Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVI.

Aniela, wysłuchawszy obojętnie napuszonych zdań Arnolda, odpowiedziała:
— Uwielbiam Malnoue, lecz nie dlatego, że to jest miejscowość zachwycająca, jak pan powiedziałeś przed chwilą, ale ponieważ tu przyszłam na świat, tu otrzymałam pierwszy pocałunek mej matki i tu przechowują się niezatarte dla mojej duszy wspomnienia. W tym domu żyję niemi, jak żyję jednocześnie mojemi nadziejami. Teraźniejszość jest niczem dla mnie, przeszłość i przyszłość są wszystkiem.
Każdy z powyższych wyrazów, wygłoszony ze znaczącą intenacyą głosu dziewczęcia, do wściekłości przywodził Arnolda.
W spojrzeniu, w słowach, w dźwięku mowy panny Verrière, czuł potwierdzenie miłości dla porucznika Vandame.
— Od lat kilku zaniedbałem Malnoue i źle uczyniłem — rzekł bankier. — Chcę się zająć tą miejscowością teraz na seryo, pragnąc ją ofiarować mej córce w dniu jej małżeństwa, ztąd postanowiłem niektóre zaprowadzić tu zmiany.
— Cóż, ojcze, zmieniać zamyślasz? — pytała żywo Aniela.
— Zobaczysz... Mam wiele projektów, a przedewszystkiem, co dotyczy personelu mej służby. Forestier, nazbyt zajęty uprawą ogrodu i utrzymaniem winnic, nie może zajmować się nadzorem nad resztą mojej własności. Park pozostaje w opłakanem opuszczeniu... Kradną mi zwierzynę... Tak dłużej pozostać nie może. Chcę hodować odtąd prawidłowo zające, bażanty i króliki.
— W takim razie byłby panu potrzebnym jakiś specyalny nadzorca do parku — rzekł proboszcz.
— O którym właśnie pomyślę — odparł Verrière. — Wiedząc, że lubisz bażanty, księże proboszczu, kazałem przed chwilą na twe przyjęcie zabić jednego. Zjemy go razem przy obiedzie.
— A! pan mnie prowadzisz do grzechu łakomstwa, panie Verrière, jednego z siedmiu głównych grzechów... — zawołał śmiejąc się proboszcz. — Mimo to wdzięczny ci jestem za twą uprzejmość.
— Dlaczego nie każesz częściej zabić kilku sztuk zwierzyny, mój wspólniku? — zapytał Desvignes. — Ksiądz proboszcz bezwątpienia rozdałby je chętnie najbardziej potrzebującym i chorym w swojej parafii. Ubodzy ludzie zakosztowaliby niekiedy tego niedostępnego dla nich przysmaku.
— Szlachetna myśl... godna uwielbienia! — zawołał ksiądz rozpromieniony. — Tak jest, mamy, panie, w Malnoue i okolicach wiele nędzy do wspomożenia. Nasze szczupłe środki wystarczyć na to nie są w stanie.
— Chcę prosić cię o jedną łaskę, księże proboszczu — zawołał Desvignes.
— Mnie... mnie o łaskę, panie... o jaką?
— Abyś mnie zechciał dopuścić jako wspólnika do swoich dzieł miłosierdzia.
— Ach! drogi panie... gdybyś wiedział, z jaką radością przyjmuję twój projekt!...
— Korzystając więc z tego, przyjm, proszę, tę pierwszą skromną z mej strony ofiarę, jako początek tego, co dalej uczynić pragnę.
To mówiąc, Arnold dobył z pugilaresu bilet pięciusetfrankowy, który podał księdzu.
— Tak wielka suma... — wyszepnął tenże z wahaniem.
— Drobna zaliczka na początek... Chcę zwiedzić kościół w Malnoue, a skoro upoważnisz mnie do tego, szanowny księże proboszczu, będę się starał pozostawić pamiątkę moich odwiedzin.
Proboszcz ukłonił się, wyrażając głęboką swą wdzięczność. Jego sympatya dla wspólnika Verrièra zwiększała się z każdą chwilą.
— Czuję się być tem więcej w obowiązku dopomagania biednym — rzekł Arnold — iż i ja kiedyś byłem ubogim.
— Pan wiele pracowałeś zapewne?
— Olbrzymio... nad siły! Nie pomogłaby jednak i praca, gdyby Opatrzność nie czuwała widocznie nademną. Mój ojciec, architekt z powołania, zamieszkały w Blévé, nie posiadając majątku, nie był wstanie udzielić mi nauk, do jakich wzdychałem. Na szczęście miał brata, a mojego stryja, Karola Desvignes, uczonego profesora, zamieszkałego w Loches. Ten stryj wziął mnie pod swoją opiekę, a udzieliwszy mi początkowych nauk, własnym kosztem wyprawił mnie do Paryża dla dopełnienia tychże. Podobną ofiarę należało z mej strony odwdzięczyć usilną pracą, co też uczyniłem. Po upływie lat pięciu władałem biegle pięcioma językami i wyszedłem ze stopniem inżyniera ze szkoły górników. Rodzice moi w tym czasie zmarli. Nic mnie odtąd nie zatrzymywało we Francyi. Popłynąłem do Anglii, gdzie w Plymouth w dwudziestym drugim roku życia zostałem naczelnym inżynierem w kopalniach węgla kamiennego.
„Pewien bogaty anglik, właściciel kopalni w Indyach, zrobił mi świetną propozycyę. Ofiarował mi połowę dochodu, jaki dobędę, eksploatując jego kopalnie. Wyjechałem z nim i w ciągu lat czterech zebrałem sumę osiem milionów. Zostawszy bogatym, bardzo bogatym, wróciłem do Francyi, ponieważ kocham mój kraj i srodze za nim tęskniłem.
„Widzisz więc księże proboszczu, że Opatrzność mną się opiekowała i że byłbym niegodnym, gdybym obecnie zapomniał o ubogich.“
— W rzeczy samej... jesteś pan pieszczochem losu, panie Desvignes — rzekł kapłan. — Zasłużyłeś jednak w zupełności na to szczęście, ponieważ za nie umiesz być wdzięcznym.
Mówiąc to, ksiądz myślał sobie:
— Rzecz jasna, iż siostra Mary a myli się w swych podejrzeniach. Gdyby ten człowiek był oszustem, mógłby to wszystko ukryć przed nami. Nie opowiadałby szczegółów swego życia w tak jasnych, czystych wyrazach, tak łatwych do sprawdzenia.
Sama nawet zakonnica, słysząc powyższą historyę życia Arnolda, przedstawianą przezeń tak jasno i szczerze na pozór, zapytywała siebie, czyli się nie myli?
Zuchwalstwo tego nędznika osiągnęło skutek pożądany.
Jeden tylko Verrière niezadowolonym był z tego, że Desvignes mówił o Indyach.
— Szaleniec! — myślał sobie — dlaczego i na co wtrąca ten szczegół.
— Czy pan pozostajesz jeszcze w jakich stosunkach z Indyami? — zapytał proboszcz?
— Nie, wcale.
— Korespondujesz pan jednak z pozostałymi tam przyjaciółmi, znajomymi?
— Z nikim, zupełnie. Mieszkałem w górach, gdzie miałem jedynie stosunki z robotnikami kopalni i wprost ztamtąd przybywam do Francyi. Nie widywałem prawie innych postaci, oprócz moich robotników. Na szczęście, majątek wprędce zebrałem, inaczej bowiem w podobnej sytuacyi wytrwać byłoby trudno. W ciągu kilku miesięcy tak się zmieniłem, iż widujący mnie przed wyjazdem do Indyj, poznać mnie potem nie byli w stanie. A czas było w rzeczy samej opuścić już te kopalnie. Tęsknota za krajem w połączeniu z nadmierną pracą, byłaby mnie zabiła.
Aniela z pomimowolnem zajęciem słuchała opowiadania Arnolda.
Owa historia kraju dyamentów przywodziła jej na myśl jakieś dalekie wspomnienia.
— Przypominam sobie, mój ojcze — wyrzekła — iż opowiadałeś mi kiedyś o bracie mej matki, który wyjechał do Indyj w lat kilkanaście po mojem urodzeniu. Wszak ja się nie mylę?
Na zapytanie to Verrière zadrżał.
Siostra Marya, również pobladłszy, spojrzała na swoją kuzynkę, a potem na Arnolda, który stał obojętny, spokojny.
Bankier usiłował zachować krew zimną.
— Tak... rzeczywiście, nie mylisz się — odrzekł. — Twój wuj wyjechał do Indyj przed trzydziestu pięciu laty, ale od swego wyjazdu nie dał nam o sobie żalnej wiadomości.
— Nie słyszałeś pan w Indyach o moim wuju? — pytała panna Verrière Arnolda.
— Nazwisko jego?
— Edmund Béraud.
Wspólnik Verriéra zdawał się przez kilka sekund sięgać w głąb swojej pamięci.
— Edmund Béraud? — powtórzył. — Nie, w Indyach nigdy o nim nie słyszałem, lecz za powrotem do Francyi dwa razy. Raz pierwszy w ubiegłą sobotę w salonie ojca pani słyszałem to nazwisko wymienione przez inspektora policyi, który przybył dla porozumienia się z siostrę Marya, a po raz drugi obecnie je słyszę.
Zakonnica, unikając starannie, jak wiemy, wtajemniczenia Anieli w bieg powyższych wypadków, nie wiedziała sama, jaką obecnie przybrać postawę.
Mocno się zmięszała, ale to trwało tylko oka mgnienie.
Bankier spostrzegłszy, iż jego wspólnik chętnie prowadził rozmowę na gruncie tak niebezpiecznym, był pewien, iż czynił to z ważnych jakichś powodów. Uspokojony zatem, oczekiwał dalszych następstw.
— Inspektor policyi przychodził dla porozumienia się z moją kuzynką? — zawołała panna Verrière z łatwem do pojęcia zdumieniem.
— No... tak... — odparta siostra Marya obojętnie.
— Dlaczego? O co chciał cię badać?
— O rzecz najprostszą w świecie. Pragnął się powiadomić, czy to ja wysłałam z pewnem poleceniem Stanisława Dumay, małego sprzedawcę medalików na wzgórzach Montmartre. Odpowiedziałam przecząco, ponieważ tak ja, jak i ty zarówno, znamy jedynie tego chłopca z wypadku, jakiego nasze powozowe konie były przyczyną.
— I to ze względu na mego wuja, Edmunda Béraud, ów agent policyjny poszukiwał Stanisława Dumay?
— Żałuję, iż wprowadziliśmy rozmowę na ten przedmiot, me dziecię — ozwał się Verrière. — Dotąd, ze względu na twoje zdrowie, ukrywałem przed tobą wiadomość, która zresztą, jako nie oparta na żadnych pewnych zasadach, każdej chwili zaprzeczoną być może. Ukryłem to, znając twoją wrażliwą naturę. Chodziło tu o brata twej matki. Na co miałem ryzykować twe zdrowie, powtarzając ci wieść, na kłamliwych najpewniej opartą orzeczeniach.
Aniela z żywem zaniepokojeniem spoglądała kolejno na otaczających.
Siostra Marya utopiła wzrok w obliczu bankiera, usiłując odgadnąć ciemne, a raczej podejrzane objaśnienia, jakie udzielał swej córce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.