Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIX.

Béraud natężył uwagę.
— Cóż się stało? — zapytał.
— Straciłem miejsce w warsztacie... — rzekł Loiseau.
— Jakto... uwolniono cię... ciebie, tak wprawnego robotnika?
— Nie miano na to względu... Ubiegłej nocy bawiłem się z jednym z moich znajomych... ty wiesz... z tym dziełom chłopem, który tu był wczoraj, a jaki cały swój spadek przeznaczył na przejedzenie. No... i rozumie się, iż urządził dla nas obu ucztę Baltazara. Otóż rano niewytrzeźwiony, spóźniwszy się do warsztatu otrzymałem odprawę. Zapłacono mi, zabrałem moje narzędzia i jestem bez roboty, jak widzisz.
— Mówiłeś o tem swej żonie? — pytał Béraud.
— Po co... dlaczego? Co ją to obchodzi... Znajdę inny warsztat, a gdyby dowiedziawszy się o tem, poważyła się coś mi powiedzieć... no! zamknąłbym jej wtedy jej usta!.. Uderzenia będą leciały gradem, jak dzisiaj rano, a gdyby to niezdołało przewrócić w domu spokoju, każde z nas pójdzie w swą stronę.
— To byłoby najlepszem dla ciebie!.. — zawołał Béraud, uradowany tem co mu jego kuzyn powiedział. — Żeniąc się, popełniłeś szaleństwo. Żona jest to kamienna kula u nogi; jeśli się nie jest głupcem, czyni się jak ja zrobiłem, łamie się łańcuch i odrzuca kulę.
— No! gdyby Wiktoryna słyszała co mówisz — zawołał śmiejąc się Eugeniusz — dodałaby jeszcze jedno do owej długiej litanii, jaką wkłada na twój rachunek.
— Jakto... twoja żona mówi więc o mnie? — pytał zdziwiony Béraud, gotów się zemścić, gdyby go oskarżyła o składane sobie miłosne wyznania.
— Do pioruna! gniewa się... burzy na ciebie.
— Za co, dlaczego?
— Że mnie odciągasz od roboty, bałamucisz...
— Ha! to za wiele! — krzyknął rzuciwszy się Béraud... — Czym ja to ci kazał pójść na te nocne libacye z twoim kolegą?
— Ma się rozumieć, że nie ty. Lecz o co ci chodzi... Niech się wygada... nie zważaj! Jesteś mym przyjacielem i nim pozostaniesz. No! a co teraz każesz mi podać?
— Najprzód kieliszek absyntu.
— Zgoda!
— A potem dobry obiad!
— Wiwat! jesteś zacnym chłopakiem!
— Gdybyś potrzebował nieco pieniędzy, mów, śmiało... otwarcie!
— Jesteś więc przy funduszach?
— Tak... otrzymałem coś niespodzianie...
— Do pioruna! skoro jesteś tak wspaniałomyślnym, gotówbym przyjąć twą pomoc, zanim dostanę robotę...
— Mogę ci dać dwieście franków...
— A jak prędko mam ci je zwrócić?
— Skoro będziesz mógł i chciał. Nie lękaj się, dręczyć cię o nie nie będę.
— Dobrze więc... uczynisz mi wielką przysługę... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną, gdybyś się z nią widział.
— Widzieć się z nią, skoro tak piękne ma o mnie wyobrażenie? Nie... nie!.. Nie życzę sobie by mi skoczyła do oczu. Oto dziesięć luidorów... Weź je... nie dziękuj i ty tak samo byś względem mnie postąpił. Hej! chłopiec... dwa absynty i karty do pikiety.
Podano to wszystko.
— A cóż robi ten twój przyjaciel? — pytał Béraud mieszając karty.
— Nie widziałem się z nim od tej ostatniej nocy. Sądziłem, iż go tu zastanę.
— Gdyby przyszedł, zaprosimy go na obiad.
— Brawo! zaproś go... To dzielny chłopak, nie żałuje na poczęstunek.
Tu obaj kuzynowie zaczęli grać w pikietę, oczekując na przybycie wyż wzmiankowanej osobistości.
Ów mniemany Cordier, wkrótce po odejściu od niego Pawła Béraud gałganiarza, wyszedł z ulicy de Geindre gdzie go znano pod tem nazwiskiem i poszedł do oczekującego nań nieco dalej fiakra.
— Na ulicę Flèchier... — rzekł po angielsku do woźnicy. — Zatrzymasz się na rogu ulicy Saint-Lazare.
Powóz przystanął w miejscu wskazanem i Cordier a raczej Will Scott zwrócił się pod numer 9, na ulicę Flèchier. Wszedłszy do tegoż domu, udał się schodami na czwarte piętro, gdzie Trilby mieszkał od tygodnia pod nazwiskiem pana David, agenta od ubezpieczeń na życie.
Zamiast zadzwonić, Will Scott zapukał trzykrotnie we drzwi w równych przesłankach, pokasłując zlekka.
Był to znak umówiony między dwoma wspólnikami Arnolda Desvignes.
Trilby otworzył drzwi natychmiast. Scott wszedł.
— I cóż? — zapytał.
Trilby położył palce na ustach szepcząc z cicha:
— Mów przytłumionym głosem... ptaki znajduje się w swej klatce...
— Dowiedziałeś się czegoś o nim i zakonnicy?
— Co do zakonnicy, nic jeszcze. Odkąd się tu wprowadził nie była jeszcze u niego ani razu. Mogę nawet twierdzić na pewno, iż wcale z nim się nie widziała, co martwi srodze tego komara.
— Zkąd wiesz o tem do czarta?
— Słyszałem jak mówił sam do siebie. Patrz! oto mój telefon.
To mówiąc wszedł na krzesło a zdjąwszy wiszącą w ramach litografię odkrył otwór około piętnastu centymetrów mający na powierzchni, który przebijał drewniane przepierzenie zmniejszane się w nim jak lej w beczce.
Średnica głębi tej dziury nie wynosiła więcej nad pięć centymetrów, niknąć pod papierowem obiciem sąsiedniego pokoju.
— Przebiłem ten otwór — mówił Trilby — ażeby słyszeć co tam mówią i teraz potrzebuję doń tylko ucho przyłożyć. W dniu, w którym potrzebowałbym widzieć co się tam dzieje, potrzebuję tylko podciąć papier obicia, który następnie czopkiem zatykać będę.
— Doskonale obmyślane... lecz cóż dotąd słyszałeś?
— Misticot pomrukując na milczenie ze strony zakonnicy, powiedział między innemi:
— Dlaczego nie przyszła do kaplicy Sacrè-coeur, ażebym jej dał adres mego nowego mieszkania?
— A zatem rzecz jasna... — rzekł Scott — iż ona to kazała mu zmienić mieszkanie.
— I mnie się tak zdaje.
— Zatem układają coś oboje razem...
— To widoczna!
— Lecz co?
— Jest to coś przeciw naszemu pryncypałowi...
— Tak sądzisz?
— Na pewno.
— Zkąd?
— Od trzech dni śledzę tego muchołapa.
— Cóż on robi... gdzie chodzi?
— Podpatruje naszego dowódcę.
Will Scott zaledwie zdołał powstrzymać okrzyk zdumienia.
— Czy podobna? — wyszepnął.
— Śledzi go, stojąc w pobliżu drzwi biura bankowego — mówił Trilby — przy drzwiach pałacu na bulwarze Haussmanna, przy drzwiach jego mieszkania na ulicy Tivoli, chodzi za nim jak cień...
— Ho! ho! — zawołał Scott — otóż co może stać się dla nas prawdziwie niebezpiecznem. A powiedz mi jak dawno chodził nasz pryncypał do swego pierwotnego mieszkania na ulicę des Tournelles?
— Nie chodził już oddawna, lecz lada dzień tam pójść może.
— Trzeba go o tem wszystkiem powiadomić, ja to biorę na siebie. Co zaś do Misticot’a, widzę, że nam staje zawadą na naszej drodze. Jeżeli to potrwa tak dalej, pozbyć się go będzie trzeba. Nie pojmuję, jaki cel on mieć może w śledzeniu naszego pana? Miałżeby go o coś podejrzywać? No! wtedy byłoby się naprawdę czego obawiać.
— Lecz dokąd on nas prowadzi, ten nasz pryncypał? — wyszepnął Trilby z zniechęceniem. — Piękna to wprawdzie perspektywa otrzymać milion, jaki nam dać przyrzekł gdy mu się powiedzie jego przedsięwzięcie... lecz w każdym razie idziemy teraz na ślepo o niczem dokładnie nie wiedząc.
— Ja myślę tylko o milionie, reszta mnie nie obchodzi... — Scott odrzekł. — Zaczęliśmy iść... idźmy do końca.
— A jakże te twoje interesa z rodziną Béraud?
— Wcale nie źle... Są oni wszyscy, ci Béraud, już w dobrych rękach. W ciągu dwóch tygodni pozabijają się wzajem, albo wymrą z nędzy.
— Lecz do czego to wszystko prowadzi? Na jaki cel to ma służyć?
— Tak, wiem, jak i ty zarówno. Jestem posłuszny, nie badając, wiedząc, że posłuszeństwo zaprowadzi nas do otrzymania miliona. Idź więc moim śladem... rób z zamkniętemi oczyma. No! a teraz do widzenia... Odchodzę.
— Nie zapomnij powiadomić pryncypała.
— Bądź spokojnym.
— Tu dwaj byli Klowni z cyrku Fernando uścisnęli sobie ręce nawzajem.
Trilby otworzył drzwi i Scott zaczął schodzić ze schodów, gdy nagle cofnął się i wbiegł jak strzała napowrót do mieszkania swego wspólnika.
— Co się stało? — pytał Lriiby.
— Ona! — wyszepnął Will, drzwi zamykając.
— Kto?
— Zakonnica!
— Czy podobna? Zatem ów muchołap wynalazł sposób, powiadomienia jej o swojej nowej siedzibie?
— Tst... tst!... słuchajmy...
Obadwa słuch natężyli.
W sieni dał się słyszeć odgłos stąpania, który potem ucichł nagle.
— Prędko... do obserwatoryum... — rzekł Scott — ona wchodzi do niego.
W rzeczy samej jednocześnie zadzwoniono do drzwi mieszkania Misticota.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.