Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr zaczął zapewniać najuroczyściej, że mówi szczerą prawdę. Wszedł w tej chwili adjutant, szepcąc coś na ucho Davoust’owi. Twarz marszałka rozjaśniła się i rozpłomieniła radością, po odebraniu wiadomości pomyślnych widocznie. Zabierał się do wyjścia. Zapomniał był z kretesem o więźniu, gdy mu go wskazał adjutant. Kazał go wyprowadzić. Gdzież go atoli zaprowadzą? Nazad do owej szopy, czy też na miejsce stracenia?
— Tak... zapewne — odpowiedział Davoust wymijająco na pytanie zadane mu przez jednego z podwładnych. Piotr nie dosłyszał tej odpowiedzi.
Wyprowadzono go nareszcie.
Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć dokładnie, czy szedł długo, czy krótko? Posuwał nogi naprzód machinalnie, razem z resztą towarzyszów niedoli. Niczego nie widział, ani nie słyszał, a stawał bezwiednie, jeżeli inni się zatrzymywali. Prześladowała go jedna jedyna myśl, niby ciężka zmora; żeby mógł odkryć i dowiedzieć się na pewno, kto go właściwie na śmierć skazał? Przecież nie ci, którzy go pierwsi badali?... Choćby byli jak tego pragnęli, nie przysłużało im prawo po temu... Nie Davoust również... patrzał bowiem na niego tak życzliwie! Gdyby nie był wszedł ten nieszczęsny adjutant, byłby się z pewnością inaczej namyślił, pojmując, że byłoby prostą zbrodnią, skazywać na śmierć niewinnego. Któż zatem? Kto postanowił zgładzić go ze świata, jego, pełnego słodkich wspomnień, myśli, zamiarów i błogich nadziei? Kto tu zawinił? Kto sprawcą tej niegodziwości?... Nikt! Był to wynik, pojmował doskonale, najfatalniejszego zbiegu okoliczności i wypadków.