Więzień na Marsie/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nocna walka.

Robert zerwał się, pełen zgrozy. Ten krzyk szalonego przestrachu, stłumiony jakby chrapaniem, nie pozostawiał żadnej wątpliwości: to jeden z czuwających strażników został napadnięty, a może i zamordowany!
Chwyciwszy więc maczugę i nóż krzemienny, pobiegł w stronę, skąd krzyk dał się słyszeć. Było to na końcu wioski; po drodze widział, jak jej mieszkańcy wybladli, strwożeni, stali wsłuchani w ów krzyk krótki, urwany.
Może teraz gorzko żałowali swego zaufania względem przybysza, który im dał ogień a poniszczył ich bóstwa?...
Myśl ta była dla Roberta prawdziwym wyrzutem sumienia: uważał za nikczemność swój długi odpoczynek — przecież jest jedynym obrońcą tych biedaków, na których ściągnął prześladowanie!
Ostatnie ognisko zastał prawie zagasłe, strażników przy niem nie było, natomiast w trzcinie nadbrzeżnej słychać było jakieś szamotanie się...
Pobiegł tam: nieszczęśliwy Marsjanin, pochwycony w połowie ciała przez potężne łapy jakiegoś zwierzęcia, ukrytego w zaroślach, rzucał się i chwytał rękami trzcinę i krzaki z jakąś rozpaczliwą siłą. On to napadnięty w pierwszym śnie, wydał ów krzyk, który zbudził Roberta.
Wśród krzaków, w dostatecznej odległości od ognia, błyszczały tysiące światełek; były to iskrzące oczy Erloorów, siedzących tam na czatach.
Nie było chwili czasu do stracenia: Robert zadał potężne uderzenie maczugą w tył głowy potwora, a ten ogłuszony ciosem, wypuścił trzymaną zdobycz. Nie dając mu czasu do obrony, Darvel zanurzył mu głęboko między łopatki swój nóż krzemienny. Zwierz ryknął stłumionym, chrapliwym głosem, zaczął bić ziemię wszystkiemi łapami, z pyska buchnęła fala czarnej krwi i wkrótce już nie żył.
Oswobodzony Marsjanin pobiegł do ogniska, na które natychmiast zaczął z pośpiechem i przerażeniem rzucać gałęzie, drżąc jeszcze ze strachu.
Robert przyciągnął do ogniska zabite zwierzę. Był to przepyszny okaz: łapy silne, jakby stworzone do kopania ziemi, miały palce połączone błoną, ułatwiającą pływanie; kły były bielsze od słoniowych, a futro miękkie i puszyste, jak u wydry morskiej.

Robert postawił stopę na powalonym wrogu i ruchami nakazał patrzącemu nań z uszanowaniem
Robert zadał potężne uderzenie maczugą w tył głowy potwora, ...
Marsjaninowi sprowadzić towarzyszy, aby byli świadkami jego tryumfu.

Wkrótce przybylo ich ze dwudziestu; otoczyli martwe zwierzę dokoła, a na ich pucołowatych twarzach widniał podziw i strach razem...
Ażeby im ostatecznie dać do poznania, iż teraz nie potrzebują obawiać się Roomboo, ale mogą je uważać za zwyczajną zwierzynę, nożem swoim naciął skórę zwierzęcia, następnie ściągnąwszy ją, odkrajał jedną z ćwierci i położył na węglach.
Wywarło to wielkie wrażenie: Marsjanie pociągnięci przykładem, wzięli się tak śpiesznie do dzieła, że w krótkim czasie groźny wprzód Roomboo został poćwiartowany na kawały. Dla wyrażenia swojej radości, zaczęli tańczyć dokoła ogniska, wdychając z lubością zapach piekącego się mięsa.
Obróciwszy się, Robert zobaczył przy sobie małą Eoję, która spoglądała na niego z uśmiechem. Obudzona również jak i on, rozpaczliwym krzykiem, przyszła aż tu za Robertem, który był wzruszony jej troskliwością o niego. Ofiarował jej też porządny kawał upieczonego mięsa, który natychmiast zaczęła zajadać z wielkim apetytem.
Zwycięzca także skosztował: było smaczne i soczyste, czerwone, lecz bez zapachu tłuszczu, jak się tego obawiał.
Teraz cała wioska była w ruchu: wszędzie dorzucano gałęzi na stosy, które płonęły jasno, a kobiety i dzieci, odziane tylko w rodzaj długich koszul, uplecionych z miękkiego łyczka, przypatrywały się skórze Roomboo. Niektórzy mężczyźni padali na kolana przed Robertem.
Ażeby utrwalić w nich przekonanie o swojej wyższości, polecił Eoji, aby mu przyniosła łuk i strzały, a wtedy przytwierdziwszy do strzały niewielką, płonącą jeszcze głownię, wycelował swój łuk w stronę, gdzie oczy wampirów iskrzyły się gęsto w ciemnościach, jak świętojańskie robaczki — i wypuścił strzałę, wpośród ogólnego milczenia.
Pocisk musiał być celny, gdyż w ciemnościach rozległy się ostre chrapliwe krzyki, rozdzierające miauczenia, głuchy szum — i wszystkie światełka znikły, tylko przez czas jakiś słychać było jeszcze jakby błagania, czy pogróżki, wygłaszane w nieznanym języku.
Wreszcie i to ucichło, lecz natomiast ogień zasyczał, zaszumiał i wybuchnął słupem pary i dymu. Woda, doprowadzona przez drugiego Roomboo podziemnym kanałem pod ognisko, wybuchła i ogień zalała.
Ale tym razem, nauczony już doświadczeniem, Robert szybko odgarnął żarzące się z boku węgle na miejsce dalsze i suche, i z maczugą w jednej ręce a z gałęzią płonącą w drugiej, stanął nad brzegiem blizkiego jeziora. Gdy wkrótce wynurzyła się z wody wstrętna głowa Roomboo, zadał jej cios tak potężny, że wkrótce wyciągnięto na brzeg martwego potwora. Wtedy to Robert mógł się jeszcze lepiej przyjrzeć dziwnej budowie jego ciała, a szczególniej nóg.
Przednie, nadzwyczaj długie i rozrośnięte, miały tak silne pazury, iż mogły w kilka chwil wykopać dół w najbardziej kamienistym gruncie. Druga para, umieszczona po bokach, przypominała raczej płetwy: te nogi miały palce grube a krótkie, połączone błoną; pazurów prawie nie było. Musiały one służyć temu ślepemu zwierzęciu do opierania się na błocie lub grzązkiem bagnie były zaś umieszczone w połowie ciała; za niemi kręgosłup się skrzywiał, tułów się zwężał jak u osy, a biodra i tylne nogi ogromne, z pazurami i palcami wykręconemi na zewnątrz, wyraźnie były przeznaczone do wyrzucania rozkopanej ziemi. Zupełny brak oczu, zaledwie widzialne uszy i paszcza uzbrojona w kły straszliwe, z długim nosem, zakończonym twardym pazurem — uzupełniały wstrętny a dziwaczny wygląd tego olbrzymiego kreta.
Robert, który nie tracił nadziei powrotu na Ziemię, obiecywał sobie, iż kiedyś uzyska od zarządu Ogrodu Aklimatyzacyjnego w Paryżu, porządną sumkę za taki okaz, jaki ćwiartowali przed jego oczami najprzedniejsi mieszkańcy wioski, wydając gardłowe pomruki radości.
Wioska oświetlona zewsząd płonącemi stosami, miała wygląd niezwykły: Marsjanie wracali do chat, a każdy z nich niósł kawał mięsa z groźnego wprzód Roomboo, wszyscy zaś wrzeszczeli jakieś pieśni, złożone z gardłowych dźwięków.
Zapewne był to hymn tryumfalny.
O ile się okazywali tchórzliwymi wobec niebezpieczeństwa, o tyle powodzenie ich rozzuchwalało.
Stopniowo wszyscy się rozeszli i Robert pozostał przy swem ognisku sam jeden; mała Eoja, znużona czuwaniem i przebytemi wrażeniami, znów spała na swej macie.
Nasz zwycięzca, nie zaślepiony powodzeniem, zdawał sobie jasno sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Przerażała go ciążąca na nim odpowiedzialność za życie tych bezbronnych ludzi, gdyż wiedział dobrze, że godzina deszczu wystarczy na to, by ogniska zalać, a całą ludność wydać na łup krwiożerczym wampirom.
Był zatem zdenerwowanym i wzburzonym a spokój, z jakim Eoja spała na swej macie, nie udzielał mu się wcale. Jakże niecierpliwie wyglądał pierwszego blasku jutrzenki!
Co pewien czas, z maczugą w ręku i nożem u pasa, obchodził wszystkie ogniska, budząc uśpionych, dorzucając gałęzi na ogień, badając okolicę — bardziej zajęty, niż Napoleon w wigilję bitwy pod Austerlitz.
Obłoki stały się ciemniejsze, stosy paliły się cicho i milczenie nocy przerywały tylko złowróżbne krzyki ptaków nocnych, które zdawały się wołać chrapliwie:
— Biada! biada!
Zmęczony Robert usiadł przy ognisku, lecz tu zauważył rzecz zatrważającą: z góry leciały ciągle jakieś drobniutkie ziarenka, spadały gęsto na ognisko i pokrywać je zaczęły białawą powłoką. Spojrzał w górę i dojrzał jakiś punkt ciemniejszy na tle chmur, wielki i ruchomy, z którego spadał na ognisko deszcz wilgotnego, czerwonawego piasku, coraz gęstszy, gwałtowniejszy, grożąc rychłem zasypaniem ognia.
Co robić? Niegodziwe Erloory krążyły tak wysoko, iż strzały nie mogły ich dosięgnąć. Obchodząc wioskę, widział je, jak spuszczały się całemi stadami na ziemię, to znów unosiły się w górę...
Zapewne wtedy robiły zapasy piasku.
Przerażała go szczególna zaciętość wampirów, które wybrały do zagaszenia jego ognisko z pomiędzy tylu innych; widział, że wkrótce musi ono zniknąć pod rosnącym wciąż pokładem piasku. Rozbudził małą Eoję, która mogła być żywcem zasypaną przez ten deszcz szatański.
Robertem owładnęła rozpacz: pojął, że po zniszczeniu jego ogniska, ten sam los spotka wszystkie, a wtedy mieszkańcy wioski, pogrążonej w ciemnościach bezbronni i niedołężni, staną się łupem tych potworów — i to z jego przyczyny!
— A jednak nie ulegnę w tej walce! — zawołał z wściekłością — muszę ich pokonać — muszę!
Już mu jednak brakło pomysłów do obrony: napróżno otrząsał głownie, rozdmuchiwał płomień: powolny a gęsty deszcz piaskowy, nieustannie dusił i przygaszał ognisko. Zaczął strzelać z łuku na oślep w górę, przytwierdzając do strzał małe głownie. Z początku skutkowało to trochę, kilka ostrych krzyków dało się słyszeć, lecz piasek wciąż padał, a wampiry wzniosły się wyżej, gdzie już były niewidzialne.
Wtedy mała Eoja, przytulona lękliwie do Roberta, powzięła myśl szczęśliwą. Ognisko to było od wczoraj otoczone palisadą: pokazała mu więc na migi, że na pale te trzeba nakłaść gałęzi, aby utworzyły dach gęsty, nie przepuszczający piasku. Wzięli się oboje do roboty i wkrótce ognisko zostało pokryte gałęziami oraz kawałkami darni. Pale były dość wysokie, tak, że ogień mógł się palić swobodnie do rana i trzymać tymczasem wampiry w przyzwoitej odległości.
To nasunęło Robertowi myśl urządzenia podstępu, który, w razie powodzenia mógł zapewnić stanowcze zwycięstwo.
Pozasłaniał poznoszonemi z chat matami oraz darnią, przerwy między palami, zakrywając ognisko, a sam położył się w pobliżu i mając pod ręką maczugę i nóż, leżał cicho, bez ruchu.
Jak to przewidział, Erloory znużone walką i długiem spoglądaniem na blask ognia, nie mogły zrozumieć, co się stało z ich prześladowcą.
Podstęp powiódł się w zupełności: gromada wampirów opuściła się na ziemię z cichym szelestem skrzydeł.
Serce Roberta biło gwałtownie, lecz postanowił nie zrobić żadnego ruchu, dopóki go nie dotkną swemi zimnemi, wstrętnemi rękami... nakoniec uczuł na twarzy i plecach lodowate, miękkie dotknięcie...
Skoczył na równe nogi, zerwał z ogniska okrywające je maty i zaczął, jak szalony, walić maczugą na prawo i lewo!
Wampiry przerażone, oślepione blaskiem ognia, zakotłowały się w miejscu, tworząc splątaną gromadę, wrzeszczącą dzikiemi głosami. Ich twarze przybrały ze strachu barwę ziemistą; niektóre z nich, lecąc na oślep, wpadały wprost w płomienie, wyjąc straszliwie. A ciosy maczugi spadały wciąż, rozbijając głowy, łamiąc ręce!
Z bystrością, o którą Robert jej nie podejrzewał, Eoja dopomagała mu na swój sposób, rzucając wciąż nowe paliwo na ogień, który teraz buchał wysokim płomieniem, oświetlając pole bitwy, zasłane trupami.
Kilka Erloorów, ruchami prawie ludzkiemi, prosiło o litość.
Odgłosy tej walki rozbudziły niektórych Marsjan; przybiegli z nożami w ręku i po chwili wahania, rzucili się, by dobijać ogłuszonych uderzeniami maczugi.
Dzień wschodził powoli i przy jego blasku można było ocenić cały ogrom porażki wampirów.
Ku wielkiemu zdziwieniu Roberta, spokojni Marsjanie okazywali zawziętość i okrucieństwo, o które trudno było ich posądzać. Zapewne mścili się za całe wieki prześladowania i tyranji.
Potem spokojnie podzielili się zabitymi wampirami, unosząc je do domów, aby uraczyć się ich mięsem.
Z trudnością udało się Robertowi ocalić od zemsty Marsjan jednego wampira, który raniony w skrzydło, rzucał się po piasku, jak wielki nietoperz.
Eoja już się nań zamierzyła maczugą, lecz inżynier zasłonił go i wytłomaczył jej na migi, iż go sobie zabiera, jako swoją część łupu.
Związał swego niewolnika pętami z kory wierzbowej i uprowadził do swej chaty, gdzie wampir w ciemności przyszedł do siebie i uspokoił się nieco.
Robert złożył go na macie i postawił w pobliżu mięso, oraz korzenie roślin jadalnych.
Erloor nie tknął jednak tych pokarmów i leżał nieruchomo dość długo; poczem chciał się wdrapać na ściany, wydając jęki żałosne, przyczem drżał całem ciałem i przeciągał się, chcąc zerwać swe więzy.
Światło zdawało się sprawiać mu ogromną przykrość: gdy Robert otwierał drzwi, wampir rozwijał skrzydła, drapał ściany pazurami, jęcząc i krzycząc naprzemian.
Zdawał się być trudnym do oswojenia, lecz Robert postanowił próbować tego, myśląc, iż jedynie z pomocą Erloorów poznać może wszystkie tajemnice nowej planety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.