Wilczyce/Tom II/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Równość wobec umarłych.

Tego samego dnia, około drugiej po południu, wójt Courtin opuścił Logerie i wyruszył w drogę, pod pozorem udania się do Machecoul’u, dla kupna wołu, w rzeczywistości zaś chciał zasięgnąć języka o wypadkach nocnych, wypadkach, którymi czcigodny urzędnik interesował się bardzo żywo, co czytelników bynajmniej nie zdziwi.
Gdy przybył do Pont-Farcy, zastał tam młynarczyków, podnoszących zwłoki syna Tinguy’ego, a dokoła nich stało kilka kobiet, oraz kilkoro dzieci, które przypatrywały się trupowi z ciekawością, właściwą ich płci i wiekowi. Skoro wójt z Logerie, popędziwszy swoją szkapę kijem, obciągniętym skórą, który trzymał w ręku, zniewolił zwierzę, by weszło do rzeki, oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę i rozmowa ustała, jak uciął, jakkolwiek dotychczas była bardzo ożywiona.
— A to co, chłopcy? — spytał Courtin, kierując konia przez wodę tak, żeby wyszedł na ląd nawprost gromadki.
— Umarły — odparł jeden z młynarzy lakonicznie, zwyczajem chłopów wandejskich.
Courtin skierował wzrok na trupa i ujrzał, że jest ubrany w mundur.
— Na szczęście — rzekł — to nikt z naszej okolicy.
Wójt Logerie uważał, iż nieostrożnością byłoby okazywać sympatyę żołnierzowi Ludwika Filipa.
— Mylisz się, panie Courtin — odparł ponurym głosem mężczyzna w kurtce bronzowej.
Ten tytuł pana, nadany mu z pewną przesadą, nie pochlebił bynajmniej wójtowi Logerie; wiedział, że w danych okolicznościach, w fazie, w jaką wszedł kraj, ten tytuł pana w ustach chłopa, gdy nie był dowodem szacunku, był równoznaczny z obelgą lub groźbą, co niepomału zaniepokoiło Courtin’a. To też postanowił mieć się jeszcze bardziej na baczności.
— Zdaje mi się jednak — odezwał się tonem ugrzecznionym — że ma na sobie mundur strzelców.
— Ba! mundur! — odparł ten sam chłop — jak gdyby pan nie wiedział, że obława na ludzi (tak Wandejczycy nazywali pobór do wojska) nie oszczędza naszych synów, ani naszych braci; zdaje mi się jednak, że pan, jako wójt, powinienby o tem wiedzieć.
Zaległa ponowna cisz.; a ta cisza tak bardzo zaciężyła Courtin’owi, że ją przerwał.
— A czy wiadome jest nazwisko tego nieboraka, który zginął tak nieszczęśliwie? zapytał Courtin.
Nikt nie odpowiedział.
Milczenie stawało się coraz bardziej znaczące.
— A czy są jeszcze inne ofiary? Między naszymi naprzykład; czy jest kto zabity z naszych chłopców? Mówiono mi, że padło niemało strzałów.
— Znam tylko jeszcze tę ofiarę — odpowiedział, ten sam chłop — jakkolwiek to prawie grzech mówić o tem, wobec trupa chrześcijanina.
To mówiąc, chłop odwrócił się i, wpatrując się w Courtin’a, wskazywał mu palcem zwłoki psa Jana Oullier’a, pozostałe na wybrzeżu. Gourtin pobladł silnie; odkaszlnął, jak gdyby dłoń niewidzialna gardło mu ściskała.
— Co to jest? — rzekł. — Pies! Ach! gdybyśmy mieli opłakiwać tylko ofiary takiego rodzaju, należałoby łzy zachować na inną sposobność.
— Za krew psa, panie Courtin — rzekł chłop w kurtce bronzowej — płaci się, jak za inne rzeczy; jestem pewien, że pan biednego Wałkonia porachuje się z tym, który strzelił do niego śrutem wilczym; trzy ziarnka weszły w ciało zwierzęcia.
To rzekłszy, chłop, uważając widocznie, iż dosyć słów zamienił z Courtin’em, nie czekał na odpowiedź, lecz obrócił się na pięcie, przesadził płot i znikł niebawem. Młynarze zaś ruszyli w drogę z trupem, a kobiety i dzieci tworzyły orszak żałobny, modląc się głośno. Courtin został sam.
— Na to, żebym zapłacił to, co sobie Oullier zapisał na mój rachunek — pomyślał wójt Logerie, dając ostrogę swojej szkapie, wielce zadowolonej z przystanku — trzeba, żeby przedewszystkiem wydostał się ze szponów, które go trzymają, dzięki mnie; nie będzie to łatwe, jakkolwiek nie jest nieprawdopodobne.
Ciekawość Courtin’a potęgowała się oraz bardziej, że zaś przejeżdżał właśnie przed krzyżem na drodze, wiodącej do domu Picaut’ów, przeto pomyślał, iż Paskal najlepiej opowie mu, jak się wyprawa powiodła i co właściwie zaszło. Wójt skierował tedy konia na prawo i, w pięć minut później, wjeżdżał na podwórko zagrody Picaut’ów.
Józef siedział przed drzwiami części domu, którą zamieszkiwał, i palił fajkę. Widząc wójta z Logerie, uznał, że nie ma potrzeby przerywać sobie odpoczynku. Courtin, obdarzony przedziwną przenikliwością, widział zawsze wszystko, udając, że nic nie widzi; przywiązał szkapę swoją do jednego z żelaznych kółek, przytwierdzonych do muru, poczem, zwracając się do Józefa, spytał:
— Czy wasz brat w domu?
— Tak, jest jeszcze — odparł Picaut, kładąc na wyraz jeszcze, nacisk, który wydał się wójtowi z Logerie dziwny. — Potrzebny wam może dzisiaj, żeby zaprowadzić czerwone spodnie do zamku Souday, co?
Courtin zagryzł wargi, ale nic nie odpowiedział Józefowi, tylko mówił sobie w duchu, pukając do drzwi drugiego Picaut’a:
— Jak ten dureń Paskal mógł zwierzyć się temu łajdakowi, swemu bratu, że to ja dałem mu to zlecenie. Nie można, dalibóg, już nic zrobić, żeby wszyscy o tem nie gadali.
Ten monolog sprawił, iż Courtin nie zauważył, że nie śpieszono się z otwarciem drzwi i że wbrew zwyczajowi, pełnych ufności, wieśniaków, były one zamknięte na zasuwkę od wewnątrz. Nareszcie otworzyły się. Gdy Oourtin spojrzał do wnętrza izby, widok, jaki mu się przedstawił, a którego się nie spodziewał, sprawił, że wójt cofnął się w progu.
— Kto tu umarł? — spytał.
— Zobaczcie — odparła wdowa, nie opuszczając miejsca przy kominie, na które powróciła, otworzywszy drzwi Courtin’owi.
Courtin skierował wzrok na łóżko, a jakkolwiek poprzez prześcieradło ujrzał tylko kształt trupa, niemniej odgadł wszystko.
— Paskal! — krzyknął — Paskal!
— Myślałam, że wiecie — rzekła wdowa.
— Ja?
— Tak, wy... wy, którzy jesteście pierwszą przyczyną jego śmierci.
— Ja? ja? — odparł Courtin, który pomyślał w tejże chwili o tem, co mu powiedział brat ofiary, i czuł, że, dla własnego bezpieczeństwa, musi zrzucić z siebie winę — ja? Przysięgam wam, na honor, że od tygodnia przeszło nie widziałem nawet waszego nieboszczyka męża.
— Nie przysięgajcie — rzekła wdowa. — Paskal nie przysięgał nigdy; bo on nigdy nie kłamał.
— Ale któż wam powiedział, że go widziałem? — spytał Courtin. — To niesłychane, doprawdy!
— Niech pan nie kłamie wobec umarłego, panie Courtin — rzekła Maryanna — bo to przynosi nieszczęście.
— Ja nie kłamię — wyjąkał dzierżawca.
— Poszedł do was; wy nakłoniliście go, żeby służył za przewodnika żołnierzom.
Courtin ponownie zaprzeczył ruchem.
— O! ja was za to nie ganię — ciągnęła dalej wdowa, patrząc bystro na młodą wieśniaczkę, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, która przędła na kołowrotku, przy kominie — obowiązkiem jego było dać pomoc tym, którzy chcą przeszkodzić ponownemu spustoszeniu kraju przez wojnę domową.
— Taki też był mój cel, mój cel jedyny — odparł Courtin, przyciszając głos tak bardzo, że młoda chłopka zaledwie mogła go usłyszeć. — Chciałbym, żeby rząd uwolnił nas raz nareszcie od tych wszystkich wichrzycieli, od tej całej szlachty, która nas miażdży swojemi bogactwami podczas pokoju i prowadzi nas na rzeź podczas wojny; ja nad tem pracuję, kumo Picaut, ale, widzicie, nie trzeba się tem chwalić: człowiek aż nadto dobrze wie, do czego ci ludzie są zdolni.
— A co, może uskarżalibyście się, gdyby na was napadli z zasadzki, na was, którzy z ukrycia spiskujecie przeciw nim? rzekła Maryanna z wyrazem najgłębszej pogardy.
— Trudno, człowiek ma tyle odwagi, na ile go stać — odparł Courtin, zmieszany — nie każdy jest taki odważny i śmiały, jak był wasz biedny nieboszczyk. Ale my go pomścimy, tego biednego Paskala! my go pomścimy, przysięgam wam!
— Dziękuję! pan mi do tego niepotrzebny, panie Courtin — odparła wdowa, tonem takim twardym, że stał się aż groźny. — Jużeście się aż nadto wtrącali do sprawi tego biednego domu; schowajcie na przyszłość dla innych waszą dobrą wolę.
— Jak wam się podoba, kumo Picaut. Niestety! kochałem tak bardzo waszego nieboraka, że uczyniłbym wszystko, żeby wam być użytecznym...
Poczem, nagle, zwracając się w stronę młodej chłopki, na którą już od dobrej chwili spoglądał z pod oka, dzierżawca zapytał:
— A to co za młódka?
— Moja kuzynka, przyszła dziś rano z Port-Saint-Pére, żeby mi dopomódz w oddaniu ostatniej posługi mojemu biednemu Paskalowi i dotrzymać mi towarzystwa.
— Z Port-Saint-Pere, dzisiaj rano? No, no, kumo Picaut, dobre nogi ma ta wasza kuzynka, prędko przeleciała taki kawał drogi.
Biedna wdowa, nieprzywykła do kłamstwa i nie mając nigdy do niego powodu, kłamała źle; zagryzła wargi i rzuciła Courtin’owi gniewne spojrzenie, które, na szczęście, nie spotkało się z jego wzrokiem; wójt bowiem przypatrywał się w tej chwili pilnie całkowitemu strojowi chłopskiemu, który suszył się przed kominem.
Ale w całym tym stroju szczególnie intrygowała Courtin’a para trzewików i koszula. Co prawda, trzewiki, jakkolwiek podkute, były ze skóry niezwykłej i kształtu niezbyt pospolitego w chatach, koszula zaś była z najcieńszego batystu.
— Ładne płócienko! ładne płócienko! — mruczał dzierżawca, mnąc w palcach miękką tkaninę — nie zadraśnie skóry tego, który je nosi.
Młoda chłopka, uznając, że nadszedł czas przyjścia z pomocą wdowie, która stała, jak na, rozżarzonych węglach i której czoło zasnuwały coraz groźniejsze chmury, odezwała się:
— To łachmany, które kupiłam w Nantes od handlarza, żeby z nich wykroić koszulkę dla małego bratanka mego nieboszczyka kuzyna Paskala.
— I upraliście je przedewszystkiem, to dobrze, moja śliczna dziewucho, bardzo dobrze! to przecież — dodał Courtin, przypatrując się baczniej jeszcze młodej chłopce — nigdy niewiadomo, kto takie gałgany, kupione u handlarza, przedtem nosił: może książę a może trędowaty.
— Panie Courtin — przerwała Maryanna, którą ta rozmowa niecierpliwiła coraz bardziej zdaje mi się, że wasz koń wyrywa się pode drzwiami.
Courtin wytężył słuch.
— Gdybym nie słyszał — rzekł — waszego szwagra, chodzącego na strychu nad naszemi głowami, powiedziałbym, że to ten hultaj go drażni.
Wobec tego nowego dowodu niezwykłego zmysłu obserwacyjnego wójta Logerie, pobladła z kolei młoda chłopka; a bladość jej spotęgowała się jeszcze, gdy usłyszała, jak Courtin, który podszedł do okna, rzekł, jakby mówiąc do siebie:
— Ale nie, przecież ten hultaj jest tutaj! i to on łechce mego konia końcem swego bata.
Poczem, powracając do wdowy, zapytał:
— Kogóż to więc macie u siebie na strychu, kumo?
Prząśniczka chciała odpowiedzieć, że Józef miał żonę i dzieci i że strych należał do obu rodzin, ale wdowa nie pozwoliła jej nawet zacząć zdania.
— Panie Courtin — rzekła — czy te wszystkie pytania nie skończą się, co? Nienawidzę szpiegów, uprzedzam was, bez względu na to, czy są czerwoni, czy biali.
— Ależ, od kiedy to zwyczajna gawędka między przyjaciółmi jest szpiegostwem, kumo Picaut? Ojoj, staliście się bardzo podejrzliwi.
Oczy młodej chłopki błagały wdowę, żeby była rozważniejsza, ale porywcza kobieta nie mogła już powstrzymać się dłużej.
— Między przyjaciółmi, między przyjaciółmi?...
rzekła. Szukajcie sobie przyjaciół między tymi, którzy są do was podobni, i wiedzcie o tem, że wdowa po Paskalu Picaut nigdy do nich należeć nie będzie. Idźcie sobie i zastawcie nas w spokoju, już i tak za długo zakłócacie nasz smutek.
Mówiąc ostatnie wyrazy, wdowa szybkiem spojrzeniem wskazała młodej chłopce dzieżkę do rozczyniania chleba, stojącą za drzwiami. Na tej dzieżce rozłożona była teka z safianu zielonego, która owijała się dokoła rury tekturowej, zawierającej wszystkie przybory do pisania. Tutaj, na tej dzieżce, napisany został nie wątpliwie rozkaz, który Jan Oullier wręczył tegoż ranka margrabiemu Souday’owi.
Idąc ku drzwiom, Courtin zobaczyłby niezawodnie tekę i papiery na niej rozrzucone. Młoda chłopka zrozumiała znak, spostrzegła niebezpieczeństwo i, zanim wójt Logerie się odwrócił, zwinna, jak sarna, przeszła poza nim i usiadła na dzieżce, tak, że zakryła zupełnie nieszczęsną tekę. Courtin, na pozór, nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten manewr.
— No, żegnam was, kumo Picaut! — rzekł. — Utraciłem w waszym mężu towarzysza, którego bardzo kochałem; powątpiewacie o tem; ale przyszłość was przekona. Gdyby ktokolwiek w okolicy niepokoił was lub was o co nagabywał, przyjdźcie tylko do mnie, słyszycie? człowiek przecież nie nadarmo sprawuje urząd... a zobaczycie.
Wdowa milczała; powiedziała Courtin’owi, co miała mu do powiedzenia, i nie zwracała już najmniejszej uwagi na dzierżawcę, który kierował się ku drzwiom: nieruchoma, skrzyżowawszy ręce, patrzyła na trupa, którego skostniała postać zarysowywała się pod prześcieradłem.
— Patrzcie, wróciłaś tutaj, ślicznotko? — odezwał się Courtin, przechodząc mimo chłopki.
— Tak, było mi tam za gorąco.
— Zaopiekuj się troskliwie kuzynką, moja, córko — mówił dalej Courtin — ta śmierć zamieniła ją w dzikie zwierzę; stała się taka nieuprzejma, jak wilczyce z Machecoul’u! A nadto prządź, prządź, moja córko! ale napróżno kręcisz wrzeciono i obracasz cewkę, nie wysnujesz ze swojej kądzieli przędziwa takiego cienkiego, jak to, które posłużyło do utkania wiszącej tam koszulki!
Poczem, decydując się nareszcie wyjść:
— Jakie ładne płócienko! jakie ładne płócienko! rzekł, zamykając drzwi.
— Prędko, prędko, schowajcie te wszystkie przyrządy! — zawołała wdowa — wyszedł tylko po to, żeby wrócić.
Szybka, jak myśl, młoda chłopka wsunęła tekę między ścianę a dzieżkę, ale, jakkolwiek prędki był jej ruch, okazał się jeszcze za powolny. Okiennica, która przecinała na dwoje drzwi w izbie, otworzyła się nagle i ukazała się głowa Courtin’a.
— Przestraszyłem was... Przepraszam — rzekł — ale chciałem się dowiedzieć, kiedy pogrzeb?
— Zdaje mi się, że jutro — odparła młoda chłopka.
— Pójdziesz ty precz, łotrze niegodziwy? — zawołała wdowa, podnosząc nad głową Courtin’a ciężkie szczypce, służące do chwytania głowni w olbrzymim kominie.
Courtin, przerażony, cofnął się. Kuma Picaut, jak ją nazywał, zatrzasnęła okiennicę.
— Nareszcie odjechał! — rzekła po chwili młoda chłopka, która, stojąc za oknem, śledziła wzrokiem Courtin’a, dopóki nie wsiadł na konia i nie znikł jej z oczu.
— Tak, ale może to nie lepiej dla pani.
— Jakto? Czy sądzicie, że pojechał nas zadenuncyować?
— Uchodzi za zdolnego do takiego czynu; osobiście nic o tem nie wiem, bo nie słucham plotek, ale on ma taką złą gębę, że myślałam sobie zawsze, iż nawet to, co mówią na niego biali, nie jest oszczerstwem.
— Istotnie, — potwierdziła, młoda chłopka, która zaczynała się niepokoić — fizyonomia jego nie budzi zaufania.
— Ach! dlaczego to pani nie zatrzymała przy sobie Jana Oullier’a? — rzekła wdowa. — Ten, to jest człowiek uczciwy i pewny.
— Musiałam przesłać rozkazy do zamku Souday; nadto ma nam dziś wieczór przyprowadzić konie, żebyśmy mogli co prędzej opuścić wasz dom, gdzie jednocześnie powiększam wasz ból i przyczyniam wam kłopotu.
Wdowa nic nie odpowiedziała. Ukrywszy twarz w dłonie, płakała.
— Biedna kobieto! — szepnęła, księżna — łzy wasze padają kropla po kropli na moje serce, a każda z nich zostawia bolesną brózdę. Niestety! to straszny, nieunikniony skutek rewolucyi... wszystkie te łzy i cała ta krew powinny spadać na głowę tych, którzy rewolucyę prowadzą.
— Czy nie powinnyby raczej, gdyby Bóg był sprawiedliwy, spadać na głowy tych, którzy są ich przyczyną? — odparła wdowa głuchym głosem, na którego dźwięk młoda chłopka zadrżała.
— Nienawidzicie nas tedy bardzo? spytała.
— Och! tak, nienawidzę was! — odparła wdowa. — Jakże pani chce, żebym was kochała?...
— Niestety! rozumiem, tak, śmierć waszego męża...
— Nie, pani nie rozumie — rzekła Maryanna, potrząsając głową. — Nie, to nie dlatego, że człowiek, który od lat piętnastu był całem mojem życiem, spocznie jutro w ziemi; nie dlatego, że, dzieckiem będąc, patrzyłam na rzezie w Légé, że widziałam, jak pod cieniem waszego białego sztandaru zarzynano moich najbliższych, których krew tryskała aż na moją twarz; nie dlatego, że przez lat dziesięć ci, którzy walczyli za waszych przodków, prześladowali moich, palili ich domy, pustoszyli ich pola; nie, powtarzam, nie dlatego was nienawidzę.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że grzechem bezbożnym wydaje mi się;, iżby jedna rodzina, jedna rasa zajmowała miejsce Boga, jedynego naszego Pana na ziemi; żeby utrzymywała, iż wszyscy zostaliśmy dla niej stworzeni; żeby przypuszczała, że naród katowany nie ma prawa obrócić się na łożu boleści, na którem jest rozpięty, jeśli poprzednio nie otrzymał od niej pozwolenia! A pani jest z tej rodziny samolubnej, pani jest z tej rasy absolutnej i dlatego nienawidzę pani!
— A jednakże daliście mi schronienie; jednakże stłumiliście ból, żeby zaopiekować się troskliwie nietylko mną, ale i tym, który mi towarzyszy; osłoniliście mnie własną odzieżą; daliście memu towarzyszowi ubranie tego biednego nieboszczyka, za którego modlę się tutaj, na ziemi, i który, mam nadzieję, modli się za mnie tam, w niebie.
— Co nie przeszkodzi mi bynajmniej, skoro pani opuści mój dom, skoro spełnię wobec pani obowiązki gościnności, modlić się, żeby ci, którzy was ścigają, was schwytali.
— Dlaczego więc nie wydajecie mnie w ich ręce, skoro takie są wasze uczucia?
— Dlatego, że te uczucia są mniej potężne, niż mój szacunek dla nieszczęścia, niż moja wiara religijna dla przysięgi, niż moja cześć dla gościnności; dlatego, że przysięgłam dzisiaj, iż pani będzie ocalona; a także trochę dlatego, że mam nadzieję, iż to, co pani widziała tutaj, nie będzie nauką straconą i przejmie panią odrazą do własnych zamiarów; albowiem pani jest ludzka i dobra, wiem o tem.
— Kto zdołałby mnie zniewolić do porzucenia zamiarów, które żywię od osiemnastu miesięcy?
— To! — rzekła wdowa.
I, ruchem szybkim, gwałtownym, jak wszystko, co czyniła, zerwała prześcieradło, okrywające nieboszczyka, tak, że ukazała się twarz pokryta śmiertelną bladością i rany, siną okolone obwódką.
Młoda chłopka odwróciła się; pomimo siły charakteru, której już tyle dała dowodów, nie mogła znieść lego strasznego widoku.
— Niech pani pomyśli — odezwała się znów wdowa — że zanim to, co pani przedsięwzięła, zostanie spełnione, mnóstwo biednych ludzi, których jedyną zbrodnią jest to, że panią kochają, wielu ojców, wielu synów, wielu braci, spocznie, jak ten oto, na łożu śmiertelnem; że wiele matek, wiele wdów, wiele sióstr, wiele sierot będzie, jak ja, opłakiwało tego, który był ich miłością i podporą!
— Boże mój! Bob©! — zawołała młoda kobieta, wybuchając łkaniem, padając na kolana i wyciągając ręce ku niebu — gdybyśmy się mylili, gdyby nam przyszło zdać Ci rachunek ze wszystkich serc, które rozedrzemy!...
I głos jej, łzami wezbrany, ucichł w jęku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.