Widzenie św. Katarzyny
Rzecz wam o świętej powiem Katarzynie,
Jaki przedziwny miała sen w ciemnicy
W wigilią ranka, gdy jej krew popłynie.
W mrok prześladowcy zawiedli ją dzicy.
Cezar Maxencyusz, bałwochwalca srogi,
Do ślubu żądał tej świętej dziewicy,
Jeżeli uczci jego kłamne bogi
I razem wiarę rzuci Chrystusową.
Ale dziewica zna Syońskie drogi:
Nietylko nie drży na Cezara słowo,
Lecz cudem jeszcze nawraca tysiące
I Bogu chwałę wciąż przynosi nową.
A były wonczas rzesze prawd łaknące,
I nawet żona cesarska — Augusta,
Ku świętej poszła — niby ku patronce.
I chrzest jej dały Katarzyny usta
I umęczoną jest. A z nią mędrcowie,
Którzy poznali, jak ich mądrość pusta —
I tłumy ludu — w tej dziewicy słowie,
Znaleźli prawdę i zbawienie wieczne,
I świątobliwe męczeńskie wezgłowie.
W Cezarze tylko pragnienie wszeteczne
Zapanowało, że chciał jej zagłady
I oczy zamknął na prawdy słoneczne.
A przetoż wiernych umęczył gromady
I ciągle żądał dziewicy w małżeństwo,
Gdy przed Mesyaszem dopuści się zdrady.
Lecz ona wieczne przysięgła panieństwo,
Bo tylko Jezus był jej oblubieniec:
Więc ją poganin skazał na męczeństwo.
A już anioły splatały jej wieniec,
I w serce lały wonne aromaty,
A moc proroczą w błękity jej źrenic.
Stącona w mroki za więzienne kraty,
Święta panienka — zakuta w łańcuchy
Usnęła cicho, zanim przyjdą katy.
Jakieś ją dobre otoczyły duchy,
Balsamem bożym łagodząc jej bole,
Słomiany barłóg przemieniając w puchy.
Słodka pogoda była na jej czole;
W sercu modlitwa drżała nieskończona,
A włos, w promienną strojny aureolę,
W złotych pierścieniach na białe ramiona
Spływał jak fala i na włosiennicę.
I śniła cisza ubłogosławiona.
Anielski uśmiech okraszał jej lice.
Ostatnie błyski jesiennego słońca
Smętnie żegnały wilgotną ciemnicę.
Tu się zaczyna sen. — Jasnowidząca,
Jak gdyby sen jej upotężnił oczy —
Widziała ziemię od końca do końca...
Widziała na niej Jutra sen proroczy,
Sumienia ludzkie w istotnej postaci,
Zda się przez szyby o tafli przezroczej
Skroś przenikając... I ludzi swych braci
Płakała — widząc mroki ich sumienia,
Jak żyli błędów hańbą trędowaci,
Choć łask im tylą krzyż się opromienia.
I oto myśli wzruszyły ją dziwne
I gorzko płacze ludzkiego plemienia,
Że samo dobro nie jest mu pożywne;
Złego nie czyni, bo się piekła trwoży,
Lub marzy w niebie te gaje oliwne,
Kędy zapłatę weźmie z ręki bożej:
I w tej nadziei jego cnoty droga,
W tym strachu — puklerz od życia bezdroży.
I, gdyby nie ta nadzieja i trwoga,
Nie owo piekło i niebieskie szranki:
Cnoty-by człowiek odbieżał i Boga.
Dzikiej rozkoszy jeno rwał-by wianki
I bez bojaźni spełniał-by złe czyny;
Zwierzęciu równy, pił-by z każdej szklanki.
I łzy stanęły w oczach Katarzyny,
Bo chce w człowieku taką miłość cnoty
Mieć, by, nie bacząc na owe krainy
Piekła i niebios, był jak anioł złoty
I dobro czynił dla dobra — i grzechu
Strzegł się dla grzechu. Lecz słabe istoty
Wciąż o tych rajów marzyły uśmiechu
I ciągle drżały na piekielny strumień,
Mając ich widmo w każdym swym oddechu.
„O ludzki rodzie! hańbą się zarumień —
Jasnowidząca we śnie im zawoła —
Bo oto wstrząsnę głębie waszych sumień!
Niedość, że Bóg wam zesłał Archanioła —
Chcecież wy jeszcze, chwilowe przechodnie,
Wiecznych rozkoszy, wiecznych nagród koła?...
Ja was nauczę niewawidzieć zbrodnię,
Ja was nauczę kochać cnót wyroki!...
Amforę dajcie, dajcie mi pochodnię!
Ja zniszczę niebo — i piekielne mroki:
Błękity nieba spalę na popioły,
Zaleję piekło wodnymi potoki!"
Naraz w jej dłoni (pewnie przez anioły)
Błyska czerwona pochodnia, — a w drugiej
Dzban pełny wody ze śniegiem pospoły.
I oto naraz wierne boże sługi
Nieskończoności wrota jej otwarły —
I oko ducha w dalekie żeglugi
Posyła w świat ten, wiekuiście zmarły,
Lecz wiekuiście żyjący. — I oto
Ludzkie jej troski zdały się jak karły.
Widziała niebios promieniste złoto,
Chóry aniołów i błogosławionych —
I świat, pachnący lazurową cnotą.
Widziała w głębiach tłumy potępionych,
Jak się w boleściach wili nieśmiertelnych,
Płonąc na ogniu stosów zapalonych.
I te otchłanie lazurów weselnych,
I te podziemiów straszliwe sklepienie,
Te zgrzyty zębów wśród jęków piekielnych —
Takie w jej sercu wzbudziły natchnienie,
Że ledwie świat ten zobaczy otworem,
Wnet nań wyrzuci dwojakie strumienie.
Więc strumień wody niszczącym likworem
W piekielną bezdnię zapada, w te sfery,
Za które słońce zachodzi wieczorem.
A strumień ognia łakomy na żery
Tam, gdzie szczęśliwość wybrańcy dziedziczą —
Ulata w górnych błękitów etery.
Nagle rażone falą tajemniczą,
Niby piorunem, który lasy niszczy,
Kręgi piekielne, jak żmije zasyczą.
Zalany wodą żar, jak wicher świszczy,
I w kłęby pary przepala zdrój cieczy,
W siarczanych spazmach swych płomiennych zgliszczy
Dymiąc błękitnie. Jak od ostrych mieczy,
Od świętej wody uchodzą szatany,
Drżąc o swe piekło i piekielne rzeczy.
Ale już suną srebrzyste bałwany
I fala, hucząc spienionym żywiołem,
Zmienia się w rzeki — w morza — w oceany!
Stosy gehenny zalewając kołem,
Gasi na wieki, a każdy zagasa,
Sycząc w agonii pod fali kościołem.
Zamarły stosy. Potępieńców rasa
W głębi przepada. Nadszedł kres jej kary,
Lecz znikła razem wszech nadziei krasa.
W święconej wodzie piekielne te skwary
Zgasły na zawsze. — A tymczasem w górze
Padały inne wieczności filary.
Jasnych aniołów siedziby w lazurze,
Kręgi złocone planet kołowrotem,
Błogosławionych nieśmiertelne róże;
Świat, gdzie, Panowań upojone złotem,
Cnoty, Modlitwy, Duchy, Serafimy,
Jak w tęczy żyją pod nieba namiotem,
Nie znając ognia, wichrów ani zimy:
Dziś — płomienistym rażony wybuchem —
Drżał widząc gęste niespodziane dymy.
Ujęte siły nieznanej podmuchem,
Wstrzęsły się czyste przestrzenie błękitu,
Gorejąc iskier niewstrzymanym ruchem:
Płonęło niebo od posad do szczytu
I, czerwonością rozpalone krwawą,
Skroś — od nadiru aż po kres zenitu,
Było jak wulkan buchający lawą!
W prochy padają cherubów siedliska;
Nicestwo dysze nad świętych dzierżawą.
Dopieroż dymy z onego zwaliska
Toczyły wokół pomieszane wonie
Czadu i ambry. I zgorzała wszystka
Niebios kraina, a w niebiosów zgonie
Spłonęły duchy wybrańców i świętych,
Co miały wieczność na patryarszem łonie.
Nie było-ć teraz duchów wniebowziętych,
(Zniknęły razem z krainami swemi),
Nie było duchów ani stref przeklętych.
I wielki przestrach panował na ziemi,
Bo niemasz odtąd piekieł i niebiosów,
A ród człowieczy, jak dawniej się plemi.
I stała ludzkość trwożna swoich losów:
Co czynić będzie — gdyż jest jak bez dachu,
I w przerażeniu czekała chaosów...
„Niemasz nadziei dla nas, niemasz strachu...
Próżną jest cnota, grzech i błąd jest niczem,
Bez groźby karań, bez nagród zapachu!
Nagrody były w niebie tajemniczem,
A w piekle gorzał wieczny stos gehenny:
I dwa te słońca cnót były nam zniczem.
A teraz wszechświat, nicością bezdenny —
I nieśmiertelność ducha zatracona
I oto wiedziem żywot bezimienny”.
Owo jak ludzkie jęczały plemiona,
Żaląc się dzieła Katarzyny świętej,
Które spełniła w miłości. Więc ona:
„Rzućcie — zawoła — te próżne lamenty,
Bom ja was dzieci — przerobiła w męże!
Tak! Serca wasze zepchnęłam w odmęty
Wichrów życiowych, kędy grzech się lęże,
Gdzie namiętności czyhają na dusze,
Gdzie własne serce macie za oręże...
Prawdę wam mówię; bolesne katusze
Czekają na was, burze bez przystani,
Mamidła pokus, ulewy i susze, —
Będziecie kłuci i prześladowani,
Będziecie jednej łaknęli minuty,
Która nie krwawi, nie łzawi, nie rani,
Lecz i sen nawet będzie wam zatruty,
Bo wieczna walka — to los, co was czeka,
A droga wasza przez pola cykuty.
Dla duchów silnych droga niedaleka,
A cel jej w waszych serc doskonaleniu.
Zniszczyłam dziecko — stworzyłam człowieka!
Nic już tam niema na niebios sklepieniu,
Nie oczekujcie kary ni nagrody:
Zapłata leży w waszych czynów rdzeniu.
Powiędły niebios złocone ogrody:
Czyn każdy w sobie nosi swe wyniki
I sam od dzisiaj rodzi swoje płody.
Ludy, mówiące różnymi języki,
Słuchajcie słów mych! Czyn się z czynem splata,
A zło i dobro — groźne dwa tajniki
W swej treści własnej mają topór kata,
Albo koronę, co się niebiem złoci.
Tak, w czynów treści — czynów jest zapłata.
Tak czyn się każdy w sobie wielokroci,
Z wyników własnych trwałemi ogniwy
Spleciony w jedność. — Dość tych łez wilgoci!
Dość! O, nie płaczcie, że nadziemskiej niwy,
Gdy śmierć nadejdzie — więcej nie ujrzycie,
Bowiem umarły zna więcej niż żywy.
Bo śmierć to wieczne, absolutne życie;
Śmierć — to kołyska tysiąca żywiołów,
A wszelkie dobro czyli zło — w rozkwicie
W niej się odradza. Z mogilnych odlotów
Przeszłości pełny świat się rodzi nowy.
Więc niechaj duch nasz będzie zawsze gotów.
Świat wam stworzyłam wielki i surowy,
Gdzie jeden puklerz i jedno oparcie
W żelezie waszej potęgi duchowej!
Idźcie z tą bronią na wichrów natarcie,
A kto zwycięży — temu chwała wieczna,
Nie czekał nagród za samozaparcie” —
I oto cisza nastała świąteczna...
Wtem zdala piosnka zabrzmi skowronkowa
I w mroki celi padła skra słoneczna.
Zbudzona ze snu, święta białogłowa,
Jakby w natchnieniu, padła na kolana.
„O Chryste Panie! bierz mię, jam gotowa!”
A razem furta zgrzytnęła miedziana
I weszły katy. Gołąb jakiś boski
Z lazurów spłynął. Dziewica wybrana
Z weselną duszą szła pod miecz katowski.