Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
CIEŃ PANA FOUQUETA.

D‘Artagnan, odurzony rozmową, jaka miał z królem, zapytał sam siebie, czy jest przy zdrowych zmysłach, czy zdarzenia, jakie zaszły, działy się w Vaux, czy jest jeszcze kapitanem muszkieterów, a Fouquet właścicielem zamku, gdzie Ludwik XIV-ty z tak uprzejmą podejmowany był gościnnością.
Muszkieter miał sumienie drażliwe. Wydać na śmierć (gdyż bezwątpienia Ludwik XIV-ty nie cierpiał Fouqueta) tego, którego niedawno uważał za uprzejmego i grzecznego człowieka, było to czynem, dotykającym jego sumienia.
— Powinienbym, nie chcąc być nikczemnym, zawiadomić Fouqueta o zamiarach króla względem niego. Lecz, jeśli zdradzę tajemnicę monarchy, będę zdrajcą, a zbrodnię tę prawa wojskowe przewidziały i tak dobrze określiły, że podczas wojny widziałem najmniej ze dwudziestu dyndających na gałęzi, za to, iż zrobili jednę setną tego, co mi moje sumienie doradza zrobić. Nie zdaje mi się, ażeby człowiek dowcipny nie mógł sobie inaczej poradzić, lecz ja od lat 40-stu tak często szafowałem swoim dowcipem, że wielkiem, byłaby szczęściem, gdyby mi go choć trochę pozostało.
D‘Artagaan chwycił się oburącz za głowę i, wyrwawszy w zamyśleniu kilka włosów z wąsów rzekł:
— Z jakiego powodu pan Fouquet popadł w niełaskę? Z trzech przyczyn. Po pierwsze, że go pan Colbert nie lubi, po drugie, że miał zamiar kochać się w pannie La Valliere; po trzecie, że król kocha i pana Colberta i pannę La Valliere. Ha! to człowiek zgubiony! ale czyż ja, człowiek prawy, mam mu położyć nóż na gardle, dlatego, że upada z intryg kobiecych i kancelaryjnych. E! pfe! jeżeli on rzeczywiście jest tak niebezpiecznym, to go zmiotę; jeżeli jednak jest tylko niesłusznie prześladowany no! to zobaczę.
I d‘Artagnan udał się do pana Fouqueta, który, pożegnawszy towarzystwo, zabierał się spokojnie do spoczynku, po pochwałach dnia tego zdobytych. Fouquet już był w ręku swego kamerdynera, kiedy d‘Artagnan pokazał się we drzwiach. D‘Artagnan nigdy nie mógł spowszechnieć u dworu; chociaż go widywano wszędzie i zawsze, przybycie wszakże jego wielkie sprawiało wrażenie. Jest to właściwe niektórym charakterom, że, podobne do grzmotów i błyskawic, zawsze przerażają, czy są spodziewane, czy nie.
— Patrzcież! wszak to pan d‘Artagnan — rzekł Fouquet, już się rozbierając.
— Do usług pańskich — odpowiedział muszkieter.
— Wejdźże! proszę pana.
— Dziękuję!
— Może potrzeba ci czego? Może mogę czem służyć, kapitanie?
Wyrazy te oznaczały niezaprzeczenie:
— Mój kochany d‘Artagnan, idź spać i pozwól mi to samo uczynić.
D‘Artagnan jakby tego nie pojmował.
— Już się pan kładziesz spać?... — rzekł do nadintendenta.
— Tak! czy masz mi pan co do powiedzenia?
— Nic, panie! nic! A Więc pan tutaj śpisz?
— Jak pan widzisz!
— Ależ piękną pan dla króla urządziłeś zabawę!
— Czy król jest z niej zadowolony?
— Oczarowany.
— Czy prosił pana, abyś mi o tem powiedział?
— Nie wybrałby na to tak mało znaczącego posłańca!
— Ubliżasz sobie, panie d‘Artagnan.
— Czy to jest pańskie łóżko?
— Tak! ale na cóż to zapytanie? Może nie jesteś kontent ze swojego?
— Czy można z panem mówić otwarcie?
— Zapewne!
— A więc, tak! niekontent jestem.
Fouquet zadrżał.
— Panie d‘Artagnan — rzekł — zajmij więc moje.
— Ja miałbym pana pozbawiać własnego łóżka? Nigdy.
— Cóż więc mam zrobić?
— Pozwól pan, że je z panem podzielę.
Fouquet bystro spojrzał w oczy muszkietera.
— A! a!... — rzekł — idziesz pan teraz od króla?
— Tak, ekscelencjo!
— I król chce, ażebyś spał w moim pokoju!
— Panie...
— Bardzo dobrze, panie d‘Artagnan, zrób więc jak ci się podoba.
— Upewniam ekscelencję, że nie chciałbym nadużywać.
Fouquet obrócił się do kamerdynera i rzekł:
— Zostaw nas samych!
Służący wyszedł.
— Masz mi pan coś powiedzieć!... — rzekł do d‘Artagnana.
— Ja?
— Człowiek takiego, jak pan, rozumu, nie przychodzi do takiego, jak ja człowieka, o tej porze bez ważnych powodów! Czego pan chcesz ode mnie?
— Nic więcej, tylko tego, aby być w pańskiem towarzystwie.
— No! przyznaj się pan, że mnie aresztujesz — rzekł nadintendent do kapitana.
— Broń Boże — odrzekł kapitan.
— A więc masz pan czuwać nade mną?
— Tylko na dowód czci, ekscelencjo.
— Dla zaszczytu? to co innego! a więc mnie więżą we własnym domu!
— Nie mów pan tego!
— Przeciwnie, głośno to powiem.
— Jeżeli zechcesz mówić pan głośno o tem, będę zmuszony zobowiązać pana do milczenia.
— Dość tego, panie d‘Artagnan!... — odpowiedział Fouquet ozięble. — Nie darmo masz opinję człowieka dowcipnego, ale ze mną wszystko to niepotrzebne. Prosto do rzeczy! Bądź łaskaw! powiedz, za co mnie aresztujesz?
— O!... nie wiem, co ekscelencja, zrobiłeś, i ja pana nie aresztuję... dzisiaj...
— Dzisiaj — rzekł Fouquet, blednąc — ale jutro!
— Kto może przewidzieć, co się stanie jutro!
— Nie traćmy więc czasu!... kapitanie!... pozwól mi mówić z panem d‘Herblay.
— Niestety!... to jest niepodobieństwem, ekscelencjo!... Mam rozkaz wzbronić panu rozmowy z kimkolwiekbądź.
— Nawet z panem d‘Herblay, twoim przyjacielem, kapitanie?
— Czy przypadkiem pan d‘Herblay nie jest jedynym, z którymbym, ekscelencjo, powinien wzbronić rozmowy?
Fouquet zaczerwienił się i, zdając się na los, rzekł:
— Masz Pan słuszność!.. odbieram naukę, której nie powinienem był wywołać. Człowiek upadły nie ma prawa nawet żądać pomocy od tych, którym los zapewnił, a tembardziej od tych, którym nie miał szczęścia żadnej wyświadczyć przysługi. Pan zawsze byłeś ze mną w dobrych stosunkach, w stosunkach, jakie przystają człowiekowi, przeznaczonemu do uwięzienia mię. Pan nigdy niczego ode mnie nie zażądałeś.
— Ekscelencjo — rzekł d‘Artagnan, dotknięty tą wymowną i szlachetną boleścią — chciej mi dać słowo honoru, ze nie opuścisz tego pokoju?
— Na cóż to, kiedy pan mię pilnujesz? Czy lękasz się, abym nie walczył przeciw najodważniejszemu ze wszystkich!
— Nie o to tu idzie, ekscelencjo, tylko o to, że ja pójdę poszukać pana d‘Herblay, a pan zostaniesz w takim razie sam jeden.
— Poszukasz pan d‘Herblay!... i zostawisz mię samego!... zawołał, składając ręce.
— Gdzie mieszka pan d‘Herblay? zdaje się, że w niebieskim pokoju?
— Tak, mój przyjacielu! tak!
— Ja pańskim przyjacielem! dziękuję ekscelencji za ten wyraz, dajesz mi go dziś, chociaż mnie nim dawniej nie zaszczycałeś?
— A!... zbawisz mię!
— Potrzeba najmniej dziesięciu minut, ażeby pójść do niebieskiego pokoju i wrócić?... — wyrzekł d‘Artagnan.
— Prawie?
— Ażeby obudzić Aramisa, który, kiedy śpi, to śpi twardo i uprzedzić go, to pięć minut, ogółem kwadrans nie będę tu obecnym. A więc daj mi pan teraz słowo, że nie będziesz szukał sposobów ucieczki i że, wracając, znajdę tu pana.
— Daję ci słowo na to — rzekł Fouquet, ściskając z wdzięcznością rękę muszkietera.
D‘Artagnan wyszedł.
Fouquet z widoczną niecierpliwością czekał oddalenia się jego, a gdy zaniknął drzwi, podskoczył do skrytych szuflad, szukając w nich napróżno jakichś papierów, które zapewne pozostać musiały w Saint-Mande i, żałując, że ich nie znalazł: poczem z pośpiechem, zgromadzając listy, kontrakty i inne pisma, ułożył z nich na kominku stos, który zapalił, nie zdjąwszy nagromadzonych tam wazonów z kwiatami. Poczem jak człowiek, który uniknął wielkiego nieszczęścia i którego siły potem opuściły, upadł na krzesło. D‘Artagnan, wchodząc, zastał Fouqueta w tem położeniu. Nie wątpił bynajmniej, że dotrzyma danego słowa, ale pomyślał, że użyje tego czasu na zniszczenie papierów, które mogłyby były pogorszyć jego położenie, gdyby je znaleziono. A uczuwszy dym w pokoju, kiwnął głową na znak zadowolenia. Fouquet spojrzał także na wchodzącego d‘Artagnana i poruszenie to nie uszło jego uwagi. A spotykający się wzrok obydwóch dał im poznać, że się zrozumieli, nie mówiąc słowa do siebie.
— I cóż?... — rzekł Fouquet — pan d‘Herblay?
— Na honor — odpowiedział d‘Artagnan — pan d‘Herblay musi lubić nocne przechadzki, i zapewne w zwierzyńcu przy świetle księżyca, z którymkolwiek z pańskich poetów robi wiersze, gdyż go niema w pokoju.
— Jakto?... niema go u siebie?... — zawołał Fouquet, któremu znikła i ta ostatnia nadzieja, bowiem tylko od niego mógł się spodziewać pomocy.
I westchnął, a przeszedłszy się kilka razy w zamyśleniu po pokoju, z wyrazem pognębienia upadł na łóżko.
D‘Artagnan patrzył nań z politowaniem.
— W życiu mojem — rzekł ze smutkiem — widziałem niejednego aresztowanego, widziałem pana de Cinq-Mars, pana de Chalais, pana Kondeusza z książętami, pana de Retz i pana Broussel. Z przykrością jednak muszę panu powiedzieć, że w tej chwili najpodobniejszym pan jesteś do tego poczciwca Broussel. Mało brakuje, ażebyś nie włożył, tak jak on, serwety do pugilaresu, a papierami nie otarł ust. Do djabła, panie Fouquet, nie powinieneś pan tracić ducha, i gdyby to widzieli twoi przyjaciele!...
— Panie d‘Artagnan — odrzekł nadintendent ze smutnym uśmiechem — nie pojmujesz mię wcale. Właśnie dlatego jestem takim, jak widzisz, bo moi przyjaciele nie patrzą na mnie, a ja sam jeden nie żyję!
— Ależ powiedziałem już panu — rzekł d‘Artagnan, wzruszony do żywego — że przesadzasz pan rzeczy. Król kocha pana.
— Nie! — rzekł Fouquet, potrząsając głową. — Nie!
— Pan Colbert pana nie cierpi!
— Pan de Colbert? mniejsza o to.
— On pana zrujnuje!
— O! tego on nie dokaże! gdyż jestem już zupełnie zrujnowany.
Na tak dziwne wyznanie nadintendenta, d‘Artagnan wymownym wzrokiem powiódł wokoło. A chociaż ust nie otworzył, Fouquet zrozumiał go i dodał:
— Cóż zrobić z temi resztkami przepychu, kiedy już nie można błyszczeć? Czy wiesz, do czego nam, bogatym, służą po większej części nasze posiadłości? — oto do zniechęcenia nas przez świetność samą do tego wszystkiego, co nie wyrównywa ich świetności — Vaux! — powiesz mi! cudne Vaux! i cóż z tego? co robić z temi cudami? Jakimże sposobem, jeżeli jestem zniszczonym, napełnię wodą urny najad, zdobiących ogrody? jakim sposobem rozniecę ogień we wnętrznościach salamander, jakim sposobem napełnię powietrzem piersi trytonów? niedość być średnio bogatym, trzeba być bardzo bogatym.
D‘Artagnan podniósł głowę.
— O! wiem dobrze, co myślisz — odpowiedział Fouquet z żywością. — Gdyby Vaux było twoją własnością, sprzedałbyś je, a natomiast kupiłbyś sobie dobra na prowincji, dobra te miałyby lasy, winnice i pola wyżywiłyby właściciela.
— Z czterdziestu miljonów zrobiłbym dziesięć miljonów — przerwał d‘Artagnan.
— Ani jednego, kochany kapitanie. Niema nikogo we Francji tak bogatego, ażeby za dwa miljony kupił Vaux; a utrzymać je tak, jak ono jest teraz, niktby nie mógł, niktby nie potrafił.
— Zresztą — rzekł d‘Artagnan — miljon....
— Cóż więc?
— To jeszcze nie nędza!
— Ale bardzo blisko tego, mój panie!
— Jakto?
O! nie rozumiesz tego. Ja nie chcę sprzedać Vaux, ale daruję ci je, jeżeli chcesz.
I Fouquet, wymawiając to, wzruszył ramionami.
Daruj je królowi, a lepiej pan na tem wyjdziesz.
— Król nie potrzebuje czekać, ażebym mu Vaux darował — rzekł Fouquet — jeżeli mu się spodoba, to mi je zabierze, nie pytając mię nawet, i dlatego wolałbym, ażeby ono zniknęło. Wiesz co, panie d‘Artagnan, gdyby król nie był pod moim dachem, tobym, wziąwszy świecę, poszedł na górę i tam, zapaliwszy pozostałe dwie skrzynie rac, cały pałac obrócił w popiół.
— E! rzekł niedbale d‘Artagnan — wszakże i w takim razie nie spaliłbyś pan ogrodów, a one są tu najpiękniejsze.
— Ale cóżem powiedział? — rzekł Fouquet. Mój Boże! spalić Vaux, zniszczyć ten pałac? ależ Vaux nie należy do mnie, to bogactwo, te cuda należą wprawdzie jako używalność, do tego, kto za nie zapłacił, ale jako pomnik, należą do tych, którzy je zdziałali. Vaux należy do Lebruna, do Lenotre, do Pellisona, do Levan, do la Fontaina, do Moliera. Vaux nakoniec należy do potomności, widzisz więc, panie d‘Artagnan, że ten dom nawet nie należy do mnie.
— A!... takie myśli to lubię — rzekł d‘Artagnan — poznaję po nich pana Fouqueta. Pomysł ten oddala mię od poczciwca Broussel, i nie poznaję w nich wyrzekań starego frondysty. Jeżeli jesteś zrujnowanym, ekscelencjo, pogódź się z swoim losem; gdyż, do djabła, należysz także do potomności, i nie masz prawa poniżać siebie. Patrz oto na mnie, panie, na mnie, który mam jakby wyższość nad tobą dlatego, że cię aresztuję; los, co rozdziela rolę aktorom tego świata, mnie dał do odegrania nie tak piękną rolę i mniej przyjemny od twojej, jestem z liczby tych, co mniemają, że lepiej jest nawet w prawdziwym teatrze niż w takim, jakim jest świat, grać rolę królów lub możnych panów, niż żebraków lub służalców, słowem, pan nadużywałeś bogactw, rozkazywałeś, napawałeś się. Ja zaś wlokłem, jak mogłem, to życie, słuchałem rozkazów, cierpiałem. A jednak (chociaż nie mogę się równać z ekscelencją) wspomnienie tego, co uczyniłem jest bodźcem, nie dozwalającym mi zgiąć przedwcześnie mojej starej głowy. Będę aż do końca silnym koniem bojowym, a gdy upadnę, to upadnę odrazu, sztywno, pełen życia. Uczyń tak, jak ja, panie Fouquet, a nie będzie ci gorzej. Takim ludziom, jak ty, panie, to raz się tylko zdarza w życiu. Jest przysłowie łacińskie, którego wyrazów zapomniałem, lecz pamiętam treść jego, bom nie raz nad niem rozmyślał, a no mówi: koniec wieńczy dzieło.
Fouquet powstał, uścisnął d‘Artagnana i rzekł:
— Piękne kazanie!
— Kazanie muszkietera, ekscelencjo!
— Musisz mię więc kochać, kiedy tak do mnie mówisz?
— Być może!
Fouquet zamyślił się, po chwili zapytał:
— Ale gdzieby też mógł być pan d‘Herblay? Nie śmiem prosić, abyś go pan kazał poszukać.
— Choćbyś mię pan prosił, nie uczyniłbym tego. Byłoby to nieroztropne, zarazby się o tem dowiedziano, a Aramis, nie będąc niewinnym, mógłby być objętym w niełasce razem z panem.
— Zaczekam więc do jutra — rzekł Fouquet.
— To będzie najlepiej.
— A cóż we dnie zrobimy?
— Nic nie wiem, panie!
— Zrób mi jednę łaskę, panie d‘Artagnan.
— Bardzo chętnie.
— Wszak, pilnując mię, wypełniasz dany ci rozkaz, nieprawdaż?
— Tak!
— A więc bądź już moim cieniem, wolę bowiem ten cień nad inny.
D‘Artagnan skłonił się.
— Ale zapomnijmy, że pan d‘Artagnan jest kapitanem muszkieterów i że ja jestem Fouquet, nadintendent skarbu, a pomówmy o moich interesach.
— Do licha! to trochę drażliwe, ale zrobię to dla pana.
— Dziękuję; więc cóż panu król mówił?
— Nic.
— A!... więc, pan tak rozmawiasz?
— Cóż robić!
— Co myślisz o mojem powożeniu?
— Położenie pańskie jest trudne.
— W czem?
— W tem, że pan jesteś u siebie!
— Jakkolwiek trudne jest, pojmuję je dobrze.
Obaj zamilkli, widząc, że rozmowa jest niemożliwa, i starali się zasnąć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.