Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.
WIĘZIEŃ I DOZORCA.

Skoro rzekomi hiszpanie weszli już do fortecy i kiedy gubernator zajął się przygotowaniami na przyjęcie swych gości, Athos zapytał:
— Wytłumacz mi, co to znaczy, drogi przyjacielu?...
— Zaraz to uczynię — odparł muszkieter. — Przywiozłem więźnia na wyspę, więźnia, którego, według rozkazu króla, nikt nie powinien widzieć; przybyliście tutaj, rzucono wam coś po przez kraty okna; jadłem właśnie obiad z gubernatorem, i widziałem, jak Raul podniósł z ziemi to, co upadło. Niewiele potrzeba, ażeby się skompromitować, ja też posądziłem was, że macie stosunki z moim więźniem. Wtedy...
— Wtedy kazałeś dać do nas ognia.
— Na honor... przyznaję; lecz pomimo, że pierwszy chwyciłem za muszkiet, za to celowałem do was ostatni...
— Gdybyś mnie był zabił, d‘Artagnanie, miałbym szczęście i zaszczyt umrzeć za sprawę rodziny królewskiej, a w dodatku śmierć z ręki najdzielniejszego obrońcy tejże rodziny niemałym także byłaby zaszczytem.
— Co ty mi opowiadasz o jakiejś królewskiej rodzinie, Athosie! bełkotał d‘Artagnan. — Jakto! ty, hrabio, człowiek rozumny, ty wierzysz w brednie, napisane przez jakiegoś warjata?
— Widziałem niedawno Aramisa — odrzekł chłodno Athos.
— Aramisa! — zawołał muszkieter pomieszany. — Widziałeś więc Aramisa?
— Widziałem po przegranej w Vaux, tak, widziałem Aramisa, uciekającego, ściganego, zgubionego na zawsze; Aramis tyle mi powiedział, iż wierzę skargom, jakie ten nieszczęsny wyrył na srebrnej tacy.
D‘Artagnan spuścił znękaną głowę.
— Otóż to — rzekł — w jaki sposób Bóg krzyżuje plany mądrości ludzkiej! śliczna mi tajemnica, o której piętnaście co najmniej osób w tej chwili rozprawia!
— Athosie, mówię ci, niech przeklętym będzie traf, który cię zbliżył do mnie w tej sprawie, albowiem obecnie...
— Cóż z tego! — rzekł Athos ze słodką powagą — czyż tajemnica, twoja traci co na tem, że ja wiem o niej? Czyż straszniejszych daleko nie posiadałem w mem życiu? Przypomnij sobie, mój drogi...
— Nigdy na tobie nie ciążyła tak niebezpieczna — odparł d‘Artagnan ze smutkiem. — Mam złowrogie przeczucie, że każdy, co się dotknie tej tajemnicy, umrze, umrze okrutnie...
— Stań się wola Boża, d‘Artagnanie! Ale otóż gubernator przyszedł.
D‘Artagnan i jego przyjaciele podjęli napowrót swoje role. Szorstki i podejrzliwy gubernator wobec d‘Artagnana był grzecznym i uniżonym. Dla podróżnych kazał zastawić obficie stół i, milcząc, obserwował ich bacznie. Athos i Raul poznali, że starał się podchodzić ich znienacka, lub złapać na jakiem słowie, czy uczynku; lecz żaden z nich nie dał się zmieszać. To, co powiedział d‘Artagnan, mogło wydać się prawdopodobnem. Po jedzeniu poszli wypocząć.
— Jak się nazywa ten człowiek? wstrętną ma fizjognomję rzekł Athos po hiszpańsku do muszkietera.
— De Saint-Mars odrzekł kapitan.
— Więc on będzie dozorcą młodego księcia?
— Czyż ja wiem? Może mnie zostawią na zawsze tutaj!
— Ciebie? Cóż znowu?
— Przyjacielu drogi, ja jestem jak ten skarb, znaleziony na pustyni. Ten, kto go znalazł, chciałby zabrać ze sobą, ale nie może; chciałby zostawić, lecz boi się tego uczynić. Król nie wezwie mnie z powrotem, bojąc się, że nikt inny tak dobrze pilnować tu nie będzie, a żal mu, że nie ma przy sobie, bo czuje, iż nikt tak, jak ja, wiernie nie potrafi mu służyć.
— To samo, że nie wiesz pan nic pewnego — zauważył Raul to samo dowodzi, iż pobyt pański tutaj jest czasowym tylko i że powrócisz do Paryża.
— Kapitanie! — przerwał Saint-Mars — zapytaj tych panów, po co przyjechali na wyspę.
— Słyszeli o klasztorze Benedyktynów na Ś-tym Honoriuszu i o doskonałem polowaniu na Ś-tej Małgorzacie.
— Może raczą zapolować razem z panem?
D‘Artagnan podziękował.
— Kiedy wyjeżdżają? — dodał gubernator.
— Jutro — odparł d‘Artagnan.
Saint-Mars poszedł obejść fortecę i zostawił d‘Artagnana samego z mniemanymi hiszpanami.
— Otóż to życie i towarzystwo obrzydłe! — zawołał d‘Artagnan. — Ja niby rozkazuję temu człowiekowi, a on mnie szpieguje. Chodźmy lepiej strzelać króliki, to nas rozerwie trochę. Przechadzka nie będzie długą i męczącą. Wyspa ma długości półtorej mili, a tylko pół szerokości, nie większa jest od parku. Chodźmy zabawić się nieco...
— Pójdziemy, dokąd ci się podoba, d‘Artagnanie, lecz nie dla rozrywki, tylko ażeby pogadać swobodnie.
D‘Artagnan rozkazał przynieść strzelby.
— Teraz odpowiedzcie na zapytanie, uczynione przez tego podejrzliwego Saint-Marsa; co myślicie robić na naszych wyspach?
— Pożegnać się z tobą!
— Pożegnać się? Co to znaczy? Raul odjeżdża?...
— Tak.
— Założyłbym się, że z panem de Beaufort.
— Z panem de Beaufort! O! ty wszystko odgadujesz, drogi przyjacielu.
— Przyzwyczajenie.
Podczas, gdy tak rozmawiali, Raul z ciężką głową, z sercem zbolałem, usiadł na skale omszałej, położył muszkiet na kolanach, a patrząc na morze, to znów na niebo, pozwolił oddalić się myśliwym. D‘Artagnan zauważył nieobecność młodzieńca.
— Zawsze taki zgnębiony, wszak prawda? — odezwał się do Athosa.
— Ugodzony śmiertelnie!
— Sadzę, że przesadzasz. Raul jest mężny... Serca szlachetne mają dwie powłoki. Skoro pierwsza krwawi, druga stawia opór...
— Nie! — odrzekł Athos — Raul tego nie przeżyje.
— Mordioux! — syknął d‘Artagnan smutny.
Nie dorzucił ani słowa więcej.
Po chwili zaczął:
— Dlaczego pozwalasz mu jechać?
— Bo chce tego.
— A sam czemu z nim nie jedziesz?
— Bo nie chcę patrzeć na zgon syna...
D‘Artagnan spojrzał prosto w oczy przyjaciela.
— Wiesz o tem — ciągnął hrabia, opierając się na ramieniu kapitana — wiesz, że w życiu mojem mało czego się obawiałem. Otóż teraz boję się nieustannie, strach ten nurtuje mnie, nie mogę go przezwyciężyć; boję się dożyć dnia, w którym będę trzymał w objęciu trup tego nieszczęśliwego dziecka.
— O! — jęknął d‘Artagnan.
— On umrze, wiem to, jestem pewny, a ja nie chcę patrzeć na jego śmierć.
— Kto umiera, ten wygrywa, kto patrzy na śmierć, ten traci. Wiedzieć o tem, że nie spotkam już nigdy, nigdy na ziemi tych, których oglądałem z radością... wiedzieć, że nigdzie nie będzie już d‘Artagrnana, nie będzie Raula, o!... Stary jestem, nie mam już odwagi: proszę Boga, aby miał wzgląd na moją słabość; lecz, jeżeli prawica jego dosięgnie mnie w ten sposób, przeklnę wtedy Boga! A szlachcic i chrześcijanin, nie powinien przeklinać Boga swego, d‘Artagnanie; to dosyć już, gdy musiał przekląć króla.
— Hm!... — mruknął d‘Artagnan, wzburzony tym gwałtownym wybuchem rozpaczy.
— D‘Artagnanie, przyjacielu, ty, który kochasz Raula, spojrzyj na niego — dodał, wskazując syna — spojrzyj na boleść, nigdy go nie opuszczającą. Czy znasz coś okropniejszego, nad patrzenie bezustanne na powolne konanie tego biednego serca?
— Pozwól mi z nim pomówić! Kto wie?
— Spróbuj; lecz pewny jestem, że się to nie uda.
— Nie będę go pocieszał; ja mu wyświadczę przysługę.
— Ty?
— Bez wątpienia. Czyż nie zdarza się, że kobieta niewierna powraca do pierwszej swej miłości? Powiadam ci, że spróbuję.
Athos wstrząsnął głową z niedowierzaniem i odszedł w głąb wyspy, d‘Artagnan zaś powrócił do Raula i podał mu rękę.
— Miałeś zamiar pomówić ze mną, Raulu? — odezwał się.
— Chciałem prosić pana o jednę przysługę — odparł Bragelonne.
— Słucham.
— Powracasz za dni parę do Francji?
— Tak się spodziewam.
— Jak sądzisz, czy powinienem napisać do panny La Valliere?
— Nie trzeba.
— Mam jej tak dużo do powiedzenia!
— Więc powiedz jej to osobiście.
— Nigdy!.
— Skądże przypuszczasz, że list większe uczyni wrażenie, niż żywe słowo?
— Masz pan rację...
— Ona kocha króla — rzekł d‘Artagnan bez ogródki — to uczciwa dziewczyna.
Raul zadrżał.
— A ciebie, ciebie, którego zdradzała, kocha może więcej, niż króla, tylko w inny sposób.
— D‘Artagnanie, czy wierzysz w to, że ona króla kocha?
— Ubóstwia go. To serce czyste, niezdolne do innego uczucia. Gdybyś został przy niej, stałbyś się jej najlepszym przyjacielem.
— O! — jęknął Raul z wybuchem rozpaczy.
— Czy chcesz tego?
— Byłbym podłym!.
— Brzydkie słowo! Raulu, które byłoby w stanie zachwiać wiarę w twój rozum. — Słuchaj, nie nazywa się podłością, gdy postępujemy, według tego, co nam nakazuje serce. Jeżeli twoje serce mówi ci: „Idź do niej, lub umrzyj“, słuchaj go Raulu. Czyż była podłą wtedy, ona, która cię kochała, przenosząc króla nad ciebie, ponieważ serce kazało jej to uczynić? Nie, była wtedy najuczciwszą ze wszystkich kobiet. Zrób tak samo, słuchaj tylko siebie samego. — Czy wiesz, Raulu, czego jestem najpewniejszym?
— Nie wiem.
— Że, patrząc na nią zbliska, oczami człowieka zazdrosnego...
— To co?
— Przestałbyś ją kochać.
— Drogi przyjacielu, słowa twoje zdecydowały mnie...
— Abyś się z nią widział?
— Nie, abym odjechał i nie ujrzał jej więcej... Ponieważ ja chcę kochać ją zawsze.
— Szczerze mówiąc — zaczął muszkieter — jest to wniosek, jakiego się nie spodziewałem.
— Słuchaj, przyjacielu, pójdziesz do niej i list ten oddasz, list, który ją objaśni, co się dzieje w sercu mojem. Przeczytaj go; dziś w nocy pisany. Coś mi mówiło, że cię zobaczę.
Podał list, a d‘Artagnan czytał:
„Pani, nie obwiniam cię, że mnie nie kochasz. W tem tylko, zawiniłaś, iż pozwoliłaś mi sądzić, że jestem kochany. Pomyłka ta to śmierć moja. Przebaczam ci, lecz sobie nigdy nie przebaczę. Powiadają, że szczęśliwi w miłości głusi są na skargi pogardzonych kochanków. Ty taką nie będziesz. Jestem pewien, że, gdybym był nalegał, abyś przyjaźń dla mnie w miłość zamieniła, byłabyś uległa, z obawy, ażebym życia sobie nie odebrał, lub ażeby mój szacunek dla ciebie się nie zmniejszył... Słodko mi jest umrzeć, wiedząc, iż zostaniesz wolną i zadowoloną. Pewien jestem, że kochać mnie będziesz, gdy mnie już nie stanie, bo zniknie obawa smutnych spojrzeń moich i zasłużonych wymówek! Będziesz mnie kochała, bo jakkolwiek przedmiot twego nowego uczucia wydaje ci się najdoskonalszym, czuję jednak, że nie jestem w niczem niższym od niego, a oddanie się moje tobie, pani, poświęcenie i śmierć moja z tej strasznej boleści dają mi w oczach twoich wyższość nad nim nieskończoną. Nie potrafiłem utrzymać skarbu, który do mnie należał. W naiwności serca mojego nie chciałem ci się stać natrętnym, a wiedziałem jednak, że kochasz mnie o tyle, iż gdybym był się starał płomień ten rozdmuchać, pokochałabyś była jeszcze więcej. To przekonanie odejmuje całą gorycz memu cierpieniu i doprowadza do tego, że winę przypisuję tylko sobie.
„Przyjmiesz ostatnie pożegnanie i błogosławić mnie będziesz, żem odszedł tam, gdzie milknie wszelka nienawiść, a pozostaje tylko miłość wieczna. Żegnaj, pani. Gdyby tego potrzeba było, krwią swoją okupiłbym szczęście twoje i jeszcze szczęśliwym czułbym się w niedoli mojej“.

„Raul, wicehrabia de Bragelonne“.

— Dobrze napisane — rzekł kapitan jednę rzecz można tylko zarzucić...
— Co takiego, powiedz pan? — zawołał Raul.
— List ten mówi wszystko, oprócz tego, co, jak trucizna śmiertelna, bije z oczu twoich i z serca; prócz o miłości bezrozumnej, jaką płoniesz jeszcze...
Raul pobladł i milczał.
— Czemu nie napisałeś tych słów jedynie:

„Pani!

„Zamiast przeklinać, kocham cię i umieram“.

— A! to prawda — rzekł Raul z radością złowrogą.

Odebrał list, podarł w drobne kawałki i na kartce z pugilaresu skreślił te kilka wyrazów:
„Ażeby mieć szczęście wypowiedzenia ci raz jeszcze, o ile droga mi jesteś, spełniam podłość, odchodzę, by umrzeć“.
Podpisał nazwisko swe u dołu.
— Oddasz jej kartką, wszak prawda, kapitanie? — rzekł do d‘Artagnana.
— Kiedy mam to uczynić? — odparł tenże.
— W dniu — rzekł Bragelonne, wskazując frazes ostatni — w dniu, w którym położysz tu datę...
Następnie odwrócili się i pobiegł na spotkanie Athosa.
Morze poczęło się marszczyć i przy powrocie burza prawie zaskoczyła myśliwych.
Z pod wznoszących się bałwanów jakiś przedmiot nieforemny sterczał przy brzegu.
— Co to jest?.. — zapytał Athos, łódź strzaskana?....
— Nie, to nie żaden statek — rzekł d‘Artagnan.
— Przepraszam, to barka, śpiesząca do przystani — odezwał się Raul.
— Rzeczywiście, to barka tam u wejścia do portu, barka, która ma rację, że przed burzą się chroni; lecz to, co wskazuje Athos, tam w piaskach na wybrzeżu.... zagrzebane...
— Tak, tak, widzę.
— To kareta, którą rzuciłem do morza, po wylądowaniu z więźniem...
— Wierz mi, d‘Artagnanie — rzekł Athos — spal tę karetę, ażeby z niej nawet śladu nie pozostało; w przeciwnym razie rybacy, którzy sądzili, iż mają do czynienia z djabłem, postarają się dowieść, że twój więzień był tylko człowiekiem.
— Dobrze radzisz, Athosie, tej jeszcze nocy każę to zrobić, a raczej sam zrobię; lecz wracajmy, bo deszcz zaczyna padać, a błyskawice są przerażające.
Przechodząc galerję na szańcach, od której klucz d‘Artagnan miał przy sobie, ujrzeli Saint-Marsa, zmierzającego do pokoju, zajętego przez więźnia.
Na znak d‘Artagnana, ukryli się za węgieł arkady.
— Co się stało:... — rzekł Athos.
— Zaraz się dowiecie, patrzcie tylko. Więzień powraca z kaplicy...
Przy świetle krwawych błyskawic, w szarej mgle, ciskanej wiatrem z obłoków, ujrzeli o kilka kroków poza gubernatorem idącego poważnie człowieka w czarnem ubraniu, z maską stalową na twarzy, przytwierdzoną do takiegoż samego kasku, zakrywającego mu całą głowę.
Ogień z nieba rzucał płowe odbłyski na powierzchnię błyszczącej stali, które, igrając w ciemności, wydawały się spojrzeniami, ciskającemi błyskawice.
Pośrodku galerji wiezień przystanął, patrzył na horyzont bezmierny, oddychał powietrzem, siarką przesyconem, i zdawał się pić krople ciepłego deszczu; następnie jęknął boleśnie.
— Chodź pan — odezwał się Saint-Mars ostro, w obawie, że więzień za długo spogląda po za mury. — Chodź pan prędzej!..
— Powiedz: „Wasza wysokość!“ — zawołał z ukrycia Athos głosem tak uroczystym i strasznym, że gubernator zatrząsł się cały.
Athos oddawał zawsze cześć majestatowi upadłemu.
Więzień obrócił się.
— Kto tu mówi?... — zapytał Saint-Mars.
— Ja — odpowiedział d‘Artagnan, ukazując się. — Wiesz pan przecie, że taki jest rozkaz.
— Nie nazywajcie mnie ani panem, ani Wysokością — rzekł zkolei więzień, głosem, który poruszył do głębi Bragelonna — nazywajcie mnie „przeklętym!...“
Poszedł, a drzwi żelazne zawarły się za nim.
— Otóż, to nieszczęśliwy!... — mruknął głucho muszkieter, wskazując pokój, zamieszkany przez księcia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.