Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.

Już nie konduktor powozu odpowiedział na to zapytanie, ale straszliwy duet ryczenia, jakie się dało słyszeć na drodze w bliskiej odległości.
Konie wspięły się przestraszone, drżące, a zawróciwszy, gotowe były uciekać w kierunku Amboise.
Czując, iż nie zdoła ich za cugle poprowadzić, bez narażenia się na wywrócenie i stratowanie, konduktor wskoczył na siedzenie i chwycił za lejce, wołając na podróżnych:
— Stoją tu w pobliżu dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona... nie zdołamy zapewne przejechać...
Jednocześnie konie, zerwawszy się z miejsca, ruszyły wściekłym galopem wzdłuż drogi, widniejącej przed niemi.
Po za niemi brzmiał ryk drapieżców, który słabnął w miarę przebytej odległości.
Blisko przez trzy kilometry konie biegły jak szalone. Wszyscy podróżni drżeli. Powóz podskakiwał gwałtownie na resorach, zdawało się, iż lada chwila wywróci się, straciwszy równowagę.
W miarę jednakże zbliżania się do Amboise bieg stawał się mniej szybkim. Konie uspakajały się, oddalając od niebezpieczeństwa, zresztą znużenie je wyczerpało.
Zaczęło się rozwidniać w chwili, gdy powóz wjeżdżał do miasta. Drzwi i okna domów były jeszcze zamknięte.
Konduktor zatrzymał się przed hotelem Pocztowym. Podróżni, powysiadawszy, poczęli pukać do okiennic hotelu, aby im otworzono.
Służący zdumiał się, ujrzawszy za otwarciem bramy dyliżans, który o tej godzinie powinien był znajdować się w La Croix-Blévé.
Przywołał właściciela, któremu konduktor opowiedział, co zaszło.
— Żywo... po żandarmaryę! — wołał przedsiębiorca transportów pocztowych. — Niech zbudzą dowódcę... powiadomią komisarza! Niech przywołają z zamku kompanię żołnierzy! Kuryer musi wyjechać z zamku pod silną eskortą!...
Konduktor w jedną stronę, służący w drugą pobiegli, ażeby spełnić rozkazy.
Zbudzeni hałasem sąsiedzi, poczęli wyglądać oknami, pytając jedni drugich, a nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. W trzy kwadranse później komisarz policyi z dowódcą żandarmeryi, kapitanem konnicy i oddziałem żołnierzy otoczyli dyliżans dla konwojowania, podczas gdy woźnica przeprzęgał konie, ponieważ pierwsze napewno nie chciałyby iść w kierunku lasu Amboise.
Nabito broń, podróżni wsiedli do powozu, a kapitan, któremu poruczono kierownictwo wyprawą, rozkazał konduktorowi jechać wolnym truchtem, tak, aby jednocześnie z nim postępowali żołnierze.
Komisarz policyi wraz z sekretarzem zajął miejsce na wierzchu powozu.
Dyliżans wyruszył z miejsca.
W Blévé dziwiono się i niepokojono, nie widząc przyjeżdżającego wehikułu. Zaczęto wierzyć w jakiś wypadek, nikt jednak nie odgadywał, co się takiego stać mogło.
Droga, którą jechał dyliżans, zagłębiając się w las, biegła kręto i krzywo.
— Jak prędko przybędziemy do miejsca, w którem twoje konie zatrzymawszy się, iść dalej nie chciały? — pytał komisarz konduktora.
— Przybędziemy tam niezadługo; jest to na trzecim zakręcie drogi — odrzekł zapytany.
W rzeczy samej, po dziesięciu minutach, na trzecim skręcie, konie poczęły strzydz uszami, okazując zupełnie też same oznaki przestrachu, co ich poprzednicy.
— Otóż naśladują tamte... — mruknął konduktor.
— Popuść im lejce, niech wolno idą — zawołał kapitan, poczem rozkazał żołnierzom i żandarmom nastawić bagnety i karabiny.
Nagle konie stanęły w miejscu, nie chcąc iść dalej.
Przed niemi wprost droga tworzyła kąt ostry, nie dozwalając nic widzieć w odległości.
— Zmuś konie, ażeby postąpiły — zawołał kapitan.
Konduktor uderzył je silnie biczem. Zaczęły biegnąć, przemknąwszy tak kilka metrów, drżały jednakże, rozszerzając nozdrza.
Po kilku sekundach zatrzymały się powtórnie, spięte na tylnych nogach, okryte potem i pianą.
— Otóż drapieżne zwierzęta! — zawołał komisarz.
Głuche mruczenie dało się słyszeć na odległość trzech set metrów i spostrzeżono zdała dwie potworne głowy lwa i tygrysa, siedzących na drodze przy szczątkach, których niepodobna było rozeznać.
— Naprzód! — zawołał kapitan na swoich ludzi.
Żołnierze wykonali zlecenie.
Dyliżans pozostał w tyle z żandarmami.
Dzikie zwierzęta powtórnie ryknęły.
— Stój! — zawołał kapitan. — Wziąć na cel... a wymierzcie dobrze, me dzieci! Baczność na komendę! Ognia!
Silny huk strzałów rozległ się nagle. Gęsty dym zasłonił drogę na chwilę.
Konie z dyliżansu wspięły się na tylnych nogach, stając prostopadle, silna wszelako dłoń konduktora poskromić je zdołała.
Skoro dym się rozproszył, spostrzeżono jednego z drapieżników. tarzającego się na drodze, ryczącego z bólu.
— Naprzód! — zakomenderował kapitan — a biegnąc, nabijcie powtórnie broń.
Oddział żołnierzy, wraz z idącymi za nimi żandarmami, szybkim krokiem wyruszył z miejsca.
Komisarz policyi, sekretarz i dwóch podróżnych szli po za nimi.
Po przebyciu czwartej części odległości kapitan zawołał:
— Stój!... Celuj!... Ognia!
Tygrys, któremu pierwszym wystrzałem kula nogę rozerwała, upadł w kurzawę, nie dając znaku życia. Zbliżyli się wszyscy do miejsca krwawego dramatu. Nigdy straszniejszy widok nie przedstawił się ich oczom.
— Trupy ludzkie!... — zawołał komisarz, mocno pobladły na widok ciał porozdzieranych przez dzikie zwierzęta.
— Lew! — dodał kapitan, wskazując samca, zabitego kulą Arnolda Desvignes.
— Rewolwer! — ozwał się dowódca żandarmów, podnosząc broń leżącą na drodze. — Ci nieszczęśliwi bronili się widocznie... Jeden z nich zabił tego lwa, który już skostniał zupełnie.
— Ja pozostanę tu dla spisania protokułu — wyrzekł komisarz policyi.
— Kapitanie... kapitanie! — zawołał nagle sierżant; — oto na drodze ślady krwi świeżej. Z pewnością drugie zranione zwierzę dzikie ukryło się w lesie... Jedno z tych, do których daliśmy ognia.
— Baczność więc! — odrzekł oficer. — Nabijcie broń, wejdziemy w las jak tyralierzy, o dziesięć kroków odległości jeden od drugiego. Iść zwolna... Naprzód!
Ruch ten natychmiast wykonano. Żołnierze i żandarmi szli wzdłuż pochyłości, gotowi dać ognia w potrzebie.
— Jedz silnym kłusem! — zawołał komisarz na konduktora dyliżansu. — Opowiedz o wszystkiem żandarmeryi w Blévé, niech przybywają i przyprowadzą z sobą dwa wozy.
Konduktor odjechał wraz z podróżnymi, podczas gdy komisarz policyi zaczął przeszukiwać szczątki nieszczęśliwych dla stwierdzenia ich osobistości.
Kawały podartego ubrania leżały rozrzucone na drodze.
W chwili, gdy sekretarz podnosił jeden z tych płatów, ukazał się pod nim portfel nienaruszony wcale.
Podał go komisarzowi, który po otwarciu takowego znalazł w nim bilety wizytowe i listy z adresami do pana „Delvigne, komisanta handlowego.“
— Jeden więc z tych ludzi nazywał się Delvigne, to widoczna... — zawołał — lecz który?
Szukano na wszystkie strony, przewracano w szczątkach, lecz niepodobna było żadnej wskazówki odnaleźć.
Jednocześnie kilkanaście wystrzałów huknęło wśród lasu.
— Odnaleziono zranione zwierzę — pomyślał komisarz, nie przestając przeszukiwać w papierach. — A! — zawołał nagle, pochwyciwszy depeszę, adresowaną do Alfreda Delvignes w hotelu Kupieckim. — Otóż i adres, który dowodzi, iż jeden z tych nieszczęśliwych przebywał w Blévé. Razem tam byli oba zapewne. — Wybadawszy właściciela hotelu, otrzymamy potrzebne co do tożsamości obudwóch objaśnienia.
Ukazali się wychodzący z lasu żołnierze.
Kilku z nich niosło na noszach z gałęzi i karabinów zrobionych, przepyszną lwicę, którą złożyli obok lwa i tygrysa.
Kapitan promieniał radością.
— Piękne polowanie... hę... co, nieprawda, panie komisarzu? — zawołał.
— Wspaniałe, kapitanie... lecz mówią jeszcze o ukrywającym się tu gdzieś gorylu...
— Małpa... — odparł z pogardą kapitan; — co ona znaczy obok lwów i tygrysów. — Dziś, jutro, położymy ją na miejscu, albo schwytamy do klatki żywcem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.