Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom III
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W roku 1805 we wrześniu, kazano księciu Bazylemu obejrzeć cztery gubernje. Wyprosił sobie u rządu tę missją, aby przy tej sposobności, nie tylko grosza z kieszeni nie wydając, ale grubo zarobiwszy na podobnej inspekcji, przejechać się po własnych dobrach, mocno zniszczonych i wyssanych. Po drodze chciał również przychwycić Anatola i zawieźć go do księcia Mikołaja Bołkońskiego, w celu ożenienia tego „syna marnotrawnego“, z córką jedyną starego dziwaka, skąpiarza, ale siedzącego nie mniej na miljonach. Zanimby jednak wdał się i rozpoczął tę nową kampanję, trzeba było skończyć raz z Piotrem i pokonać jego wahanie. Piotr przepędzał dni całe w domu księcia Bazylego, i był wiecznie ten sam, głupi, zmięszany i zakłopotany (zwykły zresztą stan u młodzików rozkochanych) wobec Heleny. Stał dotąd w jednem i tem samem miejscu, ani o krok nie posunąwszy się naprzód, nie decydując się ani tak, ani owak.
— Wszystko pięknie i dobrze, ale muszę raz porządek z tem zrobić — powiedział sobie pewnego ranka książę Bazyli z uśmiechem pełnym melancholji. Zaczynał znajdywać, że Piotr, który mu tak wiele zawdzięczał, nie postępował po formie w tym wypadku: — „Taka to młodość! płocha, nierozważna! Niech go Bóg ma w swojej opiece — myślał dalej — ale tak dłużej być nie może... Trzeba skończyć z tą sprawą. — Tu uśmiechnął się dobrodusznie, dziwiąc się własnej wspaniałomyślnej wybaczliwości. — Tak! tak! trzeba żeby się skończyło... Pojutrze Heleny urodziny: zgromadzę kółko naszych najserdeczniejszych... Jeżeliby jeszcze nie dorozumiał się co mu czynić wypada, sam będę nad tem czuwał... Jest to moją świętą powinnością jako ojca...
Minęło sześć tygodni od owego wieczoru u panny Scherer i od owej nocy spędzonej bezsennie, podczas której Piotr zawyrokował ostatecznie, że małżeństwo z Heleną byłoby jego zgubą, i że wypadało mu wyjechać czemprędzej, aby uniknąć tej niedoli. A jednak nie opuścił dotąd domu księcia Bazylego i czuł przerażony, że przykuwają go do Heleny pęta coraz silniejsze. Nie mógł już teraz zdobyć się na obojętność w jej obecności. Z drugiej zaś strony, nie miał również dość siły i stanowczości oderwać się od niej i widział się zmuszonym poślubić osobę, z którą przeczuwał to z góry, szczęścia wcale nie zazna. Byłby się może i wycofał jeszcze, gdyby nie przezorność księcia Bazylego. Ten nie przyjmując dotąd w domu prawie nikogo, teraz otwierał co wieczór swoje gościnne salony. Ile razy Piotr usiłował uwolnić się od tych zebrań w kółku najściślejszem, niemal rodzinnem, zawsze go gwałtem zatrzymywano, wmawiając weń, że popsułby tem gościom całą przyjemność, bo wszyscy cieszą się z góry na jego towarzystwo. Byłby to zatem zbyt bolesny zawód, gdyby jego brakowało w salonie księstwa. Podczas chwil krótkich, które książę Bazyli w domu spędzał; nie omieszkał nigdy bąknąć nawiasem, podając Piotrowi do pocałowania twarz świeżo ogoloną: — „Do zobaczenia, mój drogi, dziś przy objedzie“ — lub — „dziś wieczór! Jeżeli zostaję w domu, to wyłącznie dla ciebie Piotrusiu kochany! Chciej mi wierzyć“... — A jednak mimo tych zapewnień, że tylko dla Piotra zostaje, prawie nie widział go przez cały wieczór, rzucając młodego człowieka na pastwę wyłączną Helenie.
Piotr nie miał odwagi rozwiać jego nadziei. Powtarzał sobie z dnia na dzień:
— Postaram się poznać ją lepiej. Omyliłem się może w sądzie o niej... Czyżbym raczej teraz widział wszystko fałszywie?... Teraz nie wydaje mi się wcale ograniczoną... Jest przeciwnie zachwycającą! Mówi niewiele, to prawda, nie powie jednak nigdy nic niedorzecznego i wygląda zawsze pewna siebie, bez cieniu zmięszania lub zakłopotania.
Próbował czasem wciągnąć ją w jaką dysputę w kwestjach naukowych. Odpowiadała niezmiennie głosikiem pieszczonym, tonem najłagodniejszym, coś takiego, co świadczyło jak mało interesu przedstawiała dla niej ta kwestja; a częstokroć rzucała na Piotra spojrzenie i uśmiech tak słodki i upajający, że Piotr przyznawał w ducha pokorze, iż go przewyższa o całe niebo. Miała zresztą słuszność najzupełniejszą uważać jego mądre dysertacje za bzdurstwa wierutne; bo i czemże one były w porównaniu z jej uśmiechem? A miała dla Piotra w zapasie uśmieszek wyłączny, dziwnie promienisty i okazujący ufność bezgraniczną. Był on inny, w niczem niepodobny do owych uśmiechów konwencjonalnych, pospolitych, któremi świat cały obdarzała. Piotr wiedział od dawna, że czekają na słowo jego, na krok przekraczający pewną granicę, wiedział również i o tem, że będzie zmuszony granicę przekroczyć, pomimo trwogi nieokreślonej a niepokonanej, która go opanowywała ilekroć o tem pomyślał. W przeciągu tych sześciu tygodni, czuł się pociągniętym bezwiednie, nad sam brzeg owej przepaści, i pytał się w duchu:
— Gdzież moja siła, moja stałość i energja? Czyż dam się wiecznie wodzić na pasku?
W tych strasznych walkach mogło zdawać się rzeczywiście, że zamierała w nim wszelka siła, wszelka samodzielność. Piotr należał do tej nielicznej kategorji ludzi, którzy dopóty są silni i działają z całą energją, póki nie czują żadnego ciężaru na własnem sumieniu. W chwili jednak, gdy pochylony nad ową nieszczęsną tabakierką „cioci“, uczuł się pochwyconym i opanowanym przez szatana żądzy cielesnej, siła jego i samodzielność zostały ubezwładnione przeświadczeniem o własnej jego winie.
Małe kółko krewnych i najserdeczniejszych przyjaciół, (tak przynajmniej utrzymywała księżna Bazylowa), zgromadziło się na wieczór u Kurakinów, aby uczcić dzisiejszą solenizantkę. Na samym wstępie dano gościom zręcznie do zrozumienia, że tego wieczora mają rozstrzygnąć się przyszłe losy księżniczki Heleny. Księżna Kurakin, niegdyś piękność pierwszorzędna, dziś jeszcze imponująca, mimo że rysy twarzy rozlały się cokolwiek, a kibić popsuła zbyteczna otyłość, siedziała na głównem miejscu przy wieczerzy. Po jednej i drugiej stronie miała gości najznakomitszych: jakiegoś jenerała z żoną i pannę Scherer. Dalej pousiadali inni goście; Piotr, ma się rozumieć, obok Heleny. Książe Bazyli nie jadał nic na wieczór, nie usiadł więc przy stole, tylko przechadzał się po sali, rzucając po słówku od niechcenia, to jednemu, to drugiemu z zaproszonych.
Był w doskonałym humorze, każdemu prawił grzecznostki, prócz Piotra i Heleny, do których ani się odezwał, jakby wcale nie spostrzegał ich obecności. Stół jadalny był rzęsiście oświetlony. Mnóstwo świec płonących odbijało się jaskrawo, w pysznej zastawie z srebra, kryształów i kosztownej sewrskiej porcelany. W koło stołu kręciła się służba, w liberji ponsowej, suto szamerowanej złotemi galonami. W sali panował gwar niesłychany. Słychać było ze wszech stron szczęk nożów i widelców, brzęk szklanek, kieliszków, talerzy, i głosy pomięszane rozmawiających. Pewien stary i łysy szambelan, zapewniał żartobliwie, równie niemłodą baronowę, siedzącą obok niego, o swojej dla niej namiętnej miłości. Staruszka odpowiadała mu na te oświadczyny płomieniste, wybuchem śmiechu szalonego. Inny gość opowiadał najnowszy skandalik, który zdarzył się w budoarze najulubieńszej aktorki, Marji Wiktorówny. Książę Bazyli znowu ściągał ogólną uwagę dam, opisując im w sposób niesłychanie komiczny, ostatnie posiedzenie Rady państwa. Wśród posiedzenia, wręczono nowo zamianowanemu gubernatorowi w Petersburgu, z nakazem odczytania w głos, sławny manifest cara Aleksandra, wydany do armji. W tym manifeście monarcha wspominał nader łaskawie, o mnogich dowodach wierności i przywiązania, które ludy jego składają mu w dani, i raczył zapewnić, że najmilszemi będą mu zawsze owe, składane przez sam Petersburg u stopni jego tronu, że czuje się dumnym, iż może panować nad takim narodem, i postara się dowieść czynami, że jest godnym piastować berło tak potężne.
— Manifest zaczynał się od tych słów — opowiadał książę Bazyli: „Sergjuszu Kuśmiczu, dochodzą nas wieści ze wszech stron“... — i tak dalej, i tem podobnie...
— Jakto? — spytała jedna z pań śmiechem wybuchając — i nie czytał dalej?
— Ani jednego słowa więcej... „Sergjuszu Kuśmiczu, ze wszech stron... ze wszech stron Sergjuszu Kuśmiczu“... i na tem utknąwszy biedny Wiaśmitynów, nie był wstanie czytać dalej — książę Bazyli sam trzymał się za boki od śmiechu. — Zaczynał czytać kilka razy, ilekroć jednak wymówił głosem drżącym „Sergjuszu Kuśmiczu“, łzy zaczynały go dławić, a przy słowach: „ze wszech stron“ tak już łkał, że nie było mowy o dalszem czytaniu. Wyciągał czem prędzej chustkę z kieszeni, obcierał łzy rzęsiste i nos siąkał z hałasem... W końcu musiał ktoś inny ofiarować się do odczytania carskiego manifestu.
— Nie bądź książę takim złośliwym! — pogroziła mu panna Scherer, śmiejąc się nie mniej od innych — to taki zacny i poczciwy, ten nasz kochany Wiaśmitynów!
Wszyscy ginęli od śmiechu, prócz Piotra i Heleny. Ci wstrzymywali się z wielkim trudem, starając się zapanować nad uśmiechem w innym rodzaju, rozpromienionym i jednocześnie nieśmiałym, który wywoływały co chwila na ich usta uczucia tajemne, rozpierające im serca i popędzające do głowy krew wzburzoną.
Mimo wesołej gawędy w koło nich; mimo że śmiano się i żartowano przy stole; zjadano z wielkim apetytem pasztety, lody, ciasta; zapijano wina reńskie i francuzkie, niby na nich wcale nie patrząc; odczuwali oboje instynktownie, po szybkich rzutach oczu tego, lub owego, po śmiechu wybuchach, po anegdotce o „Sergjuszu Kuśmiczu“, że to wszystko było komedją, i że cała uwaga towarzystwa skierowana jest ku nim coraz bardziej, mimo, że za przykładem samego gospodarza, goście udają, jakoby ich wcale nie widzieli. Naśladując głos drżący i łkanie „Sergjusza Kuśmicza“, książę Bazyli patrzał z pod oka na córkę i mówił w duchu:
— Dobrze idzie... dziś sprawa musi się rozstrzygnąć!
W oczach Anny Pawłówny, gdy mu groziła paluszkiem figlarnie, czytał wyraźnie życzenia składane mu z okazji przyszłego córki małżeństwa. Księżna matka, obrzucając córkę wzrokiem gniewnym i proponując tonem smętnym kieliszek wina siedzącej obok niej jenerałowej, zdawała się jej mówić: — Tak, tak, moja droga! Nic nam już w życiu nie zostaje, jak chyba wypić kieliszek wina słodkiego. Teraz kolej na młodsze pokolenie i na ich zuchwale miłostki! na ich szczęście, którem nas tylko drażnią!
— Oto są prawdziwe w życiu rozkosze — myślał ów młody dyplomata, spozierając kiedy niekiedy na parę zakochaną. — Jakże suchemi i niesmacznemi wydają się mnie samemu owe brednie polityczne, których tyle dziś naplotłem, obok tamtych dwojga milczenia tak wymownego!
Wśród spraw drobiazgowych i sztucznie wyśrubowanych, które zajmowały i poruszały to całe towarzystwo, odróżniało się zwycięzko i wysuwało się na pierwszy plan, uczucie naturalne. Był niem pociąg niepohamowany dwojga ludzi młodych, przystojnych, pełnych sił żywotnych i jędrności. To uczucie górowało w sposób prawie przygniatający, rozwalając sztuczną budowę, spraw i interesów urojonych. Nie tylko rodzice Heleny i goście, byli zajęci młodą parą, mającą się wkrótce skojarzyć węzłem nierozerwalnym. Służba nawet kręcąca się w koło stołu, zatrzymywała się w pół drogi, zagapiona i zapatrzona w twarze szczęściem promieniejące Piotra i Heleny.
Piotr płonąc co chwila rumieńcem, był jednocześnie dumnym i pomięszanym, gdyż stał się celem powszechnej uwagi. Znajdował się w położeniu człowieka tak zatopionego w jednym przedmiocie, że staje się prawie głuchym na resztę swojego otoczenia. Chwilami tylko coś mu zamajaczy błyskawicznie przed oczami, i znowu świat zewnętrzny zapada w ciemności.
— Wszystko zatem skończone... jak to mogło nastąpić tak prędko?... Bo nie podobna mi już cofnąć się... Niemożliwe... dla niej... dla mnie... dla tych tam wszystkich. Są tak o tem silnie przeświadczeni, że nie mogę zawieść ich nadziei...
Oto, co sobie Piotr mówił w głębi ducha, wpatrując się z rozkoszną dreszczą w biust i ramiona olśniewającej białości, które prawie ocierały się o niego. Czasami wstyd go ogarniał mimowolnie. Ta ogólna uwaga zwrócona ku nim, sprawiała mu przykrość niewypowiedzianą. Wstyd mu było okazywać się tak naiwnie szczęśliwym. Wstydził się również roli Parysa, uwodziciela pięknej Heleny. Czyż ona była stosowną dla takiego jak on niezgraby, nie grzeszącego bynajmniej pięknością fizyczną? Tak jednak miało być i tak będzie. To fatum nieodwołalne, pocieszało go trochę. Przecież ze swojej strony, nie wywołał tego niczem... Wyjechał z Moskwy razem z księciem Bazylim i zatrzymał się chwilowo w jego domu... dla czego nie miałby był tego uczynić?... Potem grywał z nią czasem w karty, podnosił kłębek, lub woreczek z robotą, jeżeli ten upadł na posadzkę, szedł razem na przechadzkę... Kiedyż zaczęło się to właściwie?... A teraz są już prawie narzeczonymi... Ona jest tu, przy jego boku... Widzi ją, odczuwa, poi się jej oddechem, podziwia jej piękność... Nagle głos znany wyrwał go z głębokiej zadumy, powtarzając po raz drugi to samo pytanie:
— Powiedz mi Piotrze kochany, kiedyś miał list ostatni od Bołkońskiego? Pytam i pytam... a tyś głuchy na wszystko... Czemu jesteś dzisiaj tak niesłychanie roztargnionym?...
Piotr zauważył w tej chwili, że całe towarzystwo uśmiechało się znacząco, patrząc na niego i na Helenę.
— Mniejsza o to — pomyślał. — Niech się zresztą domyślają, skoro to jest prawdą niezbitą...
I na jego ustach szerokich, czerwonych, zaigrał uśmiech dobroduszny, prawie dziecinny.
— Kiedyż odebrałeś od niego list ostatni? Czy pisał do ciebie z Ołomuńca?
— Mam-że ja czas myśleć o podobnych drobnostkach? — Piotr powiedział sobie w duchu. — Tak... z Ołomuńca, o ile pamiętam — odrzucił wymijająco.
Gdy wszyscy ruszyli się od stołu, on podał ramię swojej sąsiadce i odprowadził ją do salonu, idąc za innemi parami. Kilka osób odeszło natychmiast, nie pożegnawszy się nawet z Heleną. Niektórzy zbliżali się do niej na sekundę, kładnąc nacisk na to, że nie chcą jej przeszkadzać. Każdy z osobna błagał ją, żeby go nie odprowadzała.
Dyplomata odchodził smutny i zafrasowany. Jakże błahą wydała mu się jego cała karjera, mimo że ją tak świetnie rozpoczynał, w obec szczęścia tych tam dwojga młodych ludzi. Stary jenerał zapytany przez żonę, czy nie odzywają mu się przypadkiem bole reumatyczne, mruknął jakąś kwaśną odpowiedź, a szepnął sam do siebie: — Głupia stara! Mówcie mi o Helenie Bazylównie. To wcale inny gatunek! Ta będzie jeszcze piękną i w latach pięćdziesięciu.
— O ile mi się zdaje, mogę ci z serca powinszować księżno kochana! — szepnęła słodziutko na odchodnem Anna Pawłówna do matki Heleny, ściskając ją najczulej. — Gdyby nie moja nieszczęsna migrena, zostałabym dłużej z wami.
Księżna nic nie odpowiedziała. Zazdrościła córce. Gdy się tak żegnano i gości odprowadzano jednych za drugimi, Piotr znalazł się sam na sam z Heleną, w małym saloniku. Nieraz ich tam samych zostawiano, a jakoś dawniej nie przyszło mu nigdy na myśl i nie zebrała go ochota mówić jej o miłości. Czuł że nadeszła chwila stanowcza, a jednak nie mógł odważyć się na ten krok ostateczny. Wstydził się samego siebie. Zdawało mu się, że zajmuje miejsce przy Helenie, przeznaczone zupełnie dla kogo innego.
— Nie dla ciebie to szczęście! — słyszał w głębi duszy jakiś głos tajemny. — Jest ono dla tych, którzy nie posiadają tego co ty.
Trzeba jednak było przerwać milczenie. Spytał czy była zadowoloną z dzisiejszej zabawy? Odpowiedziała ze zwykłą u niej prostotą, bez cieniu przesady, że nigdy jeszcze w życiu nie spędziła dnia urodzin tak przyjemnie, jak w tym roku. Krewni najbliżsi rozmawiali dotąd w głównym salonie. Książę Bazyli wszedł na chwilę do saloniku, zbliżył się do Piotra mimochodem, a ten nie znalazł nic lepszego do zrobienia, jak zerwać się na równe nogi, oświadczyć, że jest już bardzo późno. Padło na niego ojca spojrzenie piorunujące i badawcze zarazem, czem dawano mu do poznania, że słowa jego są zupełnie niezrozumiałe. Natychmiast jednak książę Bazyli zmienił wyraz twarzy, uśmiechnął się słodziutko i dobrodusznie, zmuszając Piotra żeby usiadł napowrót:
— I cóż, kochana moja Helenciu? — przemówił do córki tonem nader czułym, który starał się naśladować, chociaż dzieci wcale nie kochał, uważając je za ciężar w życiu nieznośny. — „Sergjuszu Kuśmiczu, z wszystkich stron...“ — zanucił zcicha drwiąco mnąc niecierpliwie w palcach guzik od kamizelki.
Zrozumiał Piotr, że księciu Bazylemu idzie wręcz o co innego w tej chwili, niż o jakąś tam banalną anegdotkę, a i ojciec Heleny odczuł, że odgadnięto jego tajne myśli i pragnienia. Porzucił ich nagle i wrócił do salonu. Młodemu człowiekowi zdawało się, że spostrzega na twarzy starca głębokie wzruszenie i niepokój. To go rozczuliło. Zwrócił się ku Helenie. Była jakby zawstydzona i pomięszana, a jej wzrok zdawał się mówić:
— Pańska wina!... nie moja!
— To mnie już ominąć nie może! tak być musi!... kiedyż nie jestem w stanie!... powtarzał w duchu, zaczynając mówić o rzeczach najobojętniejszych w świecie. Spytał Helenę między innemi, w czem właściwie tkwi dowcip i sens moralny tej anegdotki o „Sergjuszu Kuśmiczu?“
Helena odrzuciła wymijająco, że nic nie wie, bo wcale nie słyszała ojca opowiadania.
W salonie księżna Kurakin rozmawiała o Piotrze z jakąś damą w starszym wieku:
— Zapewne, jest to świetna partja, ale czy majątek może szczęście zapewnić, moja droga?...
— Hm! hm! — bąknęła staruszka. — Powiadają „że śmierć i żona, od Boga przeznaczona“ — trzeba zatem wierzyć, że tam, w górze, zapisane są małżeństwa...
Książę Bazyli, który w tej chwili wrócił do salonu, usiadł w kącie najciemniejszym i zdrzemnął się na chwilę. Głowa opadła mu naprzód i to go obudziło.
— Sasza! — rzekł do żony oczy otwierając — zobacz co oni tam robią.
Księżna rzuciła okiem od niechcenia w głąb saloniku, przeszedłszy koło drzwi:
— Siedzą jak siedzieli! — odpowiedziała mężowi wzruszając miłosiernie ramionami.
Książę Bazyli zmarszczył brwi. Policzki mu zadrgały, usta wykrzywiły się niemiło. Twarz przybrała wyraz pospolity, prawie brutalny. Otrząsł się ze śpiączki, przetarł oczy i wszedł krokiem zamaszystym do saloniku. Minę miał tak uroczystą i tryumfującą, że Piotr zerwał się przerażony:
— Dzięki Bogu! — wzniósł oczy w górę. — Żona wszystko mi opowiedziała. — Ujął w ramiona najprzód Piotra, potem córkę i uściskał najserdeczniej. Głos mu drżał: — Tak kochałem twego ojca Piotrze!... będzie dla ciebie żoną najlepszą, z poświęceniem!... Niech was Bóg błogosławi!...
Łzy ściekały mu po policzkach.
— Księżno! księżno! — zawołał radośnie. — Chodźże tu!
Znowu uścisnął córkę z wykrzyknikami urywanemi:
— Moja Heleńciu! moje serduszko! co za radość! jakie szczęście!...
Weszła i księżna tonąc we łzach i owa poważna matrona, udawała że obciera z łez oczy suchuteńkie. Wszyscy po kolei ściskali Piotra, Piotr zaś na odwrót im ręce wycałowywał, a najdłużej pozostał z ustami, na białej rączce Heleny. W chwilę później znaleźli się znowu sam na sam.
— Tak miało być i tak jest — Piotr pomyślał. — Nie ma po co pytać teraz, czy stało się dobrze, czy źle?... Raczej dobrze, bo skończyła się raz moja niepewność i moje wahanie.
Trzymał dotąd w dłoni rękę narzeczonej, której pierś podnosiła się i opadała gwałtownie.
— Helenko! — rzekł w głos. I zatrzymał się nagle... — Jest przecież w zwyczaju — pomyślał — powiedzieć cokolwiek w takim wypadku nadzwyczajnym, ale co to się mówi właściwie?...
Nie mógł sobie tego przypomnieć. Spojrzał na nią, ona przysunęła się bliżej płonąc rumieńcem.
— Ah! zdejm je! zdejm! — zawołała wskazując z niechęcią na jego okulary.
Zdjął je natychmiast. Oczy jego miały teraz wyraz dziwny: niepewny, wytrzeszczony i jakby strwożony, zwykły u ludzi przyzwyczajonych do noszenia szkieł. Pochylił się nad jej ręką, gdy tymczasem ona ruchem szybkim i gwałtownym, porwała go oburącz za głowę i usta do jego ust przycisnęła w namiętnym pocałunku. Ta nagła zmiana, jej zwykłej dystynkcji, i obejścia prawie zimnego i pełnego przyzwoitej wstrzemięźliwości, na takie oddanie mu się bezwarunkowe, uderzyła Piotra nieprzyjemnie:
— Źle!... bardzo źle!... nie podoba mi się to wszystko... Ale przepadło!... rzecz skończona!... zresztą... wszak ją kocham... — mówił sobie w duchu.
— Kocham cię, Helenko! — wyksztusił nareszcie z wielkim trudem.
To wyznanie zabrzmiało tak nędznie w jego własnych uszach, że aż wstydem zapłonął.
W sześć tygodni później był już ożenionym i zamieszkał z żoną w świeżo odnowionym pałacu wspaniałym po zmarłym hrabi Bestużewie. Opowiadano sobie o nim, jako o człowieku najszczęśliwszym pod słońcem. Czyż nie posiadał niezliczonych miljonów, i najpiękniejszej kobiety w całym Petersburgu?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.