Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Pociąg, przybywający z Marsylii, zwolnił bieg; maszyna świsnęła przeraźliwie, wreszcie przystanął.
Zaczęto wysiadać na stacyi w Nicei.
Drzwiczki wagonów otwierały się kolejno.
Wysiadło kilkudziesięciu podróżnych, a między nimi Melania z Fryderykiem Bertin.
Will Scott oczekiwał przy plancie kolejowym. Poznał on zaraz osoby które śledził, ale nie zbliżał się do nich wcale.
Melania Gauthier wraz ze swym towarzyszem rozglądali się wokoło, patrząc, czy nie ujrzą owego mężczyzny, o którym ich Agostini powiadomił. Nie znalazłszy wszakże nikogo, weszli do sali bagażów, dla odebrania swoich tłumoczków, poczem wsiedli w omnibus, kursujący pomiędzy stacyą a hotelem Włoskim.
Obecność ich dostateczną była dla Irlandczyka. Wrócił do hotelu Angielskiego.
— Blagier, jak widzę, ów stary Włoch — rzekła Melania do Fryderyka w czasie jazdy omnibusem. — Cóż my teraz poczniemy sami, w obcem miejscu?
— Nie obawiaj się... — pocieszał ją kochanek. — Jeżeli tylko Jerzy de Nervey jest obecnym w Nicei, potrafię przytrzymać tego ptaka bez obcej pomocy.
— Jeżeli go odnajdziemy, a nie zaślubi mnie, uduszę tego hultaja!
— Niechaj cię naprzód zaślubi... a potem uczyń z nim, co zechcesz.
Przybywszy do hotelu Włoskiego, kazali sobie dać dwa łączące się z sobą pokoje, z wyjściem na wspólny korytarz, a po kolacyi udali się na spoczynek.
Nazajutrz około ósmej Fryderyk powstawszy, zaczął się ubierać. Melania jeszcze spała, gdy silne puknięcie we drzwi nagle ją obudziło.
— Kto tam? — zapytał jej towarzysz.
— Czy to tu pan Fryderyk Bertin? — pytał głos z zewnątrz.
— Co to znaczy? — wyszepnął zapytany. — Zkąd wiedzieć mogą moje nazwisko, skoro go jeszcze nie podałem?
I dodał głośno:
— Co pan sobie życzysz?
— Przychodzę powiadomić pana Bertin i panią Gau thier — odrzekł ów głos — iż jakiś pan oczekuje na dole, pragnąc widzieć się z nimi.
— Z pewnością to ów przyjaciel Agostiniego... — rzekła Melania, wyskakując z łóżka. — Ubiorę się prędko... Przyjmij go w pierwszym pokoju.
I rozpoczęła swą toaletę, podczas gdy Fryderyk, drzwi otworzywszy, polecił wprowadzić owego porannego gościa.
Melania, przywdziawszy peniuar i ułożywszy naprędce włosy, wyszła wraz ze swym kochankiem do przyległego pokoju.
Zastali tam mężczyznę, około lat czterdziestu mieć mogącego, bruneta, w niebieskich okularach.
— Raczcie mi państwo wybaczyć, iż was niepokoję tak rano — rzekł grzecznie się kłaniając. — Jestem znajomym, a nawet przyjacielem Agostiniego, mego współziomka. Moje tu przybycie ma na celu ułatwienie wam poszukiwań wicehrabiego de Neryey.
— Zatem pan wiedziałeś, że wczoraj przyjechaliśmy? — zapytała Melania.
— Tak, pani.
— Któż pana powiadomił, że mieszkamy w hotelu Włoskim?
— Niech to panią nie zadziwia... Wiem o wszystkiem, co się dzieje w Nicei.
— E... to jakaś niebezpieczna osobistość... — pomyślał Fryderyk.
— Zatem pan Jerzy de Nervey jest w Nicei? — badała dalej.
— Nie ma go, pani.
Oboje obecni wydali okrzyk zdumienia.
— Był tu jeszcze wczoraj — mówił ów mężczyzna w okularach — wyjechał wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Gdzie teraz przebywa, nie wiem tego.
— Jakto... pan nie wiesz? a mówiłeś przed chwila, że jest ci wszystko wiadomem, co się dzieje w Nicei?
— Tak, jest mi to wszystko wiadomem. Jeden z mych ludzi śledzi pana de Nervey. Postępuje za nim krok w krok, jak cień, i powiadomi mnie natychmiast depeszą, skoro pan de Nervey obierze sobie gdzie jaką stałą siedzibę. Ja z mojej strony bezzwłocznie państwa o tem uwiadomię. Lecz trzeba nam wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Oczekujcie tu państwo odemnie na wiadomość.
— Dobrze, będziemy czekali.
— Powiadomienie to może nadejść lada chwila, nie wychodźcie więc, proszę, z hotelu.
— Zastosujemy się do pańskiego życzenia. Lecz racz nam pan powiedzieć, z kim mamy honor mówić?
— Jestem współziomkiem i — przyjacielem Agostiniego, powtarzam. Nazywam się Julio Morali. Gdybyście chcieli porozumieć się zemną, raczcie pozostawić słów parę w kawiarni pod Palmami. Tam będą wiedzieli, gdzie mnie odnaleźć.
Po tych słowach Scott, ukłoniwszy się, wyszedł z hotelu Włoskiego, a udawszy się do kawiarni pod Palmami, podszedł do kontuaru i pokazał siedzącej tamże kasyerce bilet inspektora policyi, powiedziawszy jej, że się nazywa Julio Morali i prosząc, gdyby przeniesiono list jaki, aby go przyjąć zechciała.
Dzień wydał się niezwykle długim dla Fryderyka i Melanii, którzy nie śmieli wyjść z pokoju, oczekując co chwila na przybycie wiadomości, która nie nadchodziła.
Nakoniec około szóstej zeszli na obiad do hotelu, powiadamiając służącego, iż jeżeliby coś dla nich nadeszło, tam znaleźć ich może.
Pozostawiwszy chwilowo tę godną siebie parę, idźmy za Wiliamem Scott, którego w osobie inspektora Morali odgadli zapewne czytelnicy, a który, stosując się do otrzymanych poleceń, starał się jaknajdłużej zatrzymać w hotelu dwoje spadkobierców Edmunda Béraud, nie dozwalając im przed upatrzoną chwilą połączyć się z de Nerveyem.
Pewien, iż ściśle do jego poleceń się zastosują, zmienił ubranie w hotelu Angielskim i znów jako starzec udał się drogą żelazną do Monte-Carlo, gdzie według umowy miał się spotkać z Haltmayerem.
Przybyszy na miejsce, poszedł na śniadanie do restauracyi, gdzie dnia poprzedniego widział Jerzego de Nervey.
Wicehrabia znajdował się tam w towarzystwie kilku młodych ludzi, z którymi zawarł znajomość.
O godzinie ósmej wieczorem, tak jak było umówionem, Irlandczyk przechadzał się na stacyi w Monte-Carlo, oczekując na przyjazd Haltmayera.
Niespodziewanie znalazłszy się w pobliżu grupy z kilku osób złożonej, rozmawiającej z naczelnikiem stacyi, przystanął i nasłuchiwać zaczął.
Mówiono o wypadku, jaki nastąpił przed ośmioma dniami, a jeden z rozmawiających, gestykulując żywo, wskazywał i udowadniał niedbalstwo służby w tym razie.
— Przez Boga! — mówił naczelnik stacyi — towarzystwa kolei żelaznych nie są bez grzechu, ależ nie wymagajmy od nich niepodobieństw. Podwajamy gorliwość dla zapewnienia bezpieczeństwa podróżnym, co nie jest zbyt łatwem, jak panowie widzicie, na drodze żelaznej, jak tutejsza, posiadającej tylko jedną linię.
— Otóż to właśnie — odparł rozmawiający — w tem leży wina towarzystwa. Dlaczego nie każę ułożyć drugiej linii dla przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów?
— Stowarzyszenie chciało to uczynić, względy wszelako międzynarodowe nie pozwoliły projektu tego wprowadzić w wykonanie.
— Powód ten wymagałby jeszcze głębszej dyskusji... Lecz to nie wszystko jeszcze. Niedostateczna liczba służbowego personelu czyni wypadki nieuchronnemi. Staraj się pan reklamować w tym względzie.
— Czyniłem to już, ale nadaremnie.
— Obok tego, na innym jeszcze punkcie błądzi towarzystwo. Zwracano jego uwagę na wadliwą sygnalizacyę pociągów, przechodzących ze stacyi na stacyę. Wynaleziono świeżo aparat nader prosty, praktyczny, a niekosztowny, uderzający wzrok i słuch odrazu, który tu zastosowanym być winien. Dlaczego nie został zaaprobowanym?
— To prawda.
— Prócz tego reguły wymagają, aby nadzorcy dzień i noc czuwali, szczególniej na linii z Monte-Carlo do Roquebrun, gdzie łuki wyniosło-spadziste nie pozwalają maszyniście nic widzieć przed sobą. Owi nadzorcy świecą nieobecnością na całej linii z Nicei do Mentony, a punktem najniebezpieczniejszym jest właśnie ten, który przylega do morza z Monte-Carlo do Roquebrun. Najmniejszy wypadek w tem miejscu sprowadzi kiedykolwiek straszną katastrofę...
— Ha! niedostateczność personelu... — mruczał naczelnik stacyi.
— Straszna, przerażająca odpowiedzialność ciąży na towarzystwie dróg żelaznych — ciągnął dalej mówca; tem więcej radbym się dowiedzieć, w jaki sposób panowie sygnalizujecie do Roquebrun o wyjściu pociągu z waszej stacyi?
— Nic łatwiejszego.
— No... w jaki sposób... ciekawym?
Naczelnik stacyi wskazał dzwon dość wielkich rozmiarów, do którego przybitym był łańcuch żelazny z rękojeścią.
— Dystans jest krótkim — rzekł. — Uderzając więc w ten dzwon, powiadamiam tem samem kolegę w Roquebrun o wyjściu pociągu. On posiada takiż sam dzwon dla uprzedzania mnie o tem. Nigdy rozkaz odjazdu nie jest przez żadnego z nas wydanym, dopóki nie posłyszymy tego sygnału wzajemnie.
— Jest to dziecinnem i nader niebezpiecznem — rzekł rozmawiający, wzruszając ramionami. — Dość byłoby zapomnienia z pańskiej strony, lub ze strony jego kolegi z Roquebrun, jakie mogłoby się wydarzyć w pośpiechu, by nastąpiła katastrofa, której skutkiem byłoby zetknięcie się pociągów, a wtedy niktby ztamtąd żywym nie wyszedł. Cóżbyś pan zrobił natenczas?
— Kazałbym wywiesić sygnały alarmowe.
— Sygnały te napełniłyby jeszcze większym postrachem palacza i maszynistę. Przyznaj sam, panie naczelniku — mówił dalej podróżny — iż na tej waszej tu linii życie tysiąca jadących osób zależy od jednego błędu, jednego zapomnienia. Ależ to jest wprost potwornem!
Wezwany do biura naczelnik stacyi, odszedł, pozostawiając interlokutora swego bez odpowiedzi, mimo, iż w głębi był przekonanym, że tenże miał słuszność zupełną. Co jednak począć? Nie był on w stanie zmienić ustaw kolejowego zarządu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.