Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

Jednocześnie ukazało się kilku ludzi, pędzących na koniach galopem.
Była to żandarmerya z Blévé, wiedziona przez porucznika.
Dwa wozy, wysłane pękami słomy, za nimi postępowały.
Na jednym z nich umieszczono szczątki ciał ludzkich, na drugim trupy trojga zwierząt.
Komisarz policyi prosił porucznika, ażeby zechciał zasięgnąć wiadomości w hotelu Kupieckim, oraz, by prosił właściciela, iżby ten udał się bezzwłocznie do Amboise.
Żandarmerya udała się do Blévé. Dwa wozy jechały drogą ku Amboise.
W Blévé ponura wiadomość o strasznym nocnym wypadku nie doszła jeszcze do hotelu Kupieckiego, dokąd właśnie wprowadzamy czytelnika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przybycie Flognego zmieniło zupełnie plan kampanii Misticota.

Dowiedziawszy się, iż ów agent poszukuje Wiliama Scott i Trilbego, wiedząc, iż się zajmuje śledzeniem Arnolda Desvignes, podrostek z Montmartre chciał już odjechać do Paryża, by powiadomić siostrę Maryę o wszystkiem, co zaszło. Po rozmyśleniu się jednak powiedział sobie, iż Flogny mylił się, być może, że Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles mógł nie mieć nic łącznego ze wspólnikiem Verrièra, oprócz nazwiska, a ztąd, że należało mu śledzić osobistość, jaka go interesowała, i poznać jej przeszłość od chwili wyjazdu tejże z rodzinnego kraju, aż do czasu przybycia jej do Paryża.
— Za pomocą fotografii, jaką posiadam — mówił sobie — dojdę do odkrycia prawdy. — Jeżeli prawdziwy Desvignes został zgładzonym przez podstawionego, cierpliwe poszukiwania doprowadzą mnie do miejsca, gdzie zbrodnia spełnioną została. Wtedy to będę miał broń w ręku.
A skutkiem tych wniosków dodawał:
— Nie mam potrzeby wyczekiwać tu na papiery, jakie mi przyrzekł dostarczyć syn właściciela hotelu. Będę prosił, by mi je przysłał do Paryża. Niechaj dowie się tylko o nazwie fabryki w Plymouth, w jakiej pracował Desvignes, a pojadę tam natychmiast.
Misticot, wstawszy dnia tego równo ze świtem, przechadzał się po placu przed hotelem, oczekując na młodego urzędnika z merostwa, by spotkać go w przejściu z domu do biura.
Trilby po wyjeździe Arnolda śledził chłopca zdaleka.
Wróciwszy do hotelu, Misticot wszedł do swego pokoju, zapiął walizkę i poszedł przeglądać rozkład dróg żelaznych, ażeby wybrać dogodną godzinę na wyjazd z Blévé.
Postanowił jechać do Tours, a ztamtąd do Meaux, dalej do Caën i Cherbourga, zkąd parowcem przybędzie do Wejmouth.
Z Wejmouth będzie się mógł udać albo do Londynu, albo do Plymouth.
Stanąwszy w Anglii napisze do siostry Maryi.
Spełniając swą obietnicę, syn właściciela hotelu Kupieckiego zaraz po swem przybyciu do merostwa poszedł zapytać sekretarza, jak dawno miał ostatnią wiadomość od Arnolda Desvignes.
— Od dwóch lat nie otrzymałem od niego żadnego listu — odrzekł sekretarz. — Ostatnie sięgają chwil wydalenia się jego z domu Patersona w Plymouth, gdzie pełnił obowiązki inżyniera-nadzorcy nad kopalniami węgla kamiennego.
— Nie zachowałeś pan ostatnich jego listów?
— Zdaje mi się, że ich nie posiadam — odrzekł sekretarz. — Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Pewien podróżny, znajdujący się u nas, zbiera wiadomości o Arnoldzie Desvignes. Pragnie on widzieć jego własnoręczne pismo. Prosił mnie o dostarczenie sobie wszystkich akt stanu cywilnego, odnoszących się do rodziny Desvignes.
— Nie posiadam żadnego z jego listów. Arnold miał z Londynu wyjechać do Indyj, tak mi o tem donosił przynajmniej. Któż jest ów podróżny tyle ciekawy.
— Jest to pewien młody chłopiec, przybyły z Paryża.
— Jakiż ma interes w poznaniu owych szczegółów i posiadaniu tych akt?
— Sądzę, że tu chodzi o jakąś sukcesyę.
— Tem lepiej, jeżeliby Arnoldowi coś dostać się mogło.
Młody urzędnik, wróciwszy do Misticota, zakomunikował mu szczupłe powyższe objaśnienia, z wymienieniem nazwiska zakładu Patersona.
Trilby, znajdując się natenczas w kawiarnianej sali, gdzie rozmawiali dwaj młodzi ludzie, posłyszał, o czem mówili i dostrzegł, iż mały sprzedawca medalików czyni jakieś notatki w swoim pugilaresie.
— Odjeżdżam... — wyrzekł Misticot. — Nie zapomnij pan nadesłać mi przyobiecanych papierów.
— Skoro tylko zlegalizowanemi zostaną, natychmiast je wyekspedyuję. Którędy pan jedziesz?
— Przez Cherbourg.
— Szczęśliwej podróży!
— Do widzenia!
Irlandczyk posłyszał to, o czem wiedzieć pragnął.
Kazał sobie podać śniadanie, zajadając takowe z najlepszym apetytem, poczem zapłaciwszy rachunek, udał się na stacyę drogi żelaznej w Blévé, gdzie nasz podrostek z Montmartre przybył w kilka chwil po nim.
Otwarto kasowe okienko do wydawania biletów.
Misticot zapłacił za miejsce do Tours. Trilby, rzecz prosta, uczynił toż samo, ponieważ miał sobie poleconem stosować się we wszystkiem do sprzymierzeńca siostry Maryi.
Pozostawiwszy obu podróżnych, jadących do Tours, wróćmy do Paryża.
Była godzina dziesiąta rano.
Posłaniec z zawiniątkiem na plecach szedł ulicą François-Miron.
Przybywszy pod numer 39-ty, wszedł w głąb domu, minął stancyjkę odźwiernej, stwierdziwszy rzutem oka, iż była zamkniętą, wszedł na schody i zatrzymał się na trzeciem piętrze, przededrzwiami mieszkania inspektora policyi, Flognego.
Za pomocą dobytego z kieszeni klucza otworzył drzwi, a wszedłszy wewnątrz, zamknął je za sobą, poczem, rozwiązawszy sznury zawiniątka, dobył zeń dwie wielkie kołdry wełniane.
Uczyniwszy to, zebrał wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku, o jakich mówiliśmy powyżej, a biurko samo owinąwszy kołdrą, okręcił je ściśle sznurami, a przerzuciwszy węzły takowych przez ramiona, podniósł biurko z niezwykłą siłą na plecy i wyszedł.
Znalazłszy się na schodach, szedł nie jak schodzący, ale jak wchodzący na nie człowiek, w tył się cofając.
Nagle zatrzymał się, posłyszawszy czyjeś kroki za sobą.
— Przeklęte schody! — rzekł głośno — omal że pod tym ciężarem ducha nie wyzionę.
— Do kogo pan idziesz? — zapytała, zbliżając się, odźwierna.
— Do kogo... widzisz pani, że wchodzę i dosyć.
— Ale do kogo?
— Co panią to obchodzić może...
— Obchodzi mnie... jestem odźwierną; mam polecone od właściciela wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w domu.
— Idę więc na czwarte piętro, do pana Rondel; odnoszę mu biurko z reparacyi.
— Nie mieszka u nas żaden pan Rondel.
— Jakto... nie jestżem więc w domu pod numerem 39?
— Właśnie jesteś pan pod 39-ym.
Posłaniec dobył z kieszeni kawałek papieru i podał go odźwiernej.
— Wszakże tu napisano adres — rzekł.
— Ależ nie... — zawołała niecierpliwie po przeczytaniu.
— Jakto... nie napisane tu pan Rondel?
— Nazwisko to jest napisanem; lecz wziąłeś piątkę za trójkę, znać, że źle widzisz, mój panie. Wyraźnie nakreślono tu numer 59-ty.
Tu zeszedł, a znalazłszy się na ulicy ze swym ciężarem, skierował się nie pod numer 59-ty, lecz w stronę ulicy Geoffroy-Lasnier, gdzie się znajdował wynajmujący ręczne wózki do przewożenia mebli.
Wziąwszy z nich jeden, włożył nań biurko, starannie kołdrą okryte, a zaprzągłszy się do dyszla, ciągnął wózek ku ulicy Rivoli.
W godzinę później, zdyszany i spotniały, zatrzymał się przed domem Arnolda Desvignes.
Arnold, stojąc właśnie na dziedzińcu, wydawał rozkazy, brama była otwartą, przez nią więc wózek wtoczył się na podwórze.
— Mój stangret pomoże ci, przyjacielu — rzekł do posłańca. — Wnoś ostrożnie to biurko.
Po kilku minutach biurko agenta Flognego zostało ustawionem w gabinecie wspólnika Verrièra. Stangret, który pomagał je wnosić, oddalił się.
— A cóż... nie jestżem słownym, pryncypale? — zapytaj posłaniec, w którym czytelnicy zapewne oddawna poznali Wiliama Scott. — Wszak to dopiero południe?
— Godzien jesteś najwyższej pochwały! — rzekł Desvignes. — Ciekawym jednak, w jaki sposób zdołałeś wynieść to biurko?
— W sposób najprostszy w świecie! — Tu Will Scot opowiedział znane nam już szczegóły. — Przyniosłem wszystko, co trzeba, do otwarcia tego zamku bez włamania — mówił dalej, dobywając z kieszeni pęk kluczów różnych rozmiarów. — Czart chyba wdałby się w tę sprawę, gdybym pomiędzy niemi nie znalazł takiego, któryby się nadał.
— Próbuj... — rzekł Desvignes.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.