed nim na stole. Nie spojrzał nawet na delikwenta, tylko spytał głosem przyciszonym:
— Kim pan jesteś? — gdy Piotr zatrzymał się o krok od niego.
Nic na razie nie odpowiedział. Nie miał na to siły po prostu; znana mu bowiem była z tradycji srogość nieubłagana tego człowieka. Twarz miał marmurową, nieprzeniknioną. Wydawał się Piotrowi w tej chwili jednym z owych surowych profesorów, którzy raczą minutę zaledwie czekać cierpliwie na ucznia odpowiedź, zanim go potępią bez miłosierdzia. Rozumiał, że lada zawahanie, może mu życie zabrać po prostu; co ma atoli mówić? Powtarzać te same słowa, wymówione przy pierwszej indagacji, zdawało mu się zbytecznem; zdradzić się zaś w obec wroga ze swojem nazwiskiem, majątkiem i stanowiskiem w społeczeństwie, rzeczą niebezpieczną i czemś hańbiącem! Milczenie trwało dalej. Davoust nie czekając wcale na Piotra odpowiedź podniósł głowę, złożył na biurku okulary, zmarszczył brwi groźnie przeszywając go wzrokiem na wylot, niby ostrzem szpady i rzekł szorstko a dobitnie:
— Znam tego człowieka, to szpieg rosyjski. — Ton surowy miał na celu onieśmielenie oskarżonego.
Piotr zadrzał rzeczywiście.