Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
CHAILLOT

Manicamp i Malicorne, chociaż ich nie wołano, poszli również za królem. Pięć koni było przygotowanych. Dwa zostały wzięte przez króla i d‘Artagnana. Dwa przez Malicorna i Manicampa. Paź wsiadł na piątego. Wszyscy popędzili pędem.
W dziesięć minut stanęli w Chaillot. Król rzucił się, w całem znaczeniu tego wyrazu, z konia, ale jakkolwiek raptownie to wykonał, już d‘Artagnan przytrzymywał mu rumaka. Król podziękował skinieniem i cisnął cugle paziowi. Podskoczył do przedsionka i wszedł do mównicy. Manicamp, Malicorne i paź pozostali na dziedzińcu, d‘Artagnan poszedł za królem.
Król, wchodząc tam, ujrzał odrazu Ludwikę, nie klęczącą, lecz leżącą u stóp ogromnego krzyża kamiennego.
Młoda dziewczyna, rozciągnięta na wilgotnej marmurowej podłodze, zaledwie widoczna była w słabem świetle, jakie dochodziło tutaj przez wąskie zakratowane okno, osłonięte pnącemi się roślinami. Była jak martwa, zimna jak kamień, na którym leżała. Widząc ją w tym stanie, król, wydał okrzyk przerażenia, na który przybiegł d‘Artagnan. Król chwycił ją wpół, d‘Artagnan dopomógł mu ją podnieść. Król wziął ją wówczas na ręce, starając się przywrócić ją do życia. D‘Artagnan mocno zadzwonił. Zbiegły się siostry karmelitanki. Świętobliwe panny wydały krzyk zgrozy, spostrzegłszy kobietę w objęciach mężczyzny. Przełożona nadeszła, a znając lepiej świat, niż inne, od pierwszego rzutu oka poznała króla po uszanowaniu, jakie mu okazywali przyboczni. Poznawszy króla, wróciła do siebie, co było jedynym środkiem nieobrażania godności swego stanu. Lecz jednocześnie przez mniszki przysłała różnego rodzaju lekarstwa orzeźwiające, rozkazując nadto, aby zamknąć drzwi wchodowe. A właśnie był już czas na to, gdyż boleść króla stała się rozpaczliwą i głośną. Król chciał posłać po swego lekarza, lecz La Valliere wróciła już do życia. Otwierając oczy, ujrzała króla u swych nóg, lecz nie poznała go, gdyż wydała tylko głębokie westchnienie. Ludwik wpatrywał się w nią z zajęciem. W końcu jej błędny wzrok zatrzymał się na królu. Teraz poznała go i chciała się wydrzeć z jego objęć.
— Jakto — rzekła słabym głosem — ofiara nie spełniła się jeszcze?...
— O nie!... nie!... — rzekł król — nie spełni się, przysięgam ci.
Powstała słaba i zmęczona.
— A jednak trzeba, trzeba, aby się spełniła. Najjaśniejszy Panie, nie zatrzymuj mię dłużej.
— Ja miałbym na to pozwolić — rzekł Ludwik — nigdy, nigdy.
— Teraz czas jest wyjść — pomyślał d‘Artagnan — kiedy już do siebie mówią, to myśmy tu niepotrzebni.
D‘Artagnan wyszedł i kochankowie zostali sami.
— Najjaśniejszy Panie — mówiła La Valliere — nie niszcz całej mojej przyszłości, to jest nadziei zbawienia; nie niszcz swojej chwały dla chwilowego przywidzenia.
— Przywidzenia?... — podchwycił król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, nie kochasz mnie?
— I ty tak mówisz, Ludwiko? — zawołał król z bólu.
— Najjaśniejszy Panie!... nie mogłeś kochać tej, której tak okropne zadałeś męczarnie.
— Co mówisz?... wytłumacz się jaśniej!
— Powiedz, Najjaśniejszy Panie!... czegoś wymagał ode mnie wczoraj rano?... Aby cię kochać?... Cóżeś mi przyobiecał nawzajem?... Że nigdy nie przejdzie północ, ażebyś mi nie przebaczył, choćbyś miał jaki żal do mnie!...
— O!... przebacz mi!... przebacz, Ludwiko!... zazdrość mię pożerała.
— Najjaśniejszy Panie, zazdrość jest złą i niewykorzenioną namiętnością. Będziesz zawsze zazdrosny, a to mnie dobije. Miej litość i pozwól mi umrzeć.
— Jeszcze jedno podobne słowo, pani, a skończę u nóg twoich.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ja umiem siebie ocenić. Nie powinieneś myśleć o kobiecie, którą świat pogardza.
— Wskaż mi tylko tych, na których możesz się uskarżać!...
— Nie oskarżam nikogo!... Żegnam cię, Najjaśniejszy Panie, uwłaczasz bowiem sam sobie, mówiąc to do mnie.
— Strzeż się, Ludwiko, bo, mówiąc tak, doprowadzisz mnie do rozpaczy.
— O!... Najjaśniejszy Panie!... podstaw mię tu z Bogiem!
— Wydrę cię nawet Bogu.
— Ale wprzód!... — wykrzyknęło biedne dziecię — wydrzyj mię nieprzyjaciołom, czyhającym na moje życie i cześć. Jeżeli masz siłę kochać mnie, miejże dosyć władzy bronić tej, o której mówisz, że ją kochasz; znieważają ją, naigrawają się, wypędzają.
Zmożona boleścią mimowolnie wydała tę skargę, płacząc i załamując ręce.
— Wypędzono cię!... — krzyknął król — powtórnie już słyszę te słowa.
— Haniebnie, Najjaśniejszy Panie!... sam przyznasz, że nie mam innego opiekuna nad Boga, innej pociechy nad modlitwę, innego przytułku nad klasztor.
— Będziesz odtąd miała mój pałac i dwór na usługi. Nie lękaj się więc niczego, Ludwiko. Ale ci, co cię wczoraj wygnali, niech zadrżą, krwią swoją opłacą łzy twoje!.. wymień mi ich tylko!
— Nigdy!
— Jakże chcesz, abym się pomścił na nich?...
— Ręka twoja, Najjaśniejszy Panie, stałaby się bezwładna, gdybyś chciał ich ukarać!
— Nie znasz mię jeszcze, Ludwiko — rzekł król w rozpaczy — pierwej spaliłbym moje królestwo i przeklął rodzinę, pierwej zgruchotałbym tę rękę, gdyby ręka ta była tak podłą, aby miała bać się uderzyć tych, którzy są nieprzyjaciółmi najlepszej w świecie istoty.
I, to mówiąc, król uderzył ręką w stół, który się głucho odezwał. La Valliere przelękła się. Gniew młodzieńca miał w sobie coś okropnego, gdyż była to burza, wszystko niszcząca!
— Najjaśniejszy Panie, po raz ostatni, proszę, oddal się, błagam cię o to; cichość tego schronienia już mię cokolwiek wzmocniła, czuję się spokojniejszą pod opieką Boga. Bóg jest ochroną, przed którą niknie niedołężna złośliwość ludzi, Najjaśniejszy Panie, zostaw mię więc a Bogiem.
— A więc — krzyknął król — przyznaj lepiej, żeś mię nigdy nie kochała, powiedz, że moje poniżenie i żal mój pochlebiają tylko twojej dumie, lecz nie wzruszają serca. Powiedz, że król Francji nie jest dla ciebie czułym, pragnącym szczęścia twojego kochankiem, tylko dumnym despotą, którego chwilowa namiętność zniszczyła w twem sercu ostatnią iskrę czułości. Nie mów, że szukasz Boga, powiedz raczej, że uciekasz od króla. Bóg nie jest wspólnikiem takich nieodwołalnych postanowień. Bóg przyjmuje żal z pokutą, przebacza i żąda miłości.
Ludwika cierpiała mocno, słysząc te wyrazy, które aż do głębi przenikały jej duszę.
— Nie słyszałeś więc, co mówiłam, Najjaśniejszy Panie!
— Co?
— Że jestem wypędzoną, wzgardzoną!
— Uczynię cię najgodniejszą szacunku i zazdrości z całego mego dworu.
— A więc dowiedź mi, Najjaśniejszy Panie, żeś mię nie przestał kochać.
— Jakim sposobem?
— Ucieknij stąd ode mnie!
— Przeciwnie, dowiodę ci tego, nie opuszczając cię nigdy.
— Czyż możesz myśleć, Najjaśniejszy Panie, abym się na to zgodziła, byś wypowiedział wojnę całej swojej rodzinie, ażebyś odepchnął dla mnie matkę, żonę i siostrę.
— A!... przecież wymieniłaś je nakoniec!... One to więc tyle ci złego zrobiły. Na Boga, przysięgam, zemszczę się na nich okrutnie.
— To mię właśnie przestrasza, i dlatego proszę, abyś się nie mścił. Dosyć już łez, o, Boże, dosyć cierpień i boleści. O!... nigdy nie chciałabym kosztować nikogo ani łzy, ani bólu, ani jednej skargi, albowiem sama dużo cierpiałam i dużo płakałam.
— A moje łzy, boleści i skargi, żadnej nie mają ceny u ciebie?
— Nie mów tak, Najjaśniejszy Panie!
— Ludwiko, nie mów i ty tak do mnie, rozkazuj, mścij się, przebaczaj, ale mnie nie opuszczaj.
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, trzeba nam się rozłączyć.
— A więc mnie nie kochasz!
— O!... gdybym, ciebie nie kochała, Najjaśniejszy Panie!... czyżbym nie przystała na wszystko, co chcesz, przyjęłabym nawet zemstę za zniewagę, jaką mi wyrządzono, ten słodki triumf dumy, jaki mi ofiarujesz, wtenczas, kiedy ja nawet zrzekam się słodkiej nagrody z twojej miłości, która jest życiem mojem, gdyż życzyłam sobie umrzeć, mniemając, że mnie nie kochasz.
— A więc wierzę teraz i przekonany jestem, że niema świętszej i szanowniejszej nad ciebie istoty. Rozkazujesz, abym się uspokoił, abym przebaczył, niech i tak będzie. Chcesz panować łaskawością i dobrocią, to i ja będę łaskawym i dobrym. Wskaż mi tylko moje postępowanie, a będę ci posłuszny.
— I czemże jestem?... o, mój Boże, abym wskazywała postępowanie takiemu, jak ty, Najjaśniejszy Panie, królowi?
— Jesteś mojem życiem i duszą. Czyż nie dusza rządzi nami?
— A więc kochasz mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Na kolanach, ze złożonemi rekami, kocham cię z całej siły, jaką Bóg mi udzielił, tak mocno, że gdybyś życia mego zażądała, oddałbym ci je z radością.
— Kochasz mnie?
— O tak.
— A więc niczego już nie żądam więcej na tym świecie. Daj mi rękę, Najjaśniejszy Panie, i pożegnajmy się. Doświadczyłam bowiem w tem życiu najwyższego szczęścia, jakie mi było przeznaczone.
— O!.. nie!... Nie mów tego, że już doświadczyłaś, gdyż życie twoje to nie wczoraj, to dziś, to jutro, to zawsze. Dla ciebie cała przyszłość, dla ciebie wszystko, co mam. Niech nie będzie myśli o rozłączeniu się naszem, ani o rozpaczy. Miłość jest potrzebą dusz naszych, miłość niech będzie naszem bóstwem. Będziemy żyli jedno dla drugiego.
— O!... Najjaśniejszy Panie, wszystko to jest tylko marzeniem.
— Dlaczego?
— Gdyż niepodobieństwem jest, abym powróciła na dwór... Wygnana!... jakże mam ciebie zobaczyć?... Nie lepiejże pozostać w klasztorze i żyć w radosnem wspomnieniu twojej dla mnie miłości. Zastanów się, Najjaśniejszy Panie, mógłżebyś żyć z kobietą wypędzoną, którą matka twoja splamiła podejrzeniem, a siostra napiętnowała karą.
— Ludwiko! Nie będziesz wygnaną!
— Widać, Najjaśniejszy Panie, nie słyszałeś księżny.
— Odwołam się do mojej matki.
— O!... nie widziałeś i matki.
— I ona także?... o, biedna Ludwiko, a więc wszyscy byli przeciw tobie.
— Tak, tak, biedna Ludwika, którą, upadającą pod brzemieniem burzy, tyś przybył dobić.
— Przebacz!
— Wierz mi, Najjaśniejszy Panie, że nie przebłagasz ani jednej ani drugiej, niema ratunku, gdyż ci nie pozwolę użyć ani gwałtu, ani powagi władzy.
— A więc dobrze, ażeby ci dowieść, jak cię kocham, pójdę do księżny.
— Ty, Najjaśniejszy Panie!
— Zmuszę ją do odwołania tego wyroku...
— Zmusisz?... o nie!... nie!...
— Prawda!... zmiękczę ją!...
Ludwika poruszyła głową.
— Będę prosił, jeżeli potrzeba — rzekł Ludwik — a czy uwierzysz potem mojej miłości!
Ludwika podniosła głowę.
— O nie!... nie gniewaj się dla mnie, Najjaśniejszy Panie, wolę umrzeć.
Król zamyślił się, a wyraz jego twarzy stał się ponurym.
— Będę kochał tak, jak ty kochasz, będę cierpiał, jak cierpiałaś, to będzie zmazaniem mej winy w ochach twoich. A teraz porzućmy te dziecinne rozwagi, bądźmy wielcy, jak nasza boleść, a silni jak nasza miłość.
I, to mówiąc, wziął ją w swoje objęcia.
— Moje jedyne dobro, moje życie, pójdź ze mną.
Uczyniła ostatnie wysilenie, już nie woli, ale sił fizycznych.
— Nie — odrzekła słabo — nie!... nie!... umrę ze wstydu!
— Wrócisz, jak królowa, nikt nie wie o twojem wyjściu, d‘Artagnan tylko.
— On!... i on także mnie zdradził?
— Jakto?...
— Przysiągł mi...
— Przysięgłem, że nie powiem królowi — rzekł d‘Artagnan, wsuwając głowę przez nawpół otwarte drzwi — i dotrzymałem słowa, mówiłem tylko o tem do pana de Saint-Agnan, a czy moja to wina, że król usłyszał. Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?...
— Prawda — odpowiedział król — przebacz mu więc.
La Valliere uśmiechnęła się i podała drobną i białą rączkę muszkieterowi.
— Panie d‘Artagnan — rzekł król uradowany — każ poszukać jakiej karety dla pani.
— Kareta oczekuje — rzekł kapitan.
— O!... — rzekł król — jesteś wzorem sług.
— Spostrzegłeś to przecie — pomyślał d‘Artagnan, ucieszony jednak tą pochwałą.
La Valliere była zwyciężoną; po kilku jeszcze wahaniach dała się uprowadzić swemu królewskiemu kochankowi.
Ludwik wyprowadził ją z pokoju, zaniósł prawie do karety i posadził z nią d‘Artagnana. Sam wsiadł na konia, popędził do pałacu królewskiego, dokąd, przybywszy, kazał uprzedzić księżnę, iż pragnie widzieć się z nią natychmiast.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.