Wierzyciele swatami/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Przedstawienie w Gaieté.

Przyjaciele pana de Nancey byli to hulaki w całem najobszerniejszem tego słowa znaczeniu.
Wiedzieli o tem bardzo dobrze, że hrabia ożenił się z córką negocjanta i że odziedziczył miliony. Wiedzieli jeszcze więcej, że hrabina jest śliczna.
Jakkolwiek jednak byli najpewniejsi, że posiadali sztukę uwodzenia w najwyższym stopniu, jednakże widząc raz czy dwa razy Małgorzatę, wiedzieli iż w tym razie najzręczniejszy bałamut nie wiele poradzi.
Aureola czystości otaczająca głowę pięknej hrabiny, była dla nich przeszkodą nie do zwalczenia.
Ztąd też wszystkie bale wydawane w Montmorency uważali za bardzo nudne i niejednokrotnie starali się wymówić od wizyt.
Tym sposobem na nowo w zamku osiadła samotność i Paweł przypisując to niewłaściwemu postępowaniu swojej żony, wyjeżdżał do Paryża, gdzie spędzał czwartą część roku.
Tak stały rzeczy, gdy nagle pewna okoliczność zgotowała biednej kobiecie przykrość większą nad jej opuszczenie.
Hrabia śniadał w angielskiej kawiarni, mając około siebie blisko tuzina przyjaciół. Pito trochę za wiele i rozmawiano dość głośno i wesoło.
Właściciel przyniósł butelkę wina z r. 1848. Jeden z biesiadników wziął butelkę, powąchał i zawołał:
— Zabierz ją sobie, bo za nadto czuć korek.
— Cicho, rzekł hrabia Nattes już dobrze pijany.
— Dla czegóż to mam milczeć? zapytał pierwszy.
— Ponieważ nie można mówić o stryczku obok powieszonego.
— Co to znaczy?
— Ani o korku u teścia korkarza, dodał hrabia Nattes, pośród ogólnego milczenia. Teść naszego Pawła tu obecnego sprzedawał te przedmioty, które ty potępiasz.
Sądził że go poprze śmiech ogólny. Tymczasem nikt się nie odezwał.
Paweł powstał.
— Mój kochany panie, rzekł ze spokojem pokrywającym głębokie wzruszenie, jesteś impertynentem i głupcem.
— Co?
— Jeżeliby ojciec hrabiny był kupcem, dodał Paweł, słychaćby o tem było daleko wyraźniej.
Młody człowiek chciał się rzucić na hrabiego, ale go inni powstrzymali.
— Nie gorączkuj się mój mały, zwykłem bowiem załatwiać kułakiem wszelkie kłótnie, a zdaje mi się że jestem od pana mocniejszy. Jeżeli zaś chcesz, możemy się spotkać w lasku bulońskim jutro rano.
— Bardzo dobrze.
Natychmiast wybrano czterech świadków i rzecz załatwiła się na miejscu.
Paweł nie dał znać swojej żonie, ale po prostu nie powrócił do Montmorency a nazajutrz pan de Nattes otrzymał niebezpieczne pchnięcie szpadą w ramię, które go zatrzymało przez sześć tygodni w łóżku.
Hrabinę posądzono o przyczynienie się do owego wypadku, hrabia niezmiernie zirytowany rzekł sam do siebie:
— Małżeństwo to, uczyniło mnie śmiesznym. Będę odtąd przedmiotem ciągłych szyderstw. Dowód tego że Nattes wypowiedział mi to w oczy.
Powoli zarysowywała się przepaść rozdziału między małżonkami i z obejścia się hrabiego, hrabiną, przyznała, że już wcale nie ma żadnego miejsca w sercu męża.
Zbyt dumna aby się skarżyć, zbyt cierpliwa, Małgorzata zdecydowała się cierpieć w milczeniu, wyczekując na zmianę w postępowaniu hrabiego. Niestety! daremnie.
Byłaby sama jedna nieustannie, gdyby nie wizyty młodego Rene de Nangis. W miarę jak się mąż oddalał, on się przybliżał. Zwykły porządek na świecie. Dwa lub trzy razy pochwycił Małgorzatę z oczami czerwonemi w których łzy źle otarte były. Była więc nieszczęśliwą!
Nie potrzeba było zbyt trudzić się nad odnalezieniem przyczyny jej niedoli.
Pan de Nangis zatem miał nadzieję, nadzieję daleką, ale zawsze nadzieję.
Pani de Nancey w naiwności swojej nie przypuszczała nawet, że mogła wzbudzić jakie uczucia w młodzieńcu.


∗             ∗

Od czasu jak pan de Nancey, nasz smutny bohater zerwał stosunki z domem własnym, niejednokrotnie był widywanym w miejscach dla niego nieodpowiednich. Mimo to wszakże miał wstręt do tych syren, zbyt łatwych do zdobycia.
Kiedy mu przyjaciele czynili wyrzut, dla czego nie postara się o jaką przyjaciółkę, odpowiadał:
— Wszystkie te piękne żurnale nie mają ani serca, ani stałości. Najuczciwszą kobietą jest moja żona.
— Czegóż więc szukasz?
— Sam nie wiem.
Rzeczywiście Paweł miał dziwne żądanie, trudne do urzeczywistnienia.
Jednego dnia pojechał do teatru Gaieté i kupiwszy bilet do krzeseł, wszedł.
Scena nie zajmowała go. Rzucając tu i owdzie spojrzenia, nagle w loży na dole spostrzegł śliczną blondynkę.
Była to Blanka Lizely, bardziej jeszcze urocza, pełna powabów, uśmiechnięta, czarująca.
Paweł chciał natychmiast udać się do niej. W obecnej chwili potrzebował koniecznie silnego wzruszenia.
Widok Blanki Lizely już go niezmiernie poruszył.
Łańcuch przeszłości dobrowolnie przez niego zerwany, na nowo zdawał się łączyć w ogniwa.
Całe jego istnienie teraz zawisło, można powiedzieć na ustach tej kobiety.
Wspomnienia przyjemne obudziły się w jego duszy.
— Omyliłem się, rzekł, to ją kocham nie Małgorzatę.
Tymczasem muzyka rozpoczęła drugi akt opery.
Hrabia unosił się szalenie. Opuścił więc teatr i zaczaj błąkać się po korytarzach. Dziwnym zbiegiem okoliczności zbliżył się aż do loży panny Lizely.
Lokaj wysoki i barczysty stał tu na straży.
Hrabia nie przypominał sobie aby go kiedy widział u Blanki, był to zatem świeżo przyjęty służący. Ten lepiej!
Hrabia nie śmiał przybliżyć się.
Był oniemal pewnym, że Blanka po owej nocy, do dziś dnia zachowała dla niego zemstę.
Czyliż nie miała słuszności? Czy mogła przebaczyć mężczyźnie, który przysięgając jej dozgonną miłość zdradził najhaniebniej.
Jaki mógłby podać powód tego opuszczenia?
Na nowo powrócił do teatru i przesiedział mocno zamyślony w krześle, nie zwracając prawie wcale uwagi na scenę.
Kiedy sztuka zbliżała się do końca, wstał i wyszedł pierwszy.
Postanowił on czekać na Blankę w przejściu na ulicę.
Nie był jednak sam jeden, mnóstwo młodych mężczyzn zajęło także stanowisko, wyczekując na tę piękną, uroczą kobietę. Nikt jej dobrze nie znał, ale widywano ją zawsze w powozie. Dostateczny aż nadto powód do złożenia ukłonów bogini gdy wsiadać będzie do powozu.
Hrabia nie omylił się w rachubie. Blanka poprzedzana przez ogromnego lokaja wyszła z loży.
Młoda kobieta miała postać wspaniałą, nie znać było na jej twarzy żadnego zakłopotania. Patrzyła śmiało ale zdawała się nikogo nie widzieć.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, czy też dzięki wpływowi spojrzenia hrabiego, pożerał ją bowiem prawie wzrokiem, spojrzała w tę stronę, gdzie stał Paweł.
Ich wzroki skrzyżowały się.
Na twarzy Blanki pokazał się żywy rumieniec, ale w oczach jej nie błyszczała zemsta. Na ukłon hrabiego odpowiedziała poruszeniem głowy.


∗             ∗

Łatwo przewidzieć, że Paweł spotkawszy w chwili zupełnego znudzenia się dotychczasowem życiem, Blankę, na nowo starał się widzieć z nią i zawiązać stosunki.
Jakoż po kilkakrotnem usiłowaniu dostania się do mieszkania Lizely, otrzymał audjencją i przebaczenie.
W obecnej chwili zawiązała się taka między nimi rozmowa:
— A więc, szepnął Paweł osłupiały, jestże to prawdą... pani mi przebaczasz?
— Ależ tak, po sto razy tak! zawołała Blanka zniecierpliwiona. Czyliżbym mogła podać panu rękę a w sercu żywić żal i gniew? Nie lubię komedji... Co prawda, pan mnie boleśnie obraziłeś, lecz zastanowiwszy się nad tem, przekonałam się, że nie pańska ale moja wina. Co pan chcesz, uniosłam się zbytecznie, byłam zbyt rozmarzona. Pan zapewne uważałeś mnie za nieprzyzwoitą kobietę. A jednak uwielbiałam nie szaleństwo?
— Pani mnie uwielbiałaś?
— Jak w romansie albo w dramie, kochany hrabio... radabym była być twoim podnóżkiem... rzucić się w wodę lub w ogień dla ciebie. Cóż pan na to mówisz?
— A obecnie?
— To wszystko teraz minęło, Lecz gdybym ja jeszcze panią kochał?
— Byłoby to zbyt późno kochany hrabio. Wiem przytem aż nadto dobrze, że mnie nigdy nie kochałeś?
— O, mylisz się pani.
— Nigdy! Nigdy! Nie wierzę temu.
Po chwilowej przerwie mówiła dalej:
— Jestem piękną. Pan miałeś kaprys i oto wszystko. Wreszcie to nie pańska wina. Nie można rozkazać sercu. Dzisiaj, jeżeli się to panu podoba; zapomnijmy zupełnie o przeszłości a mówmy o panu. Pan nie wyobrazisz sobie jak mnie wszystko obchodzi. Pan znajdziesz we mnie wiernego towarzysza.
— Mówić o mnie? Na co? Co pani powiem, gdyś mi zapowiedziała, że w nie nie wierzysz.
— Wierzyć będę temu co mi pan powiesz 0 sobie, o swojem życiu, o interesach... Jesteś żonaty... jesteś bogaty... Czyś szczęśliwy?
— Nie, odpowiedział Nancey opryskliwie.
— O mój Boże, czegożsię dowiaduję. Ależ to niepodobna.
— Dla czego?
— Ponieważ posiadasz wszystkie warunki potrzebne do szczęścia. Piękną w świecie pozycją, wielki majątek, powabną żonę... bo rzeczywiście jest czarującą z twarzą Madonny, uśmiechem dziecka i wielkiemi naiwnemi oczami.
— Pani ją widziałaś?
— Czy pana to dziwi?
— Bardzo...
— A jednak to rzecz bardzo prosta. Chciałam poznać moją rywalkę. Otóż, jednego dnia pojechałam do Montmorency i korzystając z pańskiej nieobecności, prosiłem o pozwolenie zwiedzenia parku. Ten zamek prawdziwie oryginalny. Pani hrabina siedziała pod lipą rozmawiając z pięknym młodzieńcem...
— Z pięknym młodzieńcem?
— Bardzo pięknym, hrabio. Bardzo młodym, najwyżej lat dwadzieścia trzy... szczupły, blondyn, z małemi wąsikami, zapewne jeden z pańskich przyjaciół, Pani hrabina zajęta rozmową nie zwróciła na mnie uwagi, miałam więc sposobność przypatrzenia się jej... Podobała mi się nadzwyczajnie. Hrabina rozkoszna osoba. Wiele ma lat?
— Siedmnaście.
— Biedne maleństwo... ależ to dziecko! Siedmnaście! Ja mam dwadzieścia pięć. Widzisz pan jak jestem stara w porównaniu z nią. Hrabio, jesteś szaleńcem.
— Nie kocham jej, odparł sucho hrabia.
— Ależ mój przyjacielu, jesteś potworem, bo wreszcie jeżeli jej nie kochasz, po cóż się żeniłeś?
— Pani wiesz że byłem zrujnowany.
— Aha! Interes pieniężny... Miliony pana Bouchard. Zapłacono gotówką pańską miłość... uczyniono zaszczyt pańskiemu podpisowi...
— Blanko, ty mi czynisz wyrzuty. Mówiłaś przecie że nie można rozkazać sercu, a moje zupełnie do ciebie należy.
— Bardzo eleganckie kłamstwo, uprzedziłam pana że nie wierzę w coś podobnego.
— Ja cię kocham, kochana! O Blanko, zbyt drogo okupiłem wybryk, i honor mój narażony został w obec świata. j
Nastało milczenie. Wkrótce jednak Blanka odezwała się:
— Bądź pan szczerym i raz zastanówmy się nad naszem położeniem, które dla mnie jest wielce przykre. Bądź pan moim przyjacielem ale niczem więcej. Moje serce umarło dla miłości. Przyjmij pan więc ofiarowaną przyjaźń albo od tej chwili zrzecz się widywać ze mną, co wprawdzie, sprawi mi pewną przykrość. A więc...
— Nie widywać się, jest niepodobieństwem...
— A któż cię do tego zmusza. Mój dom zawsze dla ciebie otwarty...
— Ale przestać cię kochać... gdy serce rwie się do ciebie, nie, nigdy!
— Kochaj więc lub pozostań w tej illuzji, ale mi nigdy o tem nie wspominaj...
— Nie mogę.
— Wszystko można przy silnej woli.
— Przyrzeknę milczeć i nie dotrzymam słowa...
— Warunek nieodwołalny. Za pierwszem zapomnieniem się, wszystko między nami zerwane, nawet przyjaźń.
— Wypędzisz mnie?
— Bez litości. Nie jako przyjaciela ale jako wroga. Cóż wybierasz?
— Pani wiesz przecie, wszystko, oprócz twojej nienawiści.
— A więc nie wspomnisz nigdy, ani jednego słowa o miłości.
— Spróbuję!
— To za mało, odpowiedź stanowcza, albo pożegnamy się.
— Dobrze... będę milczał.
— Wybornie! Takim właśnie mieć cię pragnę. A teraz mówmy o tem, co nie jest wzbronione.
Pan de Nancey wyszedł od Blanki po upływie dwóch godzin, czując że życie jego zależy od zręcznej syreny.
Ta widząc go odchodzącym szepnęła.
— Trzymam go! Odszedł przekonany żem mu przebaczyła, że go kocham, że jestem jego przyjaciółką. Czyliż taka kobieta jak ja przebacza? O omyliłeś się panie hrabio, obelgę i hańbę pamiętam doskonale!










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.