Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XV.

Forestier, nadzorca willi, który zarazem był i ogrodnikiem, wydawał polecenia dwom ludziom, wynajętym do roboty na dzień cały.
Spostrzegłszy nadchodzącego Verrièra z Arnoldem, ukłonił się im z głębokiem uszanowaniem.
— Chcemy zwiedzić park — rzekł bankier. — Weź strzelbę, zastrzelisz nam bażanta na obiad.
— Jestem na pańskie rozkazy — odparł Forestier, biorąc za dubeltówkę, w kącie winnicy stojącą.
Arnold przypatrywał się służącemu swego wspólnika.
Był to mężczyzna małego wzrostu, około lat czterdziestu mieć mogący, szczupły, choć silny z pozoru, o rumianych, ogorzałych policzkach, rysach twarzy pospolitych, bez wyrazu.
— Typ prostego chłopa — pomyślał Desvignes — to, czego mi właśnie trzeba.
— Idźmy główną aleją... — rzekł Verrière.
Alea, w głąb której wszyscy trzej weszli, ciągnęła się wzdłuż muru otaczającego willę. Była ona szeroką, zacienioną podwójnym rzędem starych drzew kasztanowych.
Gęste zwoje bluszczu i pnących się roślin pokrywały mur zupełnie. Miejscami, przez utworzone umyślnie przedziały, widać było wieś w oddaleniu. Gromada królików przebiegała galopem aleę.
— Macie tu dużo zwierzyny? — pytał Desvignes Forestiera.
— Bardzo dużo, panie, a nawet za wiele, co nam przyczynia niemało kłopotu.
— Jak to... z jakiej przyczyny?
— Ściąga to nam leśnych złodziei.
— Tak, w rzeczy samej — poparł Verrière. — Ci rozbójnicy przychodzą okradać mój park z królików, zajęcy i bażantów, mimo szczelnego zamknięcia i dozoru.
— Przełażą więc wierzchem przez mur?
— Jaknajwygodniej.
— Ależ to niebezpieczne...
— A nadewszystko kłopotliwe.
— Nie chodzi więc tu straż podczas nocy? — zapytał Arnold Forestiera.
— Ba! ma się rozumieć, iż się i nocą pilnuje — odpowiedział tenże gniewliwie. — Gdy jednak pracowało się dzień cały, trudno jest przez noc utrzymać się na nogach.
— Masz pomocników? — pytał Desvignes.
— Tylko do robót w ogrodzie. Mówiłem już niejednokrotnie panu Verrière, iż trzebaby przyjąć leśniczego do parku.
— Za zbytby to drogo kosztowało, mój kochany — rzekł śmiejąc się, Verrière.
— Za dwieście franków miesięcznej pensyi, jakąby ten człowiek pobierał, ocaliłbyś pan zwierzynę, dwa razy tyle wartości mającą — odparł Forestier. — Lecz raczcie się zatrzymać, panowie — dodał — zdaje mi się, iż tu odnajdę bażanta, słyszę, jak odżyw się, poruszając suchemi liściami.
Arnold z bankierem przystanęli.
Forestier wszedł w gęstwinę. Wspaniały bażant wyfrunął tuż prawie z pod jego nóg.
Nadzorca pozwolił mu wznieść się w powietrze, a gdy ptak mknął w znacznej odległości, wystrzelił.
Bażant padł na miejscu bez życia.
— Dzielny strzał! — rzekł Verrière. — Podnieś tego ptaka i zanieś do kuchni. Nie potrzebujesz tu już powracać — dodał, zwracając się do Forestiera. — Sami odbędziemy przechadzkę.
Udali się w głąb parku.
W odległości kilkudziesięciu kroków Arnold dostrzegł małą furtkę, w murze wybitą.
— Dokąd prowadzi to wyjście? — zapytał.
— Na drogę, wiodącą do sąsiedniej wsi, Emerainville.
O sto kroków dalej ukazał się piękny pawilon murowany, dachówką kryty, z dwoma oknami na parterze, a trzema na pierwszem piętrze.
— Czy ten dom mógłby być mieszkalnym? — zapytał Desvignes.
— Bezwątpienia. Zawiera on dwa pokoje na dole i dwa na górze, a spichrz oprócz tego.
— Tu powinien mieszkać nadzorca — rzekł Arnold. — Doskonałe miejsce do nocnego pilnowania. Powiedz mi, czy ufasz temu Forestierowi?
— Pod jakim względem?
— No, czy powierzyłbyś mu jakąś ważniejszą misyę do spełnienia?
— Nigdy w życiu! Uważam go bardzo nisko pod względem inteligencyi.
— Jak dawno służy on u ciebie?
— Od pięciu lat... Takim, jak jest, wystarcza on dla mnie.
— A gdzie znajduje się klucz od furtki, wychodzącej na drogę do Emerainville?
— Jeden z tych kluczów jest u Forestiera.
— Są więc dwa klucze?
— Tak... drugi wisi u nas w przedpokoju na ścianie. Aniela bierze go niekiedy, wychodząc na wieś na przechadzkę ze swą kuzynką lub pokojówką. Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Przyczynę wyjaśnię ci później. Nie ufam twej siostrzenicy, a ztąd ostrożnym mi być należy. Czy siostra Marya w dobrych stosunkach z tymi Forestierami?
— Ona ze wszystkimi żyje w najlepszych stosunkach, wątpię jednakże, by im powi erzyć zechciała coś z tego, co zamierza uczynić. Jest to kobieta zamknięta sama w sobie.
— A jednak obrała sobie proboszcza za powiernika?
— To co innego.
— Mój drogi wspólniku — począł Desvignes — uważam, iż tu jest koniecznością inny nadzór ustanowić. Zamiary siostry Maryi, wyznam ci szczerze, mocno mnie niepokoją. Z jej strony wszystkiego się nam obawiać należy.
— Ustanowić inny nadzór... łatwo to powiedzieć... — rzekł Verrière.
— I łatwo wykonać! — dodał z naciskiem Desvignes.
— Lecz w jaki sposób? Nikt tu nie zasługuje, aby go ze służby usunąć.
— Leśniczy, którego głównym obowiązkiem byłoby strzedz zwierzyny od złodziei, mógłby zarówno śledzić postępowanie twej siostrzenicy.
— Powierzać obcemu rolę szpiega we własnem domostwie, byłaby to według mnie, najwyższa nieroztropność.
— Tak, rzeczywiście, gdyby to powierzonem było nieznajomemu.
— Masz więc pod ręką człowieka, któremu zaufać byłoby można.
— Mam. Rozgłoś, iż chcesz przyjąć leśniczego do nadzoru zwierzyny w parku, ponieważ Forestier wszystkiemu wystarczyć nie jest w stanie. Daj rozkaz, aby wyporządzono pawilon, a w chwili oznaczonej nowy sługa przybędzie dla objęcia swego obowiązku . — Dobrze... uczynię, jak zechcesz.
— Liczę na to. A teraz jeszcze jedno zapytanie. Od chwili, jakeśmy się oba poznali, powiedz mi, czy nie przyjmowałeś u siebie nikogo z dawnych swoich przyjaciół, z którymi żyłeś niegdyś w bliższych stosunkach zażyłości? Nie brałbym ci tego za złe bynajmniej, gdybyś się od nich usunął zupełnie. Opinia ogółu uważała cię jako człowieka bliskiego upadku, bankructwa. Usunięto się od ciebie, ozięble cię przyjmowano, nieprawdaż?
— Tak... w rzeczy samej — wyszepnął Verrière.
— Dziś nasza współka przyniosła świetne owoce. Twe położenie wyjaśniło się, stało się czystem, godnem zazdrości. Znajomi nie usuwają się już od ciebie, ale przeciwnie, starają się o twoją przyjaźń?
— Prawda! rzekł bankier z zadowoleniem.
— Otóż potrzeba ci powrócić do twoich dawnych stosunków, znajomości. Wydaj u siebie świetny, wspaniały bal.
— Uczynię to za powrotem do Paryża w październiku.
— Nie! na to nie będziesz czekał ani powrotu do Paryża, ani października. Urządzisz tutaj zabawę, na którą zaprosisz swoich kolegów, klientów, przyjaciół, znajomych. Miej wiele gości. Wystawność przyjęcia niech będzie wspaniałą i podczas tej to uroczystości ogłoś swym bliskim o małżeństwie córki z twoim wspólnikiem.
— Chcesz tego?
— Żądam nieodwołalnie.
— A kiedyż trzeba urządzić tę zabawę?
— Po ukończeniu potrzebnych do niej przygotowań.
— Ha! niech i tak będzie.
— A teraz, skorośmy się już zgodzili na tym punkcie, wróćmy do panny Anieli, siostry Maryi i proboszcza. Pragnę z tym księdzem porozmawiać. Lecz jeszcze jedno zapytanie.
— Cóż takiego?
— Odbierasz tu regularnie dzienniki?
— Tak, przynoszą mi je co wieczór.
— Ukrywaj starannie te, któreby mogły zawierać jakąś wiadomość o Emilu Vandame. Pojmujesz, dlaczego?
— Dobrze.
— Z wyjątkiem tych, w którychby donoszono o jego śmierci — dodał Desvignes ze straszliwym uśmiechem. — A teraz wracajmy.
Obadwa, wyszedłszy z parku, szli ścieżką, prowadzącą wprost do zamku.
Proboszcz wraz z dwiema kuzynkami znajdował się jeszcze w salonie, skoro tam weszli przybyli.
— Pojmuję teraz — rzekł Arnold do córki bankiera — pojmuję przywiązanie pani do tej miejscowości. Jest to prześliczny wiejski zakątek! Widziałem w mem życiu wiele pięknych parków, lecz podobnie uroczego, jak ten, nie napotkałem. Ja sam z rozkoszą przepędzałbym tu dni całe. Czuje, iż tu owionęłaby mnie atmosfera pokoju, dająca mi zapomnieć o piekle Paryża i owej nieustającej burzy interesów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.