Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVII.

— Aoh! yes... — powtórzył anglik — zgadzam się chętnie, lecz pezwólże sobie przedstawić mistress Breed, moją małżonkę... Pochodzi ona również z okręgu brytańskiego bezpieczeństwa publicznego, Scotland-Yard.
Tu wskazał na towarzyszącą sobie kobietę.
— Składam pani moje uszanowanie... — rzekł Flogny z galanteryą — przy śniadaniu bliżej się zapoznamy.
Wszyscy troje zwrócili się ku małej restauracyi na przedmieścia de Clichy, czwartorzędnego, lecz dobrze utrzymywanego zakładu, gdzie ceny były umiarkowane, a porcye dostateczne.
Flogny, zająwszy jedyny gabinet, jaki się tam znajdował, wybrał potrawy.
— Znasz pan dobrze język francuski, master Breed? — pytał towarzysza, skoro zasiedli przy stole.
— Yes... ja go rozumiem... wszakże mistress Breed mówi lepiej odemnie... o! znacznie lepiej.
— Mój mąż ma słuszność — rzekła angielka czystą francuszczyzną. — Przed zamążpójściem mieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Gdyby zaszła potrzeba wyjaśnić coś Johnowi, będę służyła wam za tłumacza, panowie.
— Dobrze więc... Powiedziałem wam, iż cieszę się, że traf dozwolił mi spotkać się z wami... a zaraz zrozumiecie, dlaczego. Wiecie już, kim jestem... Nazywam się Flogny, przezwany ogólnie „Zapałką“.
Anglik wraz z żoną pokłonili się oboje.
— Znane nam jest pańskie nazwisko, panie Flogny — ozwała się żona klowna. — Pańska sława nader zręcznego agenta przeszła po za kanał La Manche...
— Aoh! yes... — poparł Jan Breed.
— Czyni się, co można... — wyszepnął skromnie agent policyi. — Mówmy jednak o tem, co mnie obchodzi... Od jak dawna jesteście w Paryżu?
— Od dwóch tygodni.
— Słyszeliście o tajemniczej sprawie przy ulicy Joubert?
John Breed spojrzał na swą małżonkę, która wypróżniwszy kieliszek, napełniony burgundzkiem winem, odpowiedziała:
— Bądź pan pewnym, że w Londynie zajmujemy się żywo wzystkiemi niezwykłemi wypadkami, jakie się dzieją w Paryżu. Są to sprawy rzemiosła... Znamy też więc i szczegóły, dotyczące porwania Edmunda Béraud, kupca dyameatów, przez człowieka przebranego za komisarza, a którego to kupca z Kalkuty nie odnaleźliście dotąd żywym, ni umarłym, jak również i jego morderców.
— Sądząc po tak szczegółowych objaśnieniach — rzekł Flogny, przypuszczaćby należało, iż owo zniknięcie zbliska was interesuje? — Bynajmniej... Jest to ciekawa zbrodnia i z tego jedynie względu tak nas żywo obchodzi.
— A więc, kogo oskarżają?
— Raczej chciałeś pan powiedzieć: mają w podejrzeniu.. — wtrąciła mistress Breed. — Nie natrafiwszy bowiem ma żaden ślad, nie możecie nikogo oskarżać. Opieracie się tylko na przypuszczeniach. No! kogóż więc obwiniacie o ów cios tak zręczny?
— Anglików lub amerykanów.
John Breed, zajadając żarłocznie podczas rozmowy swej żony z francuzem, zatrzymał się z widelcem w ręku.
— Kto panu tę myśl nasunął? — zawołał; — zkąd ci to przyszło do głowy?
Flogny opowiedział szczegóły, o których dowiedział się w sklepie Palais-Royal.
— Może pan i masz słuszność — rzekła miss Breed. — Anglicy, tak i Amerykanie, potworzyli formalne stowarzyszenia w celu ukrywania zbrodni za pewną pieniężną opłatą. Stowarzyszenia te silnie zorganizowane, stają się niepodobnemi do wprawiając w rozpacz najzręczniejszych agentów ze Scotland-Yardu.
— Znacież kierowników tych stowarzyszeń?
— Ba! gdybyśmy ich znali, lub mieli chociaż którego z nich w podejrzeniu, nie omieszkalibyśmy o tem powiadomić sądu. Przybyliśmy do Paryża dla poszukiwania nie przywódców tych stowarzyszeń, gdyż ich nie odnajdziemy, ale tak zwanych „przewodników,“ jakich odkryć mamy nadzieję, a przez których dojdziemy do odnalezienia hersztów band owych.
— Kto wie, czy owi, jak ich pani nazywasz, „przewodnicy,“ nie byli mordercami lub wspólnikami zbrodni, spełnionej na Edmundzie Béraud? — rzekł Flogny w zamyśleniu.
— Bardzo być może... Mamy do czynienia z ludźmi obdarzonymi demoniczną wyobraźnią... A dwóch z pomiędzy nich szczególnie odkryć nam polecono.
— I dlatego to przyszliście dziś do Szynkowni galerników?
— Tak... przyszliśmy tam, jak chodzimy po wszystkich miejscach tego rodzaju od chwili naszego przybycia do Paryża. W podobnych tawernach napotkać ich się spodziewamy, jeżeli nie zmienili dawniejszych swoich zwyczajów.
— A czy policya francuska nie mogłaby wam dopomódz w tym celu?
— Nie... — rzekła mistress Breed.
— Dlaczego?
— Ponieważ potrzeba znać osobiście tych łotrów, by ich odnaleźć pod różnorodnem przebraniem, w jakie się odziewają. Ci ludzie tak zręcznie zmieniać się potrafią, jak najwprawniejsi aktorowie.
— Ach! mistress Breed... — zawołał Flogny, napełniając kieliszki — coś mi powiada, że ci dwaj ludzie nie są obcymi morderstwu Edmunda Béraud. — Stowarzyszenie, na rachunek którego pracowali, posiada, być może, swych członków w Kalkucie... Kto wie, czy oni nie zostali przez tamtych powiadomieni o wyjeździe kupca dyamentów, wiozącego ze sobą czek na pięćdziesiąt milionów, i o przybyciu jego do Paryża?
— Może to wszystko być, w rzeczy samej — odpowiedziała angielka. — Są oni zdolnymi tak do spełnienia morderstwa, jak i kradzieży. Przed trzema laty, zawyrokowani obaj na powieszenie, uciekli z więzienia w Londynie, dzięki uprzejmości dozorcy więziennego, któremu za to zapłacił jeden z nieznanych przewódcćw stowarzyszenia. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, schronili się oni do Francyi, lecz odtąd wcale się już nimi nie zajmowano. Nader ważna kradzież, spełniona w Londynie za ich wskazówkami, przypomniała ich nanowo angielskiej policyi. Poczęto ich śledzić, zrazu bezpożytecznie, aż wreszcie odkryto, że wspomniona kradzież nastąpiła wskutek wspólnictwa jednego z wyższych urzędników pewnego bankierskiego domu w Londynie i że ten to właśnie urzędnik zapłacił dozorcy za ułatwienie ucieczki owym dwom łotrom irlandzkim z więzienia, ponieważ oba byli Irlandczykami.
— A kiedyż nastąpiło owo odkrycie, o jakiem pani mówisz? — zapytał Flogny?
— Przed miesiącem mniej więcej.
— Ów urzędnik jaworskiego domu został przytrzymanym?
— Tu właśnie historya owa poczyna wikłać się, stawać podobną do jakiegoś romansu. Urzędnik ten, obdarzony wysoką inteligencyą, posiadający rozległe naukowe wykształcenie, uchodził za najuczciwszego człowieka w świecie. Gdy do owego biura, gdzie pełnił obowiązki sekretarza, zeszła policya, chcąc badać go w tym względzie, okazało się, iż na wezwanie dyrektora odjechał dla sprawowania takiejże służby w Kalkucie.
Flogny na te wyrazy podskoczył tak nagle, iż wywrócił kieliszek, napełniony winem.
— Do Kalkuty?... — powtórzył — pani mówiłaś do Kalkuty?...
— Aoh! yes... — rzekł klown.
— Był więc sekretarzem bankiera Mortimera?
— Tak... — odpowiedziała miss Breed.
— Mów pani dalej... mów prędko!...
— Nozkaz przyaresztowania go wysłanym został do Kalkuty.
— I przytrzymano go? — pytał Flogny gorączkowo.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ przed miesiącem odpłynął do Anglii, wysłany tam przez Mortimera do jego biura w Londynie, z tytułem naczelnika oddziału korespondencyj.
— A więc schwytano go w Londynie?...
— I to nie... bo się tam nie ukazał wcale. Zarządzono poszukiwania i przekonano się, że okręt, który tego łotra wiózł do Europy, został z całym ładunkiem zatopionym przez cyklon w odnodze Aden.
— Zginął więc... z całym ładunkiem i załogą... — powtórzył Flogny z niezadowoleniem.
— Tak... twój, panie, współziomek, ponieważ ten człowiek był francuzem, nazywał się Karol Gérard, zginął wraz z okrętem, a tym sposobem wymknął się z rąk sprawiedliwości angielskiej.
— Ów Karol Gérard był sekretarzem przybocznym bankiera Mortimera — mówił Flogny, jakoby idąc za biegiem swej myśli. — Wiedział, że Edmund Béraud jedzie do Francyi... że wiezie z sobą olbrzymią sumę pieniędzy. To on!... słyszycie... to on! napewno przesłał wskazówki swoim wspólnikom, przebywającym w Paryżu, na mocy których popełnili zbrodnię.
Klown wraz ze swą żoną skinęli głowami w milczeniu.
— Tak było napewno... — rzekła mistress Breed, ale ponieważ zbrodnia została spełnioną we Francyi, Anglia się nią nie zajmowała. Jest obowiązkiem francuskiej policyi odnaleźć przestępców!
— A jeśli obaj ci ludzie są właśnie tymi, których pan poszukujesz? — pytał klown spokojnie.
— Natenczas zawrzemy związek z Anglią i wytężymy wszystkie siły, by ich pochwycić. Jak się nazywali ci dwaj łotrzy, którzy uciekli z więzienia w Londynie? — pytał dalej Flogny, wyjmując konotatnik i zabierając się do zapisywania.
— W Scotland-Yard wiedzą, że nazywali się w Paryżu Wiliam Scott i Trilby.
— Nie wpadliście tu na ich ślady?
— Owszem...
— Gdzież więc?
— W cyrku Fernando, gdzie brali udział w przedstawieniach. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że w Anglii niegdyś byli klownami, przeszedłszy przedtem wszystkie rzemiosła.
— I opuścili ów cyrk?
— Tak... przed kilkoma tygodniami...
— Zatem i ślad stracony?
— Stracony zupełnie. Sądzimy oboje z żoną, iż umknęli do Ameryki.
— A nie zgłaszaliście się po objaśnienia na ulicę Ponthieu, do szynku pod nazwą: Stary Londyn, zwykle zwanego Tawerną pod czerwonym numerem?
— Zgłaszaliśmy się, ale bezskutecznie.
— Lecz w cyrku Fernando musiano wiedzieć ich adres?
— Tak jest i udzielono go nam, lecz gdyśmy się tam zgłosili, objaśniono nas, że obu zaangażowano przez pewnego amerykańskiego impresarya, zkąd wyjechali z nim do Stanów Zjednoczonych, co jest bardzo prawdopodobnem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.