Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom I
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Mój drogi Borysku — przemówiła księżna do syna, gdy powóz Rostowów, oddany jej na rozkazy, wjeżdżał z ulicy grubo słomą wyścielonej, na olbrzymi dziedziniec pałacu Bestużewa — mój Borysku — powtórzyła wyciągając rękę z pod płaszcza zużytego i kładnąc ją na ramię syna, ruchem pieszczotliwym i nieśmiałym jednocześnie — bądź grzecznym, serdecznym, a przedewszystkiem ostrożnym. Jest twoim ojcem chrzestnym, a twoja przyszłość od niego zawisła. Nie zapominaj o tem! Bądź takim milusieńkim, jak ty to potrafisz, skoro zechcesz!
— Byłbym rad, szczerze wyznaję, być pewnym, że osiągnę z tego wszystkiego coś więcej, niż ubliżające upokorzenie — odrzucił zimno i szorstko. — Przyrzekłem jednak mamie, i zrobię to dla ciebie jedynie.
Nie chcąc się zapowiadać, weszli matka z synem do obszernej sieni oszklonej z dwoma rzędami posągów marmurowych, w niszach poustawianych. Szwajcar zmierzył ich od głowy do stóp i wzrok jego zatrzymał się nieco dłużej na płaszczu matki mocno wytartym i zszarzanym. Spytał wtedy, czy przyjechali do młodych księżniczek, czy do hrabiego. Dowiedziawszy się, że pragną odwidzieć hrabiego, pospieszył oświadczyć im kategorycznie, mimo kilku powozów czekających w dziedzińcu, które kłam zadawały temu twierdzeniu, że jego Ekscellencja nie przyjmuje nikogo ponieważ dogorywa.
— Skoro tak jest, odjeżdżajmy — bąknął Borys cicho, po francuzku.
— Mój najdroższy! — matka dotknęła się jego ramienia, mówiąc błagalnie, jak gdyby to jej dotknięcie, posiadało dar uspokojenia go, lub podsycania jego woli.
Zamilkł rzeczywiście. Skorzystała z tego matka i zaczęła przemawiać do szwajcara tonem płaczliwym:
— Wiem, że hrabia jest bardzo chory dla tego właśnie przyjechałam... Jestem jego bliską krewną, nie przeszkodzę mu w niczem... Chciałabym tylko zobaczyć się z księciem Bazylim, jest tutaj, wiem na pewno. Proszę cię kochanku, zapowiedz nas.
Szwajcar nadąsany, pociągnął za dzwonek niecierpliwie:
— Księżna Trubeckoj, pragnie widzieć się z księciem Bazylim — krzyknął lokajowi, który wystawił głowę powyżej schodów.
Księżna poprawiła fałdy sukni z kitajki jedwabnej, przefarbowanej, przeglądając się w dużem weneckiem źwierciedle. Potem zaczęła stąpać śmiało po bogatym perskim kobiercu, mimo że na nogach miała podarte trzewiki.
— Przyobiecałeś mi — powtórzyła synowi, ściskając go nieznacznie za ramię jakby dla zachęty.
Szedł za matką spokojny, z oczami spuszczonemi, tak przeszli oboje przez salę prowadzącą do księcia Bazylego.
A chcieli właśnie spytać starego, siwego kamerdynera, który powstał na ich powitanie, w które drzwi wejść mają, bo w sali było drzwi bez liku, gdy jedne z nich otworzono ze strony przeciwnej i na progu ukazał się książę Bazyli w szubce aksamitnej, podbitej sobolami, ozdobionej tylko jedną dekoracją, co u niego wskazywało ubranie ranne, negliżowe. Książę odprowadzał młodego, pięknego mężczyznę, z oczami czarnemi i włosem kruczym. Był to doktór Lorrain, lekarz używający sławy rozgłośnej w Moskwie.
— Czy to już na pewno? — spytał.
Errare humanum est! mój książę — odrzucił lekarz szepleniąc i wymawiając z francuzka łacinę.
— Dobrze, dobrze — skinął ręką książę Bazyli i pożegnał czemprędzej doktora, spostrzegłszy w sali księżnę Trubecką i jej syna.
Po odejściu lekarza zbliżył się do nich w milczeniu badając oboje wzrokiem przenikliwym. Borys zauważył w oczach matki wyraz boleści głębokiej, pojawiający się tak nagle, że nie mógł wstrzymać się od lekkiego uśmiechu.
— Odszukujemy się nawzajem książę kochany, w nader smutnych okolicznościach... Jakże ma się nasz drogi pacjent? — przemówiła udając, że nie widzi wcale spojrzenia lodowatego i lekceważącego, którem ją książe mierzył.
Książe Bazyli patrzał na nich dalej w milczeniu, nie starając się bynajmniej ukryć zdziwienia, że ich widzi przed sobą. Nie odkłonił się nawet Borysowi, który go witał z uszanowaniem. Odpowiedział księżnie niemym ruchem ramion i głowy, co miało znaczyć, że stan chorego jest beznadziejny.
— Więc to prawda?! — wykrzyknęła — Ah! to przerażające, straszne do uwierzenia!... To mój syn — dodała nawiasem. — Pragnął podziękować księciu osobiście. — Tu Borys ukłonił się powtórnie. — Bądź książę przekonany, że serce matki nie zapomni nigdy ileś uczynił dla jej syna.
— Czuję się nader szczęśliwym, kochana Anno Michałówno — wycedził książe mnąc nerwowo żabot koronkowy na piersiach — że mogłem oddać ci tę drobną przysługę.
Ruchy jego i głosu intonacja, były wyniosło-protekcjonalne, zupełnie odmienne, niż w Petersburgu na wieczorze u panny Scherer.
— Staraj się młodzieńcze całemi siłami służyć gorliwie i stać się godnym... Uszczęśliwiony... rzeczywiście jestem szczęśliwy, że... Czy jesteś na urlopie?
Bąkał to wszystko bez ładu i związku, z najwyższą obojętnością.
— Czekam dziennego rozkazu, wasza Ekscellencjo, aby udać się na miejsce wyznaczone — odpowiedział Borys spokojnie, jakby go nie dotknął ton oschły księcia. Nie okazywał również chęci, prowadzenia dalej rozmowy.
Uderzony jego tonem spokojnym i nie narzucającym się zbytecznie, książę zaczął mu się przypatrywać z większą uwagą.
— Czy mieszkasz razem z matką?
— Mieszkam u hrabstwa Rostowów, Ekscellencjo.
— U Stefana Rostowa, ożenionego z Natalją Szynszynówną — dodała Anna Michałówna.
— Wiem, wiem — książę skinął głową, mówiąc jak zwykle głosem monotonnym, z wielko-pańską nonszalancją. — Nie mogłem nigdy zrozumieć Natalji. Jak też mogła wyjść za mąż, za tego niedźwiedzia nieokrzesanego!... Głupiec kwadratowy, śmieszny, w dodatku gracz namiętny, jak mówią.
— Zapewne... z tem wszystkiem jednak książę kochany, jest to człowiek najpoczciwszy w świecie! — księżna uśmiechała się w taki sposób, żeby i hrabiego bronić poniekąd, i dać do zrozumienia, że podziela po trochę zdanie o nim księcia Bazylego.
— Cóż mówią lekarze? — spytała na nowo po chwili milczenia, wracając również do owego wyrazu pełnego rozpaczy, który nadała zaraz na wstępie swojej twarzy mizernej i zwiędłej.
— Prawie żadnej nie ma nadziei, według ich zdania...
— Tak byłabym chciała, raz ostatni podziękować mojemu wujowi, za wszystkie jego dobrodziejstwa wyświadczone mnie i Borysowi. To jego syn chrzestny — wskazała na Borysa z pewnym naciskiem, jakby ta wiadomość miała zrobić dodatnie wrażenie na księciu Bazylim. Ten milczał jednak, mając ściągnięte brwi niechętnie.
W lot zrozumiawszy, że boi się znaleść w niej współubiegającą się o spadek po hrabiu Bestużewie, pospieszyła uspokoić go pod tym względem:
— Gdyby nie moje szczere do wuja przywiązanie i chęć sprawienia mu ulgi mojemi usługami w chwili ostatniej. — To słowo „wuj“ wymykało jej się z ust od niechcenia, jakby bezwiednie. — Znam jego usposobienie otwarte i najszlachetniejsze... ma jednak przy sobie tylko tamte siostrzenice, tak jeszcze młode i niedoświadczone. — Mówiła dalej głosem przyciszonym: — Czy wypełnił ostatnie swoje powinności? — spuściła głowę na piersi. — Godziny jego policzone, a więc każda chwila drogocenna. Trzebaby koniecznie przygotować go na przyjęcie świętych Sakramentów. My, kobiety, widzisz książę — uśmiechnęła się łagodnie — umiemy prześliznąć się zręcznie i poddać delikatnie choremu coś podobnego... Muszę widzieć go koniecznie, mimo że będzie to dla mnie okropnie bolesnem. Tak atoli nawykłam do cierpień wszelakich...
Książę zrozumiał nareszcie, tak samo jak na owym wieczorze u panny Scherer, że nie pozbędzie się z karku Anny Michałówny.
— Lękam się, żeby mu się nie pogorszyło po twojej wizycie, kochana księżno. Czekajmy do wieczora. Lekarze spodziewają się, że może kryzys nastąpi...
— Każesz mi czekać książę? Ależ tu idzie o wieczne zbawienie duszy jego. Ach! obowiązki chrześcjanina są częstokroć nader ciężkie, pomyśl tylko i zastanów się nad tem książę kochany.
W tej chwili otworzyły się drzwi boczne, prowadzące do dalszych apartamentów, i wyszła niemi jedna z księżniczek. Twarz jej miała wyraz cierpki i zimny. Kibić długości niesłychanej, odbijała rażąco od reszty ciała.
— Jakże mu jest? — spytał książę Bazyli.
— Zawsze jednakowo, i nie może być inaczej, przy tym ciągłym hałasie obok niego — odpowiedziała z przekąsem, mierząc wzrokiem dumnym Annę Michałównę, niby kogoś zupełnie obcego.
— Ah! moja duszko, nie poznałam cię zrazu — wykrzyknęła księżna radośnie, zbliżając się ku niej. — Właśnie powróciłam, i przybiegłam czemprędzej, by pomódz wam w pielęgnowaniu mojego wuja. Ileż musiałyście wycierpieć biedaczki — dodała wznosząc oczy w górę.
Młoda księżniczka wykręciła się na pięcie i wyszła nie przemówiwszy do niej ani słowa.
Anna Michałówna zdjęła rękawiczki, poczem siadając w fotelu, niby w okopie zdobytym, poprosiła księcia, żeby przy niej miejsce zajął.
— Borysku, pójdę do hrabiego, do mego wuja, ty tymczasem udaj się do Piotra, mój drogi. Powtórz mu Rostowów zaproszenie. Słyszałeś, że życzą sobie mieć go dziś na objedzie?... Sądzę jednak, że nie przyjmie zaproszenia — dodała zwracając się do Bazylego.
— Dla czegoby nie miał przyjąć? — ten odburknął szorstko w najgorszym humorze. — Byłbym najszczęśliwszy, gdybyś mogła uwolnić mnie od tego chłopca. Zakwaterował się tutaj nieproszony, niepytany, a hrabia nie spytał o niego ani raz i nie pragnął go wcale zobaczyć.
Wzruszył ramionami i zadzwonił. Rozkazał wchodzącemu lokajowi, aby poprowadził pana porucznika innemi schodami do Piotra Kiryłowicza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.