Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
BELLE-ISLE.

Po wybrzeżu tamy, o którą rozbijało się morze, wzburzone przypływem wieczornym, dwaj mężczyźni, trzymając się pod rękę, spacerowali i rozmawiali żywo i poufnie, bez obawy, aby słowa ich doszły uszu ludzkich; słowa, które wiatr porywał i niósł po wierzchołkach fal morskich.
Byli to Aramis i Porthos, dwaj wygnańcy, szukający przytułku na Belle-Isle, od chwili, gdy zawiodły nadzieje i zuchwałe plany pana d‘Herblay.
— Mów co chcesz, kochany Aramisie — powtarzał Porthos, wciągając w potężne płuca słone, morskie powietrze — mów, co ci się żywnie podoba, lecz jest rzeczą nadzwyczajną to zniknięcie wszystkich łodzi rybackich, jakie przed dwoma dniami wyruszyły na połów. Nie było przecie burzy... Pogoda stała, najmniejszego wiatru...
— Prawda — mruknął Aramis. — Masz rację, przyjacielu Porthosie, jest w tem coś niepojętego.
— A co więcej — dodał Porthos, któremu uznanie biskupa dodało wiary w siebie — czy zauważyłeś, że żaden szczątek rozbitej łodzi na brzeg nie wypłynął? Czy zwróciło uwagę twoją to, że dwie ostatnie łodzie, pozostałe na wyspie, jakie wysłałem na poszukiwanie zaginionych...
Aramis przerwał wykrzyknikiem i poruszeniem tak gwałtownem, że Porthos skamieniał.
— Co mówisz, Porthosie? Jakto, wysłałeś dwie łodzie...
— W celu odszukania tamtych?... Tak, przyjacielu — odrzekł Porthos spokojnie.
— Nieszczęśliwy!.. coś uczynił?... Zgubieni jesteśmy zatem!... — zawołał biskup.
— Co mówisz!.. zgubieni Dlaczego? Powiedz, Aramisie, dlaczego jesteśmy zgubieni?
Aramis przygryzł wargi.
— Kochany przyjacielu — odrzekł — przykro mi, żeś wysłał ostatnie dwie łodzie na poszukiwanie zaginionych... Gdyby nie to, bylibyśmy opuścili wyspę!.
— Opuścili! Aramisie, a rozkaz?
— Jaki rozkaz?
— Rozkaz, do licha, jaki powtarzałeś mi przy każdej sposobności, że mamy bronić Belle-Isle przed samozwańcem, wiesz przecie!
— Prawda — mruknął znów Aramis.
— Widzisz sam, mój drogi, nie możemy odjechać, a wyprawienie łodzi w niczem nam nie przeszkadza...
Aramis zamilkł, tylko okiem sokołem badał horyzont.
Po chwili Aramis odezwał się poważnie.
— Czy zauważyłeś, przyjacielu, jednę jeszcze osobliwość? Wszakże od chwili zniknięcia statków, od dwóch dni nieobecności naszych rybaków, ani jedna jakakolwiek barka nie zawinęła do brzegów wyspy?
O tak, masz rację, zwróciło to i moją uwagę, co mi tem łatwiej przyszło, iż przed tym fatalnym dniem udania się na morze rybaków ciągle przybijały przeróżne statki.
— Trzeba koniecznie powziąć jakąś wiadomość — rzekł nagle Aramis. — Choćby mi przyszło nawet zbić tratwę...
— Znajdziemy tu jeszcze jaką małą łódkę, drogi przyjacielu, czy chcesz ażebym wyszukał i do drogi ją przygotował?
— Mała łódka!... ależ Porthosie! ażeby pójść na dno! Nie, nie odparł biskup — nie nasza to rzecz walczyć z falą morską... Czekajmy lepiej, czekajmy...
Aramis nie przestawał chodzić z oznakami wzburzenia coraz gwałtowniejszego. Porthos, zmęczony bieganiem za rozgorączkowanym przyjacielem, on, który w swej dobrej wierze nie pojmował rozpaczy, objawiającej się gwałtownemi poruszeniami, poważny i flegmatyczny Porthos powstrzymał przyjaciela.
— Usiądźmy na tej skale, Aramisie, przysuń się do mnie i, na miłość nieba, wytłumacz mi raz jasno, tak, ażebym zrozumiał, jaka jest rola nasza tutaj...
— Porthosie... — rzekł Aramis zmieszany.
— Wiem, iż król samozwaniec chciał znieść z tronu monarchę prawego, to rozumiem...
— Tak — rzekł Aramis.
— Wiem, że tenże samozwaniec miał zamiar zaprzedania Belle-Isle anglikom, to także rozumiem...
— Tak.
— Wiem, żeśmy tu przyszli, ażeby kierować robotami inżynierskiemi i objąć dowództwo nad dziesięcioma oddziałami na żołdzie pana Fouqueta, czyli nad oddziałami zięcia jego... to wszystko rozumiem jeszcze....
Aramis porwał się zniecierpliwiony.
Porthos przytrzymał go za rękę.
— Czego nie rozumiem, czego pomimo całego wysiłku rozumu pojąć nie jestem w stanie i nigdy nie pojmę, to, że zamiast przysłać nam wojsko, zamiast posiłków w ludziach, amunicji i żywności, pozostawiają nas bez statków, Belle-Isle bez dowozu i bez pomocy; iż zamiast porozumiewać się z nami, czy za pomocą korespondencji, czy sygnałów, lub ustnie przez ludzi zaufanych, zamiast tego wszystkiego, zerwano wszelkie z nami stosunki... No, Aramisie, odpowiedz mi przecie, lub może wolisz, ażebym ja powiedział, co myślę? Chcesz wiedzieć, co o tem sadzę i co mi przychodzi do głowy?
Biskup spojrzał na Porthosa.
— Otóż, przyjacielu — ciągnął tenże — przyszło mi do głowy, że we Francji stało się coś nadzwyczajnego... Śnił mi się noc całą pan Fouquet, śniły mi się ryby nieżywe, jaja potłuczone, jakieś pokoje brudne i źle umeblowane. Złe to sny, kochany d‘Herblay, nie wróżą nic dobrego!
— Porthosie, co tam widać? — przerwał Aramis, powstając szybko i wskazując przyjacielowi czarny punkt na skraju horyzontu.
— Statek — rzekł Porthos — tak, statek z żaglem... Nareszcie, będziemy mieli wiadomości!
— Dwa!... zawołał biskup spostrzegając drugi żagiel — dwa! trzy! cztery!
— Pięć — dodał Porthos. — Sześć! siedem! A!... na Boga!, cała flota!... Mój Boże!... Mój Boże!...
— Nasze statki powracają prawdopodobnie — rzekł Aramis, niespokojny, pomimo pewności, jaką chciał okazać.
— Strasznie duże, jak na łodzie rybackie — zauważył Porthos — a w dodatku, czy widzisz, drogi przyjacielu, że płyną od ujścia Loary?
— Tak... od Loary...
— Spojrzyj no, nietylko my to widzimy: oto kobiety i dzieci na brzeg wylegają.
Stary rybak przechodził właśnie.
— Czy to nasze statki?... — zapytał Aramis.
Starzec przysłonił ręką oczy i patrzył w przestrzeń.
— Nie, eminencjo — odpowiedział — to są holowniki marynarki królewskiej.
— Wiwat!.. — krzyknął Porthos — nareszcie idą posiłki, wszak prawda, Aramisie?
Aramis wsparł głowę na ręku i nie odpowiedział.
Następnie odezwał się raptem:
— Porthosie, każ dzwonić na alarm.
— Na alarm?.. co ty gadasz?
— Tak, kanonierzy zaś niech staną przy armatach, cała obsługa ma być na właściwem miejscu, szczególniej niech baczą na baterje nadbrzeżne.
Porthos wytrzeszczył oczy, patrzył uważnie na przyjaciela, jakgdyby chciał się przekonać, czy ten zmysłów nie postradał!
— Pójdę sam, mój dobry Porthosie — ciągnął Aramis najsłodszym głosem — sam dopilnuję wykonania rozkazów, jeżeli ty nie chcesz, kochany przyjacielu.
— Ależ idę, w tej chwili!.. — rzekł Porthos odchodząc i oglądając się, czy biskup, po namyśle, nie odwoła go z powrotem.
Zadzwoniono na alarm, trąby i bębny ozwały się; wielki dzwon jęczał na wieży.
Aramis z okiem, w horyzont utkwionem, sprawdzał zbliżanie się floty. Ludność i żołnierze, stojąc na skałach, mogli już odróżnić maszty, żagle, a nakoniec wielki maszt środkowy, na którym powiewała flaga królewska.
Noc już zapadła, gdy jeden ze statków wojennych, którego obecność wzruszyła całą ludność wyspy, odłączył się i stanął na odległość strzału armatniego od fortecy. Pomimo ciemności ruch jakiś dawał się spostrzegać na pokładzie, potem spuszczono łódź, którą trzech marynarzy pchało całą siłą do portu. Dowódca tej łodzi wyskoczył na ląd i zażądał, aby go zaprowadzono do pana d‘Herblaya. Był to pilot z wyspy, właściciel jednej z dwóch łodzi, wysłanych przez Porthosa na poszukiwanie zaginionych statków rybackich. Na rozkaz sierżanta, dwóch żołnierzy wzięło go pomiędzy siebie i udało się do biskupa. Aramis stał na bulwarze.
Pomimo pochodni, niesionych przez żołnierzy za Aramisem, ciemno było okrutnie.
— No cóż, Jonathas!... od kogóż przychodzisz?
— Eminencjo, od tych, co mnie zabrali.
— A któż cię to zabrał?
— Wiesz, eminencjo, że wypłynęliśmy na poszukiwanie naszych kolegów?
— Wiem, cóż dalej?
— Otóż eminencjo, o jaką milę od wyspy złapała nas łódź strażnicza królewska.
— A!.. — rzekł Aramis.
— Złapano nas i złączono z tymi, których pojmano wczoraj.
— Skądże znów ta manja łapania was wszystkich?.. — zaczął Porthos.
— A to, proszę pana, dlatego, żebyśmy nie donieśli panom, co się stało z tamtymi — odparł Jonathas.
Teraz znów Porthos nic nie zrozumiał.
— A dziś was puścili?... — zapytał.
— Ażebym panom powiedział, że nas złapali.
— Coraz się więcej plącze — pomyślał zacny Porthos.
Przez, ten czas Aramis rozmyślał.
— A zatem flota królewska blokuje przystań?
— Tak, eminencjo.
— Kto jest dowódcą?
— Kapitan muszkieterów królewskich.
— D‘Artagnan?
— D‘Artagnan!.. — powtórzył Porthos.
— Zdaje mi się, że tak się nazywa.
— On sam ci ten list oddał?
— Tak, eminencjo.
— Zbliżyć się ze światłem.
— To jego pismo — rzekł Porthos.
Aramis czytał co następuje:
„Rozkaz królewski zajęcia wyspy Belle-Isle.“
„Rozkaz wzięcia załogi w niewolę“.
„Rozkaz wymordowania tejże załogi, jeżeli będzie stawiła opór“.
„Podpisano: d‘Artagnan, który przedwczoraj aresztował pana Fouqueta i odprowadził go do Bastylji“.
Aramis zgniótł papier w ręku.
— Co to znaczy?... — zapytał Porthos.
— Nic, mój przyjacielu.
— Mów dalej, Jonathas?
— Co, eminencjo?
— Rozmawiałeś z panem d‘Artagnanem?
— Tak, eminencjo.
— Co mówił?
— Że sam osobiście udzieli eminencji wiadomości.
— Gdzież to?..
— Pan muszkieter — odparł Jonathas — kazał mi zabrać do łodzi pana biskupa i pana inżyniera, i do siebie odstawić.
— Jedźmy — rzekł Porthos. — Drogi, kochany d‘Artagnan!..
Aramis go wstrzymał.
— Czyś oszalał?... — zawołał. — Skąd wiesz, że to nie jest podstęp?...
— Ależ, jeżeli d‘Artagnan nas wzywa, to jednakże...
— Kto ci powiedział, że to d‘Artagnan?...
— Jego pismo... przecie...
— Można podrobić pismo. To jest podrobione właśnie, trzęsące jakieś, krzywe...
— Masz rację, jak zawsze; lecz tymczasem znów jesteśmy jak w rogu.
Aramis milczał.
— Co prawda — dodał poczciwy Porthos — nie potrzebujemy nic wiedzieć...
— Co ja mam robić?... — zapytał Jonathas.
— Powrócisz na pokład kapitana.
— Dobrze, eminencjo.
— I powiesz, że prosimy, aby raczył sam przybyć na wyspę.
— Rozumiem — rzekł Porthos.
— Dobrze, eminencjo — odrzekł Jonathas — a jeżeli kapitan odmówi.
— Jeżeli odmówi zrobimy z armat użytek, ponieważ je posiadamy.
— Przeciwko d‘Artagnanowi?...
— Porthosie, jeżeli to d‘Artagnan, to przyjdzie tutaj. Odjeżdżaj, Jonathas.
— Na honor, nic a nic nie rozumiem — mruczał Porthos.
— Przyszła chwila, drogi przyjacielu, że wszystko ci wytłumaczę: siadaj tu obok mnie, nadstaw uszu i słuchaj.
— O!.. bądź pewny, słucham uważnie!...
— Mogę odbić od brzegu, eminencjo?... — wołał Jonathas.
— Jedź i powracaj z odpowiedzią.
— Hola!.. przepuścić statek!...
Statek odpłynął do okrętu wojennego.
Aramis ujął za rękę Porthosa i rozpoczął wyjaśnienia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.