Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
DWOJE KOCHANKÓW.

Kiedy świece woskowe gorzały w zamku Blois około zwłok Gastona Orleańskiego, tego ostatniego przedstawiciela przeszłości, kiedy mieszczanie przygotowywali jego napis grobowy, niebardzo pochlebny, kiedy księżna wdowa, nie pomnąc, że w młodych latach kochała nieboszczyka do tego stopnia, iż dla niego uciekła z rodzicielskiego domu, obliczała teraz, chodząc po żałobnej sali, swoje korzyści i ofiary dumy, w innych częściach zamku, dokąd wstęp był niełatwy, panowały innego rodzaju uczucia i rachuby.
Ani żałobny odgłos dzwonów, ani głosy śpiewaków, ani blask świec, przedzierający się przez okna, ani przygotowania pogrzebu, nie mogły przerwać zajęcia dwóch osób, stojących w oknie, wychodzącem na wewnętrzny dziedziniec, w oknie, które już znamy, a które oświetlało pokój, należący do małych apartamentów.
Dobroczynny promień słońca, które mało troszczyło się stratą, jaką ponosiła Francja, padał na tych dwoje ludzi, wydobywając woń z sąsiednich kwiatów i ożywiając mury swoją jasnością.
Temi dwiema osobami, tak zajętemi, nie śmiercią księcia, ale rozmową o skutkach jego zgonu, byli młoda dziewica i młody mężczyzna.
Młodzieniec dwudziesto-pięcio czy sześcio-letni z miną wesołą i dowcipną, oczyma nadzwyczaj ruchliwemi i ocienionemi gęstemi powiekami, był małym brunetem, z ogromnemi ustami, z których duże wyglądały zęby, z podbródkiem śpiczastym, który dowolnie skurczał się i wyciagał wdzięcząc się miłośnie do towarzyszki, a ta nie cofała się przed zalotami nawet o tyle, o ile przyzwoitość wymagała.
Młoda dziewica, a znamy ja, bośmy ja widzieli przy tem samem oknie i przy tym samym promieniu słońca, młoda dziewica, mówimy, przedstawiała szczególna mieszaninę rozwagi i dowcipu. Była ładna, kiedy się śmiała, piękną, gdy chciała być poważną; przecież powiemy, wogóle, była więcej zajmującą, niż piękną.
Zdawało się, że te dwie osoby doszły szczytu rozmowy pół żartobliwej, pół poważnej.
— No, dobrze, panie Malicorne — mówiła panienka — bądź łaskaw mówić rozumnie.
— Myślisz, panno Auroro, że to tak łatwo czynić, co chcemy, kiedy często nie czynimy tego, co możemy.
— No, niechże to kto zrozumie...
— Ale to jasne.
— Daj pan pokój tej prokuratorskiej logice.
— Ale to dla mnie niepodobieństwo, moja droga pani Montalais.
— Jestem jeszcze panną do usług twoich, panie Malicorne.
— Niestety!... wiem o tem, i to mnie bardzo martwi. Otóż pannie nic więcej nie powiem.
— Już będę grzeczna, nie będę pana prześladowała, ale powiedz, co masz powiedzieć.
— Dobrze, zobaczymy.
— Więc słucham.
— Książę umarł.
— A to nowina!... skądże pan przybywasz, aby to nam powiedzieć?...
— Przybywam z Orleanu.
— I tylko tę przynosisz pan wiadomość?...
— O!... broń Boże. Księżniczka angielska Henrjetta przybywa dla zaślubienia brata królewskiego.
— A!... panie Malicorne, jesteś nieznośny z twojemi nowinami z zeszłego wieku; wiesz pan, jeżeli pan dłużej ze mnie będziesz żartował, wypchnę cię za drzwi.
— Zobaczymy.
— Pan mnie doprowadzisz do tego.
— Cierpliwości, cierpliwości, panienko.
— Wiem, wiem, dlaczego się pan tak drożysz. Ale mów pan.
— Zgadnij panna, a jeżeli powiesz, nic nie zataję.
— Wiesz pan, że pragnęłam zostać damą honorową, pan mógłbyś to zrobić, a skąpisz swoich stosunków.
— Ja?...
Malicorne spuścił powieki, złożył ręce i przybrał gapiowatą minę.
— Jakież stosunki, — odpowiedział — może mieć aplikant przy prokuratorze?...
— Alboż twój ojciec nie ma dwudziestu tysięcy liwrów rocznego dochodu?...
— To bagatelny mająteczek, panno Montalais.
— Ale twój ojciec posiada tajemnicę księcia.
— To mu przynosi korzyść, że pożycza pieniędzy Jego książęcej mości.
— Jednem słowem, pan jesteś najfałszywszym człowiekiem.
— Pani mi schlebiasz.
— Ja?...
— Tak, pani.
— Jakto?...
— Ponieważ ja utrzymuję, że nic nie mogę dla nikogo, uczynić, pani zaś przeciwnie.
— Koniec końcem, czy otrzymam to miejsce?...
— Miejsce?... albo ja wiem?...
— Będę je miała, czy nie?...
— Będziesz je miała.
— Ale kiedy?...
— Kiedy sama zechcesz.
— A gdzie ono jest?...
— W mojej kieszeni.
— Jakto!... w kieszeni?...
— A tak.
I w rzeczy samej, Malicorne z figlarnym uśmiechem wyjął z kieszeni pismo, które Montalais porwała i chciwie zaczęła czytać.
W miarę jak czytała, twarz jej rozjaśniała się.
— Malicorne!... — zawołała po przeczytaniu — jesteś doprawdy zacnym chłopcem.
— Dlaczego, panienko?...
— Bo mogłeś sobie kazać za to zapłacić, a nie uczyniłeś tego.
I parsknęła śmiechem, sądząc, że zmiesza aplikanta.
Ale Malicorne mężnie odparł atak.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Oświadczyłem ci moje uczucia — mówił dalej Malicorne — trzy razy odpowiedziałaś mi, że mnie nie kochasz; raz pocałowałaś mnie, śmiejąc się, i tego było mi dość.
— Dość?... — odrzekła dumna i zalotna Montalais tonem, w którym dawała się uczuć obrażona duma.
— Tak!... — odparł Malicorne.
— A!..
Ten wykrzyknik oznaczał tyle gniewu, ile młodzieniec spodziewał się wdzięczności.
Potrząsnął tylko głową.
— Słuchaj Montalais, — rzekł, nie troszcząc się o to, czy ta poufałość podobać się będzie jego kochance — nie mówmy więc o tem.
— Dlaczego?...
— Bo od roku, jak cię znam, dwadzieścia razy za drzwibyś mnie wypchnęła, gdybym ci się nie podobał.
— Doprawdy?... a za cóżbym pana miała za drzwi wypychać?...
— Bom często bywał niegrzecznym.
— O!... co to, to prawda.
— Zatem sama przyznajesz — rzekł Malicorne.
— Panie Malicorne!...
— Nie gniewaj się, pani, bo jeżeli mnie oszczędzałaś to pewnie nie bez przyczyny.
— To pewnie nie dlatego, żebym pana kochała!... — zawołała Montalais.
— Zgoda. Powiem nawet, że w tej chwili może mnie nienawidzisz.
— W istocie, nie cierpię pana.
— I ja to samo.
— Mniejsza o to.
— Pani mnie uważasz za brutala i głupca, a ja widzę cię szkaradną, i złośnicą, co się zowie. W tej chwili wiem o tem, że wolałabyś oknem wyskoczyć, niż pozwolić mi pocałować koniec twojego paluszka; ja zaś wolałbym łeb skręcić z wieży, niż pozwolić ci, abyś się mnie dotknęła. Jednakże za pięć minut, będziesz mnie kochała, a ja będę szalał za tobą. O!... tak.
— Bardzo wątpię.
— A ja przysięgnę na to.
— Warjat z pana!...
— Zresztą ty mnie potrzebujesz, Auroro, a ja ciebie. Kiedy chcesz być wesołą, ja muszę cię rozśmieszać; kiedy chcę kochać, muszę patrzeć na ciebie. Zrobiłem ci miejsce damy honorowej, którego pragnęłaś, ty więc uczynisz dla mnie, czego ja zażądam.
— Ja?...
— Tak, ty, ale teraz, moja droga, bądź spokojna, bo oświadczam wyraźnie, że teraz nic złego od ciebie nie żądam... bądź więc spokojna.
— A!... Malicorne, przebrzydłym jesteś człowiekiem, chciałam ucieszyć się z miejsca, jakie dostałam, a ty mi zupełnie popsułeś humor.
— E!... niema nic straconego; będziesz się cieszyła, gdy pójdę.
— Zatem wychodź pan.
— Dobrze, ale wprzód dam pani jednę radę.
— Jaką?...
— Bądź pani wesoła, bo jesteś brzydką, kiedy się gniewasz.
— A!... prostaku!...
— Na co prawdę obwijać w bawełnę?.
— A!... Malicorne!... jakże złe serce masz!...
— A!... Montalais, niewdzięcznico!...
I oparł się na poręczy okna.
Montalais wzięła książkę i otworzyła ją.
Malicorne wyprostował się, oczyścił rękawem kapelusz i okurzył czarną kurtkę.
Montalais, udając, że czyta, patrzyła na niego z boku.
— O!... — zawołała nakoniec, rozgniewana, — także poważną przybrał minę! Jak widzę, osiem godzin gniewać się myśli.
— Piętnaście, moja panienko — odpowiedział Malicorne, kłaniając się.
Montalais groźnie na niego spojrzała.
— Potwór!... — rzekła, — a!... gdybym była mężczyzną!...
— Cóżbyś mi uczyniła?
— Udusiłabym cię.
— Wybornie — odrzekł Malicorne — jak widzisz i ja mam jakieś pragnienie.
— Czegóż żądasz, szatanie?... niech przez gniew zgubię moją duszę.
Malicorne ustawicznie bawił się kapeluszem, nagle upuścił go, pochwycił młodą dziewczynę za ramiona, zbliżył usta do jej twarzy i wycisnął na niej gorący pocałunek.
Aurora chciała krzyczeć, lecz krzyk ten ucichł w pocałunku. Silna i gniewna dziewica odepchnęła Malicorna aż do muru.
— Wybornie — rzekł filozoficznie Malicorne — będzie tego na sześć tygodni. Moje uszanowanie.
I postąpił trzy kroki, chcąc się oddalić.
— O!... nie, pan nie wyjdziesz stąd!... — zawołała Montalais, tupiąc nogą. — Pozostań pan, rozkazuję.
— Pani rozkazujesz?...
— A tak, alboż nie jestem panią u siebie?
— Na Boga, któż o tem wątpi?... co więcej, ja sam należę do pani.
— Piękna własność!... dusza głupia, a rozum suchy.
— Ostrożnie, panno Montalais, bo gotowaś uczuć miłość dla twojego sługi.
— To dobrze — odrzekła, wieszając mu się na szyi raczej z dziecięcą pustotą, niż miłosnem upojeniem — tak, bo muszę ci podziękować nakoniec.
— Za co?...
— Za to miejsce... wszak to moja przyszłość.
— I moja także.
Montalais spojrzała na niego.
— O!... to okropność — rzekła — że ja nigdy nie mogę zgadnąć, czy pan mówisz szczerze.
— Już szczerzej niepodobna. Ja udaję się do Paryża, pani się udajesz, my się udajemy.
— Kiedy tak, to widzę, że przez samolubstwo pan mi usłużyłeś.
— Cóż chcesz, Auroro, ja nie mogę obejść się bez ciebie.
— Tak samo jak i ja; przyznać jednak potrzeba, że pan masz złe serce.
— Auroro, moja droga Auroro, ostrożnie; jeżeli znowu znieważać mnie zaczniesz, wiesz, co nastąpi...
To mówiąc, Malicorne powtórnie zbliżył się do dziewicy.
W tej samej chwili dało się słyszeć stąpanie na schodach.
Zapewne serdeczniej niż wprzódy, Malicorne byłby pocałował swoją kochankę, gdyby Montalais nie odepchnęła go tak gwałtownie, że potoczywszy się, uderzył we drzwi i sobą je otworzył.
Powstał krzyk, a potem rozległy się obelgi.
Była to pani de Saint-Remy.
Nieszczęśliwy Malicorne nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Znowu ten hultaj!... — zawołała matrona — on zawsze tutaj!...
— O!... pani — odpowiedział Malicorne, głosem pełnym uszanowania — tydzień mija, jak tu nie byłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.