Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXV.

Podczas gdy Béraud płacił w restauracyjnym gabinecie, Will Scott potrząsnął silnie Eugeniuszem Loiseau, który po kilku minutach wstał na nogi i dla wybicia, jak mówił, klina klinem, wypił resztę szampana, znajdującą się w butelce.
— Gdzie idziemy? — zapytał przytłumionym głosem.
— Spać... spać, mój chłopcze — odrzekł Will Scott.
— Ja nie chcę wracać do domu... — zaprotestował Loiseau.
— Nie obawiaj się — rzekł Béraud; — nie zaprowadzimy cię tam. Będziesz spał u mnie w hotelu.
— To dobrze.
Fiakr czekał przed restauracyą.
Dopomożono zejść introligatorowi i umieszczono go w powozie, gdzie Béraud siadł obok niego.
— Do jutra, moi chłopcy... śpijcie spokojnie — wyrzekł mniemany Burgundczyk. — Na ulicę de Buci, do Prowanckiego hotelu! — zawołał na woźnicę, poczem odszedł, udając chwiejącego się na nogach.
Uszedłszy kilkanaście kroków, wyprostował się nagle, a wybuchając śmiechem, szedł na bulwar Szpitala.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czytelnicy pamiętają zapewne agenta policyi, Flogny, przezwanego „Zapałką,“ który wprowadził do gabinetu swego naczelnika Piotra Béraud, gałganiarza, przybywającego po objaśnienia względem tajemniczego zniknięcia Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
Flogny od dnia tego obowiązanym Był prowadzić potajemnie śledztwo, względem, wszystkich członków rodziny kupca lamentów, których adresa podał Piotr Béraud.
Ów agent ufał w swoje zdolności policyjne, a mimo, iż żadne światełko nie prowadziło go na ślady zniknionego Edmunda Béraud, nie tracił nadziei, iż swoich poszukiwaniach otrzyma skutek pożądany.
Notatki, nadesłane z Kalkuty, nie oświeciły w niczem sprawiedliwości.
Sędzia śledczy, któremu powierzono tę sprawę, chciał ją już złożyć do akt, co się równa wiecznemu pogrzebaniu, gdy naczelnik policyi, oznajmiwszy mu o bytności gałganiarza, prosił ażeby był jeszcze cierpliwym.
Sędzia więc czekał.
Flogny zabrał się do dzieła, prowadząc je sam tylko wbrew zwyczajowi, ponieważ w sprawach tego rodzaju zwykle dwaj agenci planowali wspólnie, ażeby w razie wypadku bronić się w potrzebie i czuwać wzajem nad sobą.
Pierwsze kroki uczynił Flogny w celu poznania licznych krewnych znikłego milionera.
Chodziło mu o odkrycie rzeczywistego stanowiska, jakie każdy z nich zajmował, o kontrolowanie ich sposobu życia, oraz stwierdzenie, czy nie można było którego z nich podejrzewać o spełnienie zbrodni na Edmundzie Béraud.
Kilka dni czasu wystarczyły mu na przekonanie się o pieniężnym i moralnym całej tej rodziny.
Niektórzy z nich walczyli z trudnościami życia, inni znajdowali się w ciężkiej nędzy.
La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, odebrał sobie życie dla braku pieniędzy, bankier Verrière musiał przybrać wspólnika dla uniknienia upadłości.
Tym sposobem wszelkie podejrzenia, wymierzone przeciw któremu z członków rodziny, okazały się bezzasadnemi. Jasno się to w oczy rzucało agentowi, który przyszedłszy do naczelnika, zaczął za jego upoważnieniem objawiać swoje zapatrywania na tę sprawę.
— Tak pan naczelnik, jak ja — mówił Flogny — jesteśmy przekonanymi, nieprawdaż, że Edmund Béraud nie żyje?
Zapytany poruszył głową twierdząco.
— Jak również mamy to przekonanie — mówił agent dalej — że zbrodnia spełnioną została, ponieważ mordercy spodziewali się znaleźć przy swej ofierze czek, przedstawiający milionowy majątek.
— To nie ulega zaprzeczeniu.
— A zatem ludzie, którzy przygotowali ów cios i zabili człowieka, nie odniósłszy korzyści z popełnionej zbrodni, musieli wiedzieć o istnieniu czeku, jakoteż zarazem o kolosalnej cyfrze tegoż.
— Napewno.
— Wypływa ztąd, iż musieli mieszkać w Kalkucie, tak, jak mieszkał tam Edmund Béraud... Musieli być wtajemniczonymi w jego interesa i zamiary. Skoro kupiec dyamentów wyjechał do Francyi, oni za nim jechali.
— Tu lenimy się w zapatrywaniach — przerwał naczelnik policyi.
— Pozwolisz pan zapytać, na jakim punkcie?
— Według mego zdania, główny kierownik tej sprawy, pozostawszy w Kalkucie, wysłał do Paryża objaśnienia, na mocy których przed przybyciem Edmunda Béraud ułożono dramat, którego pierwszy akt rozegrał się w hotelu Indyjskim.
— To być może... jest nawet prawdopodobnem. Przypuśćmy, że mordercy mieszkali w Paryżu, lub też kilkoma dniami wyprzedzili kupca dyamentów, nie wpływa to na zmianę moich zapatrywań. Jakiś człowiek przybył na ulicę Joubert dla przyaresztowania milionera... przedstawił się jako komisarz do spraw sądowych, był przepasany szarfą.
— Wszystkie te szczegóły są stwierdzone śledztwem.
— A więc tej szarfy ów mniemany komisarz sam sobie nie zrobił, ale ją kupił. W Paryżu szarfy i inne tym podobne oznaki służbowe sprzedają w specyalnych magazynach. Czy śledztwo w tym względzie wyprowadzonem zostało?
— Nie... i przyznaję, iż to fatalne z naszej strony zapomnienie.
— Zapomnienie to ja będę się starał wynagrodzić, panie naczelniku — rzekł Flogny — a może odnajdę w Palais-Boyal śród owego podrobionego komisarza. Byłby to punkt główny.
Naczelnik skinął głową na znak przyzwolenia.
— Ale to jeszcze nie wszystko... — ciągnął agent dalej. — Edmund Béraud przyjechał powozem do hotelu. Poszukiwania, rozpoczęte dla odnalezienia woźnicy, który go przywiózł ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej na ulicę Joubert, nie zostały do końca doprowadzonemi? Uważano je zapewne za mało znaczące?
— Bo i w rzeczy samej, w czem one mogły nam być pożyteczne?
— Może w niczem... a może i w wielu. Pozwoli mi pan naczelnik rozpocząć owe poszukiwania na nowo?
— Jakto... będziesz więc badał wszystkich woźniców całego Paryża?
— Dlaczego nie?
— Ha! uczyń to... nie wróżę jednak nic dobrego z tych poszukiwań. Przywiózłszy podróżnego do hotelu, woźnica odjechał; o niczem więc wiedzieć nie może. To jasno przed oczy się stawia.
— Pozornie... przyznaję, lecz ileż razy traf staje się współpracownikiem policyi? Rachujmy na ów traf... Ach! gdyby on mi pozwolił odnaleść fiakra, który służył do porwania Edmunda Béraud!..
— Mój ty poczciwy Flogny, żądasz niepodobieństwa.
— Panie naczelniku policyi... otóż wyraz, który nie jest bynajmniej francuzkim... Trudności mnie zapalają, a niepodobieństwa mnie kuszą!
— Tak... oddaję ci sprawiedliwość... Jesteś nader zręcznym... Masz dobry węch... Źle jednak sądzisz mniemając, iż mordercy pozostawiliby coś, coby mogło na ślad ich zbrodni naprowadzić.
— Nie łatwa to rzecz dać zniknąć powozowi...
— E! co do tego, wystarczy go tylko przemalować...
— To prawda... lecz dobre ©skrobanie wystarczy aby przywrócić mu dawną barwę. Przy cierpliwości można odkryć wszystko panie naczelniku... Otóż nie zbraknie mi tej cierpliwości...
— Nie spodziewam ja się byś mógł osiągnąć rezultaty pożądane, zostawiam ci jednak wolne pole do działania. Będziesz miał bezwątpienia przy tem wydatki... Oto pieniądze... złożysz mi z nich później rachunek.
— Dzisiaj... natychmiast rozpoczynam moje poszukiwania... — rzekł Flogny.
Rozmowa, jaką przytoczyliśmy, między agentem i naczelnikiem policyi, miała miejsce w przed dzień bytności Misticota u Agostiniego.
Flogny, przywdziawszy ubiór mieszczanina, nie mając nic w całem swem zachowaniu się coby mogło w nim zdradzić policyanta, udał się wprost z prefektury do Palais-Royal aby dowiedzieć się co rychlej, kto sprzedał szarfę owemu podrobionemu komisarzowi. Wszedł do jednego ze składów dekoracyi i oznak służbowych, tak cywilnych, jak i wojskowych, w którego oszklonej wystawie bogato porozkładanemi one były.
Ukazawszy kartę inspektora, stawił pytania, na które odpowiedziano mu rozłożeniem wielkiej księgi handlowej oraz bieżącego skorowidza sprzedaży.


Ze ścisłego przegląda tychże wykazało się, że żadna szarfa komisarza nie została sprzedaną w tem sklepie w ciągu miesiąca przed spełnieniem dramatu na ulicy Joubert.

Flogny udał się następnie do drugiego i trzeciego sklepu, wszak również i tu bez skutku.
Nie zniechęcony tem, wszedł do czwartego, gdzie znowu przedstawiwszy swą kartę, rzekł do kobiety siedzącej za kontuarem:
— Pani zapewne słyszałaś o tajemniczej zbrodni spełnionej na ulicy Joubert?
— O podróżnym, uwiezionym przez przebranego komisarza, nieprawdaż?
— Tak właśnie. Owóż ów człowiek, przebrany za komisarza, miał na sobie szarfę trójkolorową, jako oznakę nadającą ma prawo do pełnienia przynależnych czynności, chciałbym więc wiedzieć czyli ta szarfa nie była wypadkiem u pani kupioną?
— A w jaki sposób pan dowiesz się o tem?
— Porównywając datę sprzedaży z datą spełnienia zbrodni.
— Kiedyż ta zbrodnia spełnioną została?
— W dniu 16-tym zeszłego miesiąca.
— Zaraz zobaczę w skorowidzu bieżącej sprzedaży.
Tu otworzyła rejestr, przeglądając takowy.
— Ach! — zawołała nagle — może to będzie... to właśnie!..
Flogny zadrżał.
— Na dwa dni przedtem — zawołał. — Sprzedaną więc tu została szarfa w dniu czternastym?
— Czytaj pan... Ja sama ją to sprzedałam. Zapisano:
Szarfa trójkolorowa dla komisarza policyi... 28 franków.
— Nazwisko kupującego?
— Sprzedałam ją bez zapisania nazwiska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.