Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVI.

— Ale dlaczego... — rzekł agent — zapisałaś pani: dla komisarza policyi? Wszakże merowie i adjunkci noszą zupełnie podobne do tych, jakich używają komisarze?
— To prawda... — odpowiedziała kupcowa; — nakreśliłam na prędce w skorowidzu podane mi wyrazy przez kupującego.
— Pomiędzy datą 14-go a 16-go zeszłego miesiąca, czy pani sprzedawałaś komu inne szarfy?
— Nie panie... — odpowiedziała kobieta po sprawdzeniu rejestru.
— A na kilka dni przedtem?
— Również szarf nie sprzedawałam.
— Zachowałażeś pani w pamięci postać kupującego?
— Pamiętam go doskonale jak dziś, mimo, że dwa miesiące upłynęły od tej sprzedaży... a pamiętam z przyczyny pewnego drobnego szczegółu...
— Jakiż to szczegół? — pytał Flogny z nietajonem zadowoleniem.
— Ów kupujący szarfę kłopotał się niewiedząc w jaki ją sposób związać, z której strony końce spuścić należy z prawej, czy z lewej? Otóż by go nauczyć, sama ją na nim przewiązałam, poczem ułożywszy ją zawinęłam w paczkę, którą zabrał z sobą.
— Skoro tak — rzekł agent, dobywając notatnik i przygotowując się do zapisywania — może mi pani zechcesz podać rysopis wspomnianej osobistości...
— Chętnie... Zdaje mi się, iż go widzę przed sobą.
— Jak więc wyglądał?
— Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, kształtnie zbudowany, ciemnej cery twarzy, z czarnemi oczyma i brodą starannie wygolona.
— W jakim wieku?
— Mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat najwyżej.
— Ubiór?
— Ubrany był nader elegancko. lecz skromnie.
— Zdawał się być francuzem?
— Mówił biegle po francuzku, lecz z lekkim angielskim akcentem, tak mi się przynajmniej zdawało.
— Zatem cudzoziemiec... — wymruknął Flogny — byłem tego pewny... Ach! ów nabywca tej szarfy jest właśnie człowiekiem, który uplanował i wykonał zbrodnię. Podany jednak przez panią rysopis może się nadać dla pięćdziesięciu na sto osób... Żadne; szczegółowej wskazówki oprócz angielskiego akcentu... żadnego nazwiska... a to rzecz tak ważna!..
— Mogłam jedynie powiedzieć panu to, o czem wiedziałam.
— Dziękuję pani najuprzejmiej... Zanotowałem wszystko szczegółowo. Do mnie należą dalsze poszukiwania.
Tu Flogny wyszedłszy na ulicę rozmyślać począł nad szczupłemi wskazówkami jakie otrzymał.
— Ów przebrany komisarz — myślał sobie idąc — który się przedstawił w Indyjskim hotelu, mówił, jak mnie tam objaśniono, najczystszą francuzczyzną, bez żadnego obcego akcentu; nie on więc kupował tę szarfę, ale któryś z towarzyszących mu wspólników, jeden przebrany za policyjnego agenta, siedzący w powozie, drugi na koźle jako woźnica... Będę miał sprawę z nader zręcznymi łotrami! Każdy inny zniechęciłby się, lecz nie ja! Muszę wpaść na ich ślady. Gdyby umknęli z Francyi, pójdę ich śledzić na obczyźnie. Zresztą nie wszyscy trzej może uciekli z Paryża... może pozostał z nich który... Tego to zatem będę się starał odnaleść... Przedewszystkiem teraz trzeba mi odszukać woźnicę, który wiózł Edmunda Béraud ze stacyi Lyonskiej drogi żelaznej do Indyjskiego hotelu. A odnaleść go muszę... chybabym nie nazywał się Flogny’m. Potrzebuję schwytać morderców, albo im oddać mą skórę.
Flogny zamieszkiwał przy ulicy François-Miron.
Wróciwszy do domu, wziął konotatnik w jakim oddawna zapisywał sobie numera wszystkich fiakrów Paryża z nazwiskami ich właścicieli, adresami stajen i remiz i zaczął uważnie przeglądać ów spis, jaki mu służył pożytecznie w niejednej okoliczności.
Wziąwszy ów kajet, udał się z nim na stacyę powozów przy Lyońskiej ulicy, w pobliżu więzienia Mazas, gdzie wszedł do biura miejskiej straży pokoju, by stamtąd wynotować numera stających tu fiakrów.
Dozwoliwszy poznać się w tem biurze, zażądał rejestrów odnoszących się do dnia przybycia Edmunda Béraud, które to księgi natychmiast mu udzielonemi zostały. Następnie poszedłszy do domu Rotszylda powiadomił się tamże, iż Edmund Béraud przybył pociągiem południowym.
Obecnie pozostawało mu wypisać sobie numera fiakrów, stających na Lyońskiej ulicy pomiędzy godzinami dziesiątą a dwunastą w południe dla zabielania podróżnych ze stacyi.
Lista tych numerów była dość długą, mimo to, z całą ścisłością postanowił skopjować ją Flogny i poszedł do pobliskiej kawiarni ażeby tam kończyć robotę klassyfikacyj numerów, co ułatwiał mu jego własny konotatnik, zawierający nazwiska Stowarzyszeń wynajmów powozów, a oraz i pojedynczych ich właścicieli.
Parę tuzinów fiakrów należało do Miejskiego Stowarzyszenia, kilkadziesiąt do Jeneralnej Kompanii, dzielącej się na wiele oddziałów. Reszta była własnością pojedynczych osób.
Przy klassyfikacyi numerów, zwrócił jego uwagę Fiakr nr. 13, należący do Loriot’a, zamieszkałego w Batignolles, przy ulicy des Moines.
— Otóż — zawołał — i ojciec Loriot, dawna nasza znajomość... Jest to lis stary... lecz przytem bardzo uczciwy człowiek... Zna on tak dobrze jak my różne haczyki i wędki naszego rzemiosła. Muszę ja z nim pogadać... Fiakr nr. 13.
— To mi przypomina pewien szczegół rzucony mimochodem przez kasjerkę w Indyjskim hotelu, odnoszący się do Edmunda Béraud. Rozgniewał się gdy mu dawano apartament noszący ten numer. Był pewien, że to mu sprowadzi nieszczęście.

Włożywszy notatki do kieszeni, Flogny, z powodu nader spóźnionej pory, nie mogąc już dnia tego prowadzić dalszych poszukiwań, zjadł obiad z pośpiechem i udał się na spoczynek. Nazajutrz zaś rano, wstawszy równo ze świtem wytknął sobie drogowskaz. Kolejno, lecz bezskutecznie zwiedził kilka zakładów, wynajmujących powozy w La Chapelle, Montmartre, na bulwarze La Villette, przeszedł na stronę Batignolles, a około południa czując głód wielki i znużenie, zatrzymał się przed rodzajem baraku zbudowanego na gruntach miasta, a noszącego na szyldzie ów napis ponury dla wzbudzenia ciekawości głupiego ciemnego gminu:
„SZYNKOWNIA GALERNIKÓW.“

Flogny znał dobrze zakład ten, obsługiwany przez chłopców w ubiorach skazańców, w zielonych i czerwonych czapkach, ciągnących za sobą wydrążoną kulę w jakiej znajdowała się gąbka do ścierania stołów.
Z wnętrza tego baraku wybiegały śmiechy szalone.
Flogny ciekawy z natury, wszedł tam.
Wielka sala przepełnioną była przybyłemi, którzy ściśnionem kołem otaczali klowna w jego trądycyonalnym kostjumie, zanosząc się od śmiechu z błazeńskich gestów i skoków niebezpiecznych hecarza.
W białych trykotach, zasianych srebrnemi kropkami, krótkim jaskrawej barwy kaftaniku i rudo-płomienistej peruce wdzianej na ubieloną mąką głowę, wyglądał jak Pierrot klasyczny. Nos przyprawiony w kształcie orlego dzioba, nadawał jego twarzy podobieństwo do tegoż drapieżnego ptaka.
Naśladując krzyk pawia, klown na kawałku wolnej przestrzeni w pośrodku sali wywracał koziołki do zawrotu głowy.
Młoda kobieta około lat dwudziestu mieć mogąca, blada, wychudła, w starym wybladłym kostjumie, z drewnianą miseczką w ręku, obchodziła stoły wołając:
— Ach! dajcie nam... dajcie co łaska!
— Aoh! yes... yes... — powtarzał klown, wywracając łamańce. — Aoh! yes... dajcie nam mylordy... dżentelmeny... Dajcie nam coś na obiad!
Drobna moneta spadała w miseczkę drewnianą.
— Anglicy... — pomyślał Flogny; — powinniby mieć na to udzielone specyalne pozwolenie... kto wie czy oni...
Tu nie skończywszy zdania w myśli rozpoczętego, kazał sobie podać kufel piwa, przypatrując się skokom klowna.
Ćwiczenia się wreszcie ukończyły, a ów mężczyzna, zebrawszy do kieszeni monetę z miseczki, ukłonił się kładąc rękę na sercu, zarzucił na siebie okrycie, widział czarny kapelusz, podczas gdy kobieta owinęła się szalem wełnianym i wyszli oboje z szynkowni.
Flogny szedł za niemi.
Przeszedłszy w poprzek gościniec, dostali się na chodnik biegnący po drugiej stronie bulwaru, gdzie przystanąwszy rozmawiać z sobą cicho zaczęli.
Nagle idący poza niemi Flogny stanął tuż przy nich wołając:
— Macie pozwolenie?
Klown obróciwszy się spokojnie odrzekł:
— Dlaczego i zkąd zapytujesz nas o to?
— Ponieważ jest to mym obowiązkiem. Macie przed sobą agenta policyjnego.
— Masz swoją kartę? — zapytał Anglik.
— Oto jest. Tu Flogny ukazał kartę inspektora.
Klown z zagadkowym uśmiechem sięgnął do kieszeni swego okrycia, a wydobywszy pugilares, wyjął z takowego arkusz papieru we czworo złożony i podał go agentowi.

Flogny czytał co następuje:
„Rozkazujemy niniejszem wszystkim agentom bezpieczeństwa publicznego dozwolić na wolne przedstawienia tak zwanemu Janowi Breed, poddanemu angielskiemu i towarzyszącej mu jego żonie, a wrazie potrzeby użyczyć im pomocy.“

Następował podpis naczelnika policyi i pieczęć prefektury.
Flogny spojrzał badawczo na klowna, który uśmiechnął się w milczeniu.
— Kolego, bracie... — rzekł, zacinając z angielska — podaj mi rękę.
Uścisnęli sobie ręce nawzajem.
— Przyjemnie mi spotkać się z wami... — rzekł Flogny.
— Yoo...
— Jedliście śniadanie?
— Nie jeszcze.
— To może przyjmiecie moje zaproszenie?
— Yes...
— Przy śniadaniu pogawędzimy...
— Yes...
— Zechcecież odpowiadać na moje pytania?
— Aoh... yes...
— Pójdźcie więc ze mną... zaprowadzę was w miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.