— Ostrożnie, panno Montalais, bo gotowaś uczuć miłość dla twojego sługi.
— To dobrze — odrzekła, wieszając mu się na szyi raczej z dziecięcą pustotą, niż miłosnem upojeniem — tak, bo muszę ci podziękować nakoniec.
— Za co?...
— Za to miejsce... wszak to moja przyszłość.
— I moja także.
Montalais spojrzała na niego.
— O!... to okropność — rzekła — że ja nigdy nie mogę zgadnąć, czy pan mówisz szczerze.
— Już szczerzej niepodobna. Ja udaję się do Paryża, pani się udajesz, my się udajemy.
— Kiedy tak, to widzę, że przez samolubstwo pan mi usłużyłeś.
— Cóż chcesz, Auroro, ja nie mogę obejść się bez ciebie.
— Tak samo jak i ja; przyznać jednak potrzeba, że pan masz złe serce.
— Auroro, moja droga Auroro, ostrożnie; jeżeli znowu znieważać mnie zaczniesz, wiesz, co nastąpi...
To mówiąc, Malicorne powtórnie zbliżył się do dziewicy.
W tej samej chwili dało się słyszeć stąpanie na schodach.
Zapewne serdeczniej niż wprzódy, Malicorne byłby pocałował swoją kochankę, gdyby Montalais nie odepchnęła go tak gwałtownie, że potoczywszy się, uderzył we drzwi i sobą je otworzył.
Powstał krzyk, a potem rozległy się obelgi.
Była to pani de Saint-Remy.
Nieszczęśliwy Malicorne nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Znowu ten hultaj!... — zawołała matrona — on zawsze tutaj!...
— O!... pani — odpowiedział Malicorne, głosem pełnym uszanowania — tydzień mija, jak tu nie byłem.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/76
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —