Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVIII.

Odźwierna nie zapytywała o więcej, zrozumiała jednak dobrze, iż zaszło coś niezwykłego, o czem mówić jej nie chciano.
— Przyślę tu posłańca wraz z kluczem od mieszkania — ciągnęła dalej Joanna — będziesz pani tak dobrą i oddasz mu kuferek, znajdujący się w pokoju.
— Ściśle dopełnię zlecenia, pani Béraud, bądź pani spokojną.
Nazwisko „Béraud,“ jakie jej nadano, być może, po raz ostatni, które nigdy nie było jej włazem nazwiskiem, przykre uczucie wywołało w sercu biednej kobiety. Rozogniło ono jej krwawą ranę, przywodząc przeszłość, pełną zaginionych ułud i marzeń, stawiając ją wobec bolesnej teraźniejszości, a ukazując przyszłość, jak czarny obłok, brzemienny piorunami.
Wyszedłszy z domu, Joanna udała się wprost do szkoły. Zegar wskazywał w pół do piątej. Dzieci wychodziły. Niektóre z nich, oczekując na przyjście rodziców, bawiły się na podwórzu.
Joanna zwróciła się do dozorczyni.
— Przyjdę tu po moją małą za godzinę — rzekła, dając dozorującej pakiecik w papier owinięty. — Racz pani powiedzieć Linie, żem tu była, a zarazem oddać jej tę parę ciastek, by posiliwszy się, czekała na mnie cierpliwie.
— Dobrze... — odpowiedziała dozorująca — rozciągnę nad nią opiekę.
Joanna odeszła.
— Najbardziej naglącą rzeczą — myślała — jest teraz wyszukanie dla siebie i dziecka jakiegoś schronienia.
I zwróciła się w stronę ulicy św. Sulpicyusza, przypomniała sobie albowiem, iż w tej stronią miasta widziała pokoje umeblowane za nader przystępną cenę.
Jakoż rzeczywiście znalazła przy ulicy Lobineau stancyjkę na piatem piętrze za dwadzieścia franków miesięcznie. Wynająwszy ów pokoik, zapłaciła z góry za cały tydzień, poczem przywoławszy posłańca, wysłała go po walizkę do poprzedniego mieszkania.
W pół godziny wszystko załatwionem zostało i Joanna poszła do szkoły po swoją córkę.
Lina płacząc, na matkę oczekiwała.
Mimo wyjaśnień dozorczyni, dziecku dziwnem się wydało owo opóźnienie, jakie zdarzyło się po raz pierwszy, ciężki smutek uciskał jej serce młodociane.
— Jestem pewną, iż mamę spotkało jakieś nieszczęście... — powtarzała łkając.
Na widok wchodzącej matki, pobiegła z okrzykiem radości, rzucając się w jej objęcia.
Joanna siłą woli płacz powstrzymywała.
— Pójdź, dziecię ukochane... — mówiła z cicha — a tobie pani serdeczna podzięka za udzieloną opiekę — dodała, zwracając się ku dozorczyni.
Słowa te zaledwie wymówić była w stanie i wyszła wraz z córką.
— Chodziłaś mamo za sprawunkami? — pytało dziecię.
— Tak moje kochanie.
Lina, zdziwiona zmianą głosu matki, wpatrywać się w nią poczęła.
— Płakałaś mamo... widzę to dobrze...
W miejsce odpowiedzi Joanna pochwyciła dziewczynkę, okrywając ją pocałunkami.
Dziecięcym swoim instynktem Lina odgadywała, iż dręczące ją od godziny przeczucia nie były bez podstawy. Smutek owładnął jej sercem, oczy napełniły się łzami, wszak dalej już matki badać nie śmiała.
Biedna matka szła innemi, ulicami niż zwykle gdy prowadziła swą córkę ze szkoły do dawnego mieszkania.
Lina to zauważyła.
— Nie idziemy więc do domu? — pytała.
— Nie badaj mnie o to, me dziecię.
— Dlaczego mamo?
— Spotkało nas wielkie nieszczęście...
— Może ojciec zachorował? — ozwała się Lina.
Joanna milczała myśląc sobie:
— Ach! gdyby umarł ów nędznik, który jest jej ojcem, płakałybyśmy przynajmniej zamiast go przeklinać! W milczeniu przybyły obie na ulicę Lobineau.
— Gdzie my idziemy? — pytało dziecię.
— Zaraz zobaczysz... za chwilę.
Wszedłszy w bramę domu Joanna prosiła zarządzającej mieszkaniami o klucz do swego pokoju.
Wysłana w tym celu służąca poprzedzała przybyłe, wiodąc je po schodach.
Lina drżąc cała, patrzyła zdumionemi oczyma.
Na piatem piętrze, pod samym dachem służąca otworzyła drzwi, mówiąc:
— Oto pokój dla pani.
Joannę dreszcz przebiegł.
— Och! mamo, jakaż szkaradna izba... — zawołała Lina.
W rzeczy samej pokój był brzydki, ciemny, ponury.
Łóżko żelazne, komoda, mały stolik i dwa krzesła, a wszystko podejrzanej czystości, stanowiły tu całe umeblowanie. Okno w dachu wybite o posklejanych szybach, źle oświetlało owo ubogie poddasze, gdzie latem można się było udusić z gorąca, a zmarznąć w zimie.
— Dobrze... dziękuję; — rzekła Joanna do służącej zamykając drzwi za nią; co uczyniwszy padła na krzesło, zalewając się łzami.
Lina plącząc zarówno chwyciła ręce matki wołając:
— Mamo... och! mamo nie płacz... bo to mnie strasznie boli... Powiedz mi gdzie jest mój ojciec?
Wyrazy te dziecka przeszyły jak ostrzem szpady serce nieszczęśliwej kobiety.
— Twój ojciec... — wyszepnęła — on nas porzucił... opuścił me dziecię. Ty słyszysz co mówię, ale nie jesteś w stanie zrozumieć co się wokoło nas dzieje!
— Ja mamo dobrze rozumiem. Ojciec opuścił nas... odjechał... nie kochał zatem nas wcale.
— Tak... w rzeczy samej on nas nie kochał i dowiódł tego. Sprzedał nasze meble, wyrzucił nas na bruk... na ulicę... nie troszcząc się o to zkąd weźmiemy chleba. Och! Lino... ukochane dziecię nie mów mi więcej o swoim ojcu, nie mów mi o nim nigdy! Niemcz już ojca... lecz matka ci pozostała... matka, która cię kocha nad życie i nie zapomni o tobie!
Tu obie te biedne istoty złączyły swe łzy i pocałunki, a Lina całując Joannę wołała:
— Jesteśmy teraz obie tylko... same... lecz będę tak grzeczną... będę cię mamo tyle kochała, iż nigdy nie doznasz smutku z mej strony... nigdy!
Zostawmy te obie biedne opuszczone na poddaszu przy ulicy Lobineau, a idźmy za owym nędznikiem, który je w tak nikczemny sposób na bruku pozostawił.
Widzieliśmy go wchodzącego do piwiarni pod Srebrnym czopem przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Loiseau podążał tam zarówno, pozostawiwszy swą żonę w spazmatycznem omdleniu. Czuł on konieczną potrzebę roztargnienia, a tu spodziewał się spotkać towarzysza swych nocnych pohulanek.
Ów jednak człowiek w błękitnej czapce, ów mniemany robotnik bez roboty, nie ukazał się wcale.
— Nadejdzie później... — pomyślał mąż Wiktoryny, i kazał sobie podać porcyę kapusty wraz z kuflem piwa.
Czas mijał, a jego towarzysz nie nadchodził. Loiseau zjadłszy swą porcyę i wypiwszy piwo, pomyślał, iż należałoby może gdzieś pójść za wyszukaniem roboty i udał się w drogę z ociężałością, znamionującą w nim kompletne przytępienie moralne.
Zwiedził kolejno kilka introligatorskich warsztatów, pijać na prawo i lewo, gawędząc, perorując, lecz bez żadnego pomyślnego dla siebie rezultatu.
Około piątej na wpół pijany, wszedł do składu spirytualjów pod Srebrnym czopem. Towarzysz jego wcale się nie ukazał.
Zamiast tamtego, wszedł Paweł Béraud, który za pierwszym rzutem oka poznał z radością nietrzeźwy stan swego kuzyna.
— Ach! jakżem szczęśliwy, że cię spotykam!.. — zawołał.
— Zkąd i dlaczego tak cię to cieszy? — pytał Loiseau.
— Ponieważ właśnie myślałem o tobie, pragnąc cię zaprosić na obiad. Rozerwiemy się obaj...
— Alboż ty potrzebujesz rozrywki?
— Właśnie, że jej potrzebuję.
— Z przyczyny?
— Ba! z przyczyny... Jest to czysto uczuciowa sprawa! Nie można długo żyć z jedną kobietą... to dyabelnie głupie i nudne.
Loiseau patrzył zdumiony na mówiącego.
— Co... co? — zawołał. — Stosujesz to do Joanny Desourdy... Miałżebyś dać jej odprawę?
— Odczepiłem się od niej nareszcie... dość już tego wszystkiego. Ani swobody, ani spokoju, a sceny i płacze codziennie. Postanowiłem więc i wykonałem. Nastąpiło stanowcze, bezpowrotne zerwanie i otóż jestem panem siebie, możemy bawić się i hulać do woli!
— Bawić się i hulać to dobrze, gdy się ma humor ku temu — odrzekł Loiseau. — Otóż więc trzeba bym i ja tobie coś opowiedział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.