Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXVII.

— Kilka minut wcześniej lub później zobaczenia się z nim nie uczynią panu różnicy; — rzekł bankier.
— Wybacz pan... — rzekł agent — lecz jest przeciwnie... wiele mi na tem zależy. Znam godziny odjazdu pociągu do Tours. Gdybym mógł znaleść Misticofa na stacyi Orleańskiej drogi żelaznej, nie potrzebowałbym jeździć do Blévé. Za powrotem opowiem panu wszystko, o czem chcesz wiedzieć.
— Jeszcze słówko... — rzekł Arnold: — jedno krótkie słowo. Kto panu wskazał ślady, za któremi pan postępujesz?
— Bożek policyi... traf... wypadek.
— Znasz pan nazwiska dwóch mniemanych morderców Edmunda Béraud?
— Znam panie.
— Któż są ci ludzie?
— Dwaj Irlandczycy, należący do bandy złoczyńców angielskich, skazani na śmierć w Londynie, a ocaleni zapłatą więziennemu nadzorcy, który pozwolił im umknąć bezkarnie.
Desvignes spojrzał powtórnie na zegar. Wskazywał on kwandrans na dziewiątą.
Uśmiech zadowolenia wybiegł mu na usta.
— Niezatrzymujemy pana dłużej — rzekł do agenta. — Spiesz gdzie cię powołuje służbowy twój obowiązek, za powrotem opowiesz panu Verrière szczegóły tej tajemniczej sprawy, która jak pan pojmujesz mocno go interesuje.
— Przyrzekłem i dotrzymam — rzekł Flogny. Poczem wybiegł z salonu.
Verrière zbliżył się do Arnolda.
— Jesteśmy obaj zgubieni! — wyszepnął stłumionym głosem. — Ten człowiek trafił na ślady... nie wypuści nas więcej.
— Nie żądaj odemnie wyjaśnień... a nadewszystko nie dozwól ogarniać się przestrachowi — rzekł Desvignes, ściskając drżącą rękę swego wspólnika. — Powiedz mi czy masz przy sobie pieniądze?
— Pieniądze? — powtórzył Verrière.
— No tak... pieniądze w pugilaresie... Ja bowiem mam przy sobie tylko kilka luidorów.
Bankier dobył z Kieszeni pugilares.
Arnold, pochwyciwszy go, otworzył i wyjął zeń trzy bilety tysiąc frankowe.
— To wystarczy... — rzekł. — Uspokój się... Nie dozwalajże objawiać się zmieszaniu na swojem obliczu. O mnie zarówno się nie obawiaj, gdybym był nieco dłużej nieobecnym. Muszę się wydalić i czuwać nad naszą wspólną, niebezpieczną nieprzyjaciółką.
— Moją siostrzenicą? — Tak... siostrą Maryą... Bądź zdrów, a raczej dowidzenia.
I nie zważając na zapytania jakie mu chciał zadać Verrière, Desvignes wyszedł do przedpokoju, gdzie wziąwszy kapelusz i okrycie, opuścił mieszkanie bankiera.
Na najbliższej stacyi powozów, wskoczył do fiakra, mówiąc woźnicy:
— Dwadzieścia franków, jeżeli w kwandrans przyjedziesz na plac Bastylii.
Po czternastu minutach szalonej jazdy, połączonej z niebezpieczeństwem stratowania przechodniów, powożący zarobił dwadzieścia franków. Arnold natenczas biegnąc raczej, niż idąc, udał się do swego mieszkania na bulwar Beaumarchais’ego, jakie dotąd dla siebie zachował.
Noc była głęboka.
Zabójca Edmunda Béraud powiadomił odźwierne, iż wyjeżdża z Paryża, lecz, że za powrotem zapłaci jej za nadzór swego mieszkania.
Wszedłszy do siebie, zapalił świecę, a otworzywszy szafę wyjął z niej ubiór podróżny w jaki się przyodział, włożył rudą perukę, przyprawił brodę tejże samej warwy, wdział miękki kapelusz, wysunął do kieszeni rewolwer wraz z kilku ładunkami, nóż kataloński i zmieniony tak do niepoznania wyszedł z pawilonu, zamknąwszy szafę i zgasiwszy świecę.
Nowy fiakr odwiózł go na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej. Pociąg, jadący do Tours odjechał przed pięcioma minutami.
Arnold, któremu peruka i broda nadawały postać podróżującego Niemca, usiadł na ławce w kącie słabo oświetlonej sali.
— Flogny — myślał sobie, — nie zdążył przybyć na pociąg, ktôry odjechał. Wyjedzie dopiero odchodzącym o dziewiątej minut czterdzieści, lub o jedenastej minut dwadzieścia. Jak w jednym tak w drugim razie nie spotka Misticota przed Blèvè. Stanę tam jednocześnie z agentem, a może pierwej. Inny uważałby już wszystko za stracone, dla mnie jest to drobnostką.
Czas upływał.
Wspólnik Verrièr’a, siedział z wlepionemi oczyma w okienko kasyera, gdzie sprzedawano bilety na pociąg, wychodzący o dziewiątej godzinie.
Flogny nie ukazał się wcale.
Dano znak, iż kasa wkrótce zamkniętą zostanie.
Arnold pobiegł, żądając biletu pierwszej klasy do Amboise. We trzy minuty później wsiadł do pociągu, a agent wcale się nie ukazał.
A oto dlaczego:
Wyszedłszy z pałacu Verrièr’a, Flogny podbiegł do oczekującego z fiakrem Loriot’a.
— Wiem, co chciałem wiedzieć... — rzekł, wskakując do Pocztu — Pędź żywo do mego mieszkania na ulicę François-Miron. Chodzi mi o to, ażebym przybył na pociąg Orleańskiej drogi żelaznej przed dziewiątą.
— Nigdy nie wy dążymy... — pomyślał Loriot, wszakże nic nie mówiąc, zaciął silnie konia.
Na ulicy François-Miron, Flogny wpadł tylko do swego domostwa aby wziąść z sobą pieniądze, dane mu przez naczelnika, poczem wyleciał jak strzała.
To krótkie zatrzymanie się nie trwało więcej nad pięć minut, szkapa Loriot’a szła dobrym, truchtem, mimo to, gdy przybył na stacyę, pociąg świsnął i odszedł.
Bez niecierpliwienia się, zapytał o godzinę odejścia następnego. Oznaczono mu jedenastą, minut dwadzieścia.
— Pojadę tym... — rzekł, wracając do Loriot’a. — Zawieź mnie do jakiejkolwiek restauracyi, zjemy obiad razem, a przez ten czas i twój koń nieco odpocznie.
Loriot powiózł agenta do traktyerni, położonej na bulwarze Szpitala, na parterze tegoż domu w którym Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Ferron.
Flogny ani przeczuwał, iż znajduje się tak blizko siedziby owych dwóch łotrów przez siebie poszukiwanych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Widzieliśmy Trilbego, gdy z małą walizką w ręku wychodził ze swego mieszkania, a następnie wsiadłszy do fiakra kazał się zawieść na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Jadąc rozmyślił się, iż potrzeba mu było zawiadomić Arnolda o swojej podróży do Blévé.
Wszedł więc do restauracyi, znajdującej się na stacyi, a jedząc śniadanie, napisał kilka wierszy po angielsku, donosząc o tem co posłyszał, a razem oznajmując godzinę wyjazdu Misticota, poczem wysłał ów list przez posłańca na ulicę Le Pelletier.
To nam tłumaczy zkąd Arnold Desyignes tak dobrze był o wszystkiem powiadomiony.
Po śniadaniu Trilby w:ziął bilet do Amboise na pociąg, wychodzący o w pół do trzeciej po południu. Z Amboise postanowił wynajętym powozem dojechać do Blévé, gdzie w każdym razie przybyłby na kilka godzin pierwej przed Misticot’em.
Arnold powziął tęż samą myśl, otóż dlaczego widzieliśmy go kupującym bilet do Amboise.
Przybywszy do tego miasta o ósmej godzinie, Trilby zapytał czy nie kursują karetki lub omnibusy odwożące podróżnych do Blévé.
— Kursują powozy — odpowiedziano mu — ale takowe wychodzą jedynie o wpół do czwartej nad ranem. Jeżeli pan chcesz z tego korzystać, trzeba pójść zapisać się w biurze, u restauratora, który jest zarazem i przedsiębiorcą przesyłki depesz.
Rozmyśliwszy się Trilby, iż staranie się o wynajęcie dla siebie oddzielnego powozu dużoby mu czasu zabrało, oraz, że przybycie do Blévé wśród nocy byłoby dlań niebezpiecznem, poszedł zapisać się do biura depesz, Misticot zaś, według marszruty jaką sobie ułożył, jechał kuryerskim pociągiem, wychodzącym o ósmej wieczór z Paryża, pędząc całą siłą pary.
O północy, wysiadł na stacyi w Tours, a dowiedziawszy się, iż pociąg do Blèvé wychodzi nazajutrz rano, udał się na spoczynek do hotelu.
Desvigues podążał tuż za nim.
O pierwszej w nocy przybywszy do Amboise, równie jak Trilby pytał się o środki komunikacyj z Blévé.
Rzecz prosta, otrzymawszy tęż samą odpowiedź, poszedł również jak Trilby zapisać się do biura, poczem aby czas zabić, wszedł do restauracyi.
Sala ta otwartą była przez całą noc dla wygody podróżnych, Arnold, stanąwszy we drzwiach, spojrzał wokoło badawczym wzrokiem i zadrżał spostrzegłszy Trilbego, siedzącego przy butelce wina.
Były klown z cyrku Fernando zmienionym był do niepoznania dla wszystkich, z wyjątkiem swojego pana.
Desvignes zbliżył się do stołu, przy którym siedział Irlandczyk. Trilby podniósł głowę i spojrzał na przybyłego, ale nie poznał go wcale.
Wspólnik Verrièra pochyliwszy się natenczas, wyszepnął, z cicha:
— Wyjdź... chcę z tobą pomówić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.