Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXVI.

— Jesteś pan pewien? — powtórzyła zakonnica z gestem wahania.
— Tak, moja siostro... — rzekł Flogny śmiało. — Moralnie jestem pewien. Ty wiesz, dokąd pojechał Stanisławy Dumay, i błagam cię... zaklinam, wskaż mi to... powiedz!
— Co począć... co począć? — zapytywała siebie siostra Marya wśród zakłopotania i trwogi.
Odpowiedzieć szczerze, wyznać, gdzie wysłała Misticota, byłoby to wyjaśnić wspólnikowi swojego wuja, że go się ma w podejrzeniu, że się działa przeciwko niemu, byłoby to naprowadzić go na trzymanie się na baczności, a pozbawienie siebie mocy działania. Wszystko natenczas byłoby straconem. Bądźcobądź, lepiej było zaprzeczyć.
— Pan mylisz się... — odpowiedziała, powziąwszy stanowcze postanowienie — a pańska pewność polega tylko na przypuszczeniach. Ja o niczem nie wiem... nie chcę z policyą mieć nic wspólnego. Daremnieby więc było prowadzić dłużej naszą, rozmowę.
Tu zwróciła się ku drzwiom salonu.
— Siostro... moja siostro... — zawołał agent — zaklinam cię, zostań jeszcze chwilę.
— Na co... dlaczego?
— Powiedziałem, że powód nader ważny kieruje mojemi krokami, wszakże szczegółowo poznać ci go nie dałem. Chodzi tu o zbrodnię...
Siostra Marya zatrzymała się w miejscu.
Arnold z Verrièrem zamienili pełne przestrachu spojrzenia.
— O zbrodnię? — powtórzyła zakonnica.
— O dziwną, tajemniczą, niewyjaśnioną zbrodnię — mówił Flogny dalej. — O zbrodnię, dotyczącą pańskiej rodziny... — dodał, zwracając się do bankiera.
— Mojej rodziny? — rzekł Verrière, mocno bledniejąc.
— Pan nie wiesz o niczem bezwątpienia... — ciągnął Flogny dalej. — Zajęty swojemi finansowemi sprawami, nie czytujesz, być może, szczegółowo artykułów, pomieszczanych w dziennikach, lub nil zauważyłeś nazwiska człowieka znikłego, zamordowanego...
— Nie wiem, o kim pan mówisz — rzekł bankier, usiłując całą mocą swej woli pokonać zmięszanie. — Któż to taki... jak on się nazywa?
— Edmund Béraud.
Cios został wprost wymierzonym, wszakże Verrière nań przygotowany, nie zachwiał się wcale.
— Edmund Béraud? — powtórzył, udając nieświadomość. — Mój szwagier nosił toż samo imię i nazwisko. Wyjechawszy do Indyj, od lat trzydziestu nie dawał o sobie żadnej wiadomości, zkąd sądziliśmy wszyscy, że zmarł oddawna.
— Myliłeś się pan w tym razie. Edmund Béraud, wróciwszy z Kalkuty do Paryża, został porwanym z hotelu Indyjskiego przez łotrów, którzy go zamordowali dla ograbienia z pieniędzy, jakie wiózł z sobą.
Desvignes okrył swoje oblicze nieprzeniknioną maską obojętności. Słuchał z roztargnieniem, jak gdyby mówiono o rzeczy nie obchodzącej go wcale.
Verrière chodził wielkiemi krokami po salonie, r:e wiedząc sam prawie, co czyni.
— Lecz niepodobna, ażeby Stanisław Dumay został wmięszanym w tę straszną zbrodnię? — ozwała się zakonnica.
— Nikt go też nie posądza o to bynajmniej — rzekł agent; — lecz on może nam wskazać ślady morderców.
— Co?... on... ten mały chłopiec... to dziecię?
— Tak, moja siostro.
— Zkąd... w jaki sposób?
— Zbrodniarzów tych ja znam z nazwiska... on jeden zna ich osobiście.
Arnold zadrżał. Zdawało mu się, iż stalowy nóż gilotyny dotyka jego głowy.
— Szczęśliwy traf poprowadził mnie dziś do miejsca, gdzie wszystko odkrytem zostało... Odnalazłem powóz, który służył do porwania Edmunda Béraud. Między deskami tegoż w dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau Misticot znalazł medalik, w którym szczególna skaza dała łatwo poznać człowieka, jakiemu go sprzedał, jednemu właśnie z tych podejrzanych łotrów, których nazwiska są mi wiadome, a osobiście znanych Misticotowi. Było ich trzech działających w tej sprawnie. Niech tylko pochwycę dwóch pierwszych, łatwo mi przyjdzie ująć trzeciego.
„Do obecnej chwili błąkaliśmy się pośród ciemności, bez żadnych wskazówek, skazani na zupełną bezczynność — mówił dalej — ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie ich odnaleźć. Dziś światło nam zabłysło. Po widzeniu się z Misticotem będę mógł pójść do moich naczelników i powiedzieć im: „Trafiliśmy na ślad... Trzymamy ich w ręku!“
„Rozpoczniemy natenczas działanie i przysięgam, iż w krótkim czasie Edmund Béraud zostanie pomszczonym.
Verrière przestał chodzić po salonie. Zatrzymał się nagle blady, nieruchomy, z utkwionem spojrzeniem w Arnolda Desvignes.
Zginęliśmy! — pomyślał — ze szczętem zginęli.
Arnold siedział w miejscu zupełnie spokojny. Dziwny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zakonnica, zdumiona zachowaniem się ich obu, patrzyła na nich w milczeniu.
Flogny ciągnął dalej z ożywieniem:
— Znasz więc teraz, siostro, ów ważny powód, jaki mi nakazuje najrychlejsze widzenie się ze Stanisławem Dumay. Przez upłyniony miesiąc mordercy mieli czas przedsięwziąć potrzebne im środki ostrożności. Nie można zostawiać im dłużej wolnego pola do działania.
„Ofiara zbrodni, siostro, należy do twej rodziny, ponieważ jesteś siostrzenicą pana Verrière, który połączy się zemną, jestem tego pewny, i prosić cię będzie, byś wyjawiła, dokąd Misticot został przez ciebie wysłanym, a ja natychmiast za nim udam się w drogę.
— Tak... tak! mów Maryo... — wyjąkał bankier drżącemi ustami. — Chodzi tu o naszego bliskiego krewnego, trzeba, ażeby Edmund Béraud został pomszczonym!
Tysiące najsprzeczniejszych myśli krążyło i mieszało się w głowie siostry Maryi. Już otworzyła usta, aby wyznać prawdę, gdy nagle zamilkła.
Wyznać, byłoby to ściągnąć na siebie gniew i zemstę Arnolda, a razem i Verrièra. Byłoby to uczynić Anielę bardziej jeszcze nieszczęśliwą, ponieważ dwaj ci ludzie wywarliby na niej część swojej złości; lepiej było milczeć, pozostawiając na ryzyko dalsze śledztwo zbrodni.
— Nie powierzyłam Stanisławowi Dumay żadnego polecenia — odpowiedziała; — nie wiem, gdzie on jest obecnie; w niczem tu pana powiadomić nie mogę.
I odeszła.
— Ach! ja nieszczęśliwy!... — zawołał agent z dźwiękiem żywej rozpaczy. — Czuć, że się już wątek ma prawie w ręku... że można rozpocząć działanie, że dość wyciągnąć palce, aby pochwycić i przytrzymać obu morderców... i widzieć to wszystko niknące przed sobą... Ach! to na honor, przyprawić może o utratę zmysłów! Kto wie, czyli ten chłopiec powróci... Gdzie szukać go potem na ślepo? Zwłoka i zwłoka... Czas stracony... Ha! to prawdziwie piekielna sprawa!...
I rozgniewany, zniechęcony, Flogny chciał wybiedz z salonu.
Arnold podszedł ku niemu.
— Źle się pan wziąłeś do tej sprawy — rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Źle się wziąłem? — powtórzył agent, zdziwiony tą interwencyą.
— Tak. Stanisław Dumay, o ile sądzę, należy do stowarzyszenia misyj religijnych, do którego i siostra Marya zarówno należy. Przepisy nakazują jej absolutne milczenie we wszystkiem, co dotyczy tegoż misyjnego stowarzyszenia. Udałeś się pan do tej, która bez zgwałcenia przepisów, nie mogła na pańskie pytanie odpowiedzieć. W gruncie rzeczy pan jednak się nie mylisz. Stanisław Dumay wyjechał rzeczywiście dziś wieczorem z Paryża na rozkaz siostry Maryi.
Verrière patrzył na Arnolda Desvignes z kompletnem oszołomieniem, daremnie odgadnąć usiłując, jaki mógł być cel zmyślenia przezeń tej fantastycznej historyi.
Flogny pochłaniał chciwie wyrazy Arnolda.
— I pan wiesz, dokąd siostra Marya wysłała Misticota? — zapytał.
— Tak... Traf mi pozwolił to poznać.
— Zechceszże mi pan to wyjawić?
— Nie mam powodu ukrywania przed panem, a nawet mam rzeczywisty obowiązek powiadomienia cię o tem, ponieważ tu chodzi o pochwycenie morderców krewnego pana Verrière, którego jestem przyjacielem i wspólnikiem.
— A! pan jesteś wspólnikiem pana Verrière?
— Tak. Wszystko więc, co jego dotyczy, mnie zarówno obchodzi. Stanisław Dumay pojechał, lub ma wyjechać dziś wieczorem do Blévé, w departamencie Indre-et-Loire.
— Dziękuję panu... — rzekł agent. — Do Blévé zatem jechać mi trzeba dla widzenia się z Misticotem, co też niebawem uczynię — dodał, zwracając się ku drzwiom.
Desvignes rzucił okiem na wskazówki zegara, miał powód, ażeby agenta przetrzymać dłużej nieco.
— Ale pan nie opowiedziałeś — rzekł — pannie Verrière szczegółów o tym strasznym wypadku, który go napełnia tą wielką boleścią.
Bankier usiłował przemówić.
— Tak, panie... — wyjąknął; — radbym posłyszeć szczegóły... Pomyśl pan, że tu chodzi o mego zamordowanego szwagra.
— Zamordowanego w rzeczy samej... wszystko nam każę w to wierzyć — rzekł Flogny; — znikł on w dniu swego przybycia do Paryża, z hotelu Indyjskiego przy ulicy Joubert.
— Dlaczegóż nie powiadomiono o tem rodziny? — zapytał Arnold. — Dlaczego pan Verrière nie został powiadomionym?
— Policya nie wiedziała natenczas o pokrewieństwie, istniejącem pomiędzy panem Verrière a Edmundem Béraud.
— Opowiedzże mi pan przynajmniej — rzekł bankier, dostrzegłszy dany sobie niepostrzeżenie znak przez Arnolda — wytłumacz, w jakich okolicznościach spełniono tę zbrodnię?
Flogny spojrzał na zegar.
— Panie... — rzekł — śpieszno mi jechać do Stanisława Dumay, nie zatrzymuj mnie, proszę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.