Witkiewicz i budarze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Witkiewicz i budarze
Pochodzenie Warta
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
WITKIEWICZ I BUDARZE.

Jeśli Witkiewicza ciekawił typ podtatrzańskiego górala, jego przystosowanie do pięknej przyrody, jego zdolność w dziedzinie sztuki i podatność rozwojowa, to specjalnie, jako artysta i wielki budowniczy, musiał zwrócić uwagę na budarzy, tych rodzimych architektów Podhala. Miał też z nimi, odkąd powziął myśl połączenia chałupy z pałacem, wiele przez lata długie do czynienia i przeznał ich, przynajmniej zakopiańskich budarzy, do gruntu. Budował z nimi na miejscu Kolebę, dom na Kozińcu i inne, wysyłał ich na Wołyń i Litwę, gdzie przyjaciele zachcieli mieć „styl zakopański“ u siebie, pod jego oczyma też robili ów model willi zakopiańskiej na wystawę paryską. — Przypatrzył się więc dobrze ich robocie, znał jej charakter, cechy tak bardzo dodatnie jak i — ujemne.
Wiadomo: góral, przez temperament swój nerwowy pracuje także nerwowo, nierówno; wysili się naraz jak rumak ognisty, by znowu godzinami gwarzyć i kurzyć fajkę; niekiedy przy robocie marudzi, przewłóczy, a kiedy indziej w krótkim czasie zrobi pięć razy tyle co np. miarowo pracujący robotnik z dolin. Odnieść to da się przed wszystkimi innymi do budarzy.
„Kto miał sposobność“ — mówi Witkiewicz (w księdze-zamknięciu „Po latach“) — „pracować z góralami przy budowie, ten wie dobrze, jak nierównomierną jest wydajność ich pracy. Niekiedy na budowlanym placu drzemie senność i nuda, siekiery uderzają zrzadka, w długich przerwach, szczapy z płaz okrzesywanych odwalają się pomału, wlokąc się za siekierą, ludzie ruszają się wolno i niemrawo — innym razem zdaleka już słychać huk siekier szybki i gwałtowny, jakgdyby wartko młócono, drzazgi lecą z trzaskiem, a cały zrąb budowy dudni dźwięcznie i wesoło od uderzeń siekier i kijani“.
Opowiadał też Witkiewicz, że nie potrzebował na plac budowli zachodzić, by widzieć, jak robota idzie, bo już zdaleka po wygłosie siekier to wiedział. Charakterystyczne — mówił — że gdy w początku tygodnia, po niedzielnem zleniwieniu, szła robota powoli i ze zrębu słychać było opadanie siekier w zwolnionem, ospałem tempie: raz — raz — raz... (pokazywał na stole dłonią) — to ku niedzieli, zwłaszcza pod wieczór w sobotę, siekiery odzywały się w tempie przyśpieszonem, równem, jak cepy z boiska: raz, dwa, trzy — raz dwa trzy... W sobotę też zwykle dwa razy więcej posunęło się roboty niż w dzień inszy. Powodem tej przyśpieszonej gorączki sobotniej było — według uważenia Witkiewicza — to głównie, że góral-budarz, gdy sobota zamykała niejako rozdział jeden, z wrodzonego sobie poczucia estetycznego musiał zostawić na niedzielę pewne zakończenie dla oka na budowie. Przyszło np. krokwienie. To gdy w dzień inny tygodnia dwie — trzy krokwie stanęły, i było, w sobotę (kiedy padło) musiały być wszystkie wydźwignięte i zwieńczone na święto triumfalną wiechą.
„I ta gwałtowna, szybka robota“ — świadczy Witkiewicz (w wymienionej księdze) — „jest zawsze zręczna, rozważna, celowa i rozumna. Pomyłki zdarzają się rzadko, czas i materjał nie marnuje się na poprawianie tego, co popsuła nierozwaga, nieudolność lub gapiostwo. — Rzecz oczywista, że gdyby temperamentowi górala nie towarzyszyły przy pracy zręczność i inteligencja, rozwaga, celność oka i sprawność ręki, praca ta wydawałaby lichy i bezładny rezultat. Ale nad rozmachem ręki górala panują właśnie te przymioty i dzięki nim, góral, budując bez rusztowań, uczepiony gdzieś końcem kierpca na zrębie, swoją siekierą manewruje tak, jakgdyby miał kilka różnych narzędzi pod ręką. Ociosuje nią płazy do kantu, wydłubuje skomplikowaną więźbę podwójnego węgła, wycina cyfry i „krzyżyki niespodziane“, struże teble, fazuje tragarze i sosręby — wogóle, posługuje się nią tak, jakgdyby ona była zrośnięta z jego zgrabną ręką. Drzewo wychodzi z pod tej ręki ociosane czysto i gładko i takiem pozostaje do końca budowy. Chociaż przez te odrzwia rzeźbione i fazowane wnosi się na drągach olbrzymie bale, chociaż przez nie przez pół roku wchodzi i wychodzi codzień kilkunastu albo kilkudziesięciu ludzi, niema na nich rysy, niema obłamanych kantów, dziur i okaleczeń. Na placu budowlanym nie słychać nigdy klątw, złorzeczeń, pomstowań, poniewierania się; nie widać zamieszania, bezcelowego miotania się, bezsensownej bieganiny. — Widząc i podziwiając tę sprawność, ład i sens przy budowie wielkiego domu, któryś z architektów przypuszczał, że robota ta prowadzi się przy pomocy szczegółowych planów, przekrojów i t. d. Tak jednak nie jest. Wprawdzie, budując w stylu zakopiańskim, są górale-budarze u siebie w domu i nie potrzebują o nic nikogo pytać, jednak między chałupą o dwóch izbach, a piętrowym domem o kilkunastu pokojach jest taka różnica, że mniej inteligentny robotnik nie dałby sobie z tem rady — oni dają. Budują największe domy według szkiców na kratkowanym papierze o skali 5 mm na metr, bez żadnych przekrojów i szczegółowych rysunków — radząc się czasem, lecz pojmując wlot lada uwagę“.
Raz nawet stanął zakład między Witkiewiczem, a jednym z architektów, który widział narysowane przezeń fragmenty tylko planu mającej się budować willi: czy dadzą sobie radę z tem prości budarze? No i Witkiewicz, jak zgóry był pewny, dzięki onym budarzom zakład wygrał.
Można bez dowodu wiedzieć, znając naturę Witkiewicza, że między nim, jako kierownikiem budowli a budarzami była harmonja trwała. Raz tylko zaszło nieporozumienie, które on cudownem znawstwem dusz prostych umiał ku lepszej jeszcze pogodzie obrócić.
Było to przy budowie willi „Obrochtówka“. Rzecz poszła o schody, których ustawienie, z przyczyny ciasnej jak i ciemnej klatki, sprawiało trudność nielada. Witkiewicz, zdaje się, sam rzeczy we wskazaniach planu nie zwyraźnił — budarze też ustawili pion schodów podług swej uwagi. I o to się poczęło. — Witkiewicz sam tak o tem później opowiadał:
— Przychodzę na budowę. Widzę: pion schodów nie podług mej myśli. Wzywam majstra-budarza i powiadam: „Te schody nie tak mają stać, ba tak a tak“ — wskazuję. Tłumaczę przytem najzrozumialej jak mogę, czemu tak ma być, jak mówię, a nie tak, jak im się widzi. „Poprawcie to zaraz — mówię — cobych, jak jutro przyjdę, zastał schody tak, jak mają być“. Nic na to nie odrzekli. Przychodzę nazajutrz — patrzę — schody niepoprawione. Wzywam znów majstra, przedkładam, ale już surowiej, i przykazuję, cobych jutro, jak się na budowie zjawię, schody już zastał poprawione. Ba — przychodzę nazajutrz — patrzę — w schodach nie widzę odmiany. Nieruszone. Widać zacięli się przy swojem.
Wołam tedy majstra i z pozorem ozeźlenia, jakiego we mnie niemasz, powsiadam nań ostro z góry: „To wy sie — mówię — za majstra niesiecie, a rzecy takiej prostej ni możecie zrozumieć?... Dyć jakbych to wyłożył prostemu chłopu nie cieśli, co rąbanicę w garzci trzymie, toby wnet pojął — a wy?!...“ I w tym sensie holofię na niego. „Zapowiadam: coby mi to na jutro, jak przyjdę, było zrobione“. Nazajutrz przychodzę — patrzę: — jest tak, jako mówiłem. Dobrze. Ale widzę: na moje „Szczęść Boże“ ktoś tam jeno z budarzy coś mruknął — zajęty niby każdy pilnie swoją pracą — kapelusze pospochylali na oczy — rzekomo nie widzą mnie: źli. Będziesz tu z nimi nadal robotę prowadził! Trza końcem jakiegoś wyjścia...
— No widzicie — powiadam. — Tak, jako mówiłem, miało być, i teraz jest dobrze. Ale tu jesce jednego brak...
Pojrzeli na mnie wrogo.
— Coz ta jesce chybia? — warknął któryś.
— Tu, w tem miejscu — wskazują na schody — ma być wycięty krzyzyk niespodziany, bo tu djabeł między nas wstąpił.
W ocymgnieniu rozpogodziły się twarze — ulga w zacięte serca weszła — cała kłótnia na djabła zegnana — i koniec już niezgody. Harmonja poprzednia zapanowała znowu między nami.
Ale to tylko Witkiewicz, głęboki znawca dusz chłopskich, tak sobie z budarzami umiał poradzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.