Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na białej rączce Heleny. W chwilę później znaleźli się znowu sam na sam.
— Tak miało być i tak jest — Piotr pomyślał. — Nie ma po co pytać teraz, czy stało się dobrze, czy źle?... Raczej dobrze, bo skończyła się raz moja niepewność i moje wahanie.
Trzymał dotąd w dłoni rękę narzeczonej, której pierś podnosiła się i opadała gwałtownie.
— Helenko! — rzekł w głos. I zatrzymał się nagle... — Jest przecież w zwyczaju — pomyślał — powiedzieć cokolwiek w takim wypadku nadzwyczajnym, ale co to się mówi właściwie?...
Nie mógł sobie tego przypomnieć. Spojrzał na nią, ona przysunęła się bliżej płonąc rumieńcem.
— Ah! zdejm je! zdejm! — zawołała wskazując z niechęcią na jego okulary.
Zdjął je natychmiast. Oczy jego miały teraz wyraz dziwny: niepewny, wytrzeszczony i jakby strwożony, zwykły u ludzi przyzwyczajonych do noszenia szkieł. Pochylił się nad jej ręką, gdy tymczasem ona ruchem szybkim i gwałtownym, porwała go oburącz za głowę i usta do jego ust przycisnęła w namiętnym pocałunku. Ta nagła zmiana, jej zwykłej dystynkcji, i obejścia prawie zimnego i pełnego przyzwoitej wstrzemięźliwości, na takie oddanie mu się bezwarunkowe, uderzyła Piotra nieprzyjemnie:
— Źle!... bardzo źle!... nie podoba mi się to wszystko... Ale przepadło!... rzecz skończona!... zresztą... wszak ją kocham... — mówił sobie w duchu.