Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVII.

— Nie... moja kochana... — odrzekł Piotr poważnie; — ona bynajmniej ze mnie nie żartowała. Paweł przyszedł podczas twej nieobecności, powiedział jej, że wyjeżdżacie, oraz...
Joanna przerwała, wybuchając śmiechem.
— Ach! co też ty opowiadasz mi, mój wuju... — zawołała. — W tej chwili rozeszłam się z Pawiem. Jedliśmy razem śniadanie w restauracji na przedmieściu Montmartre... następnie kupił parę nowych bucików dla małej, obecnie poszedł za interesami i wróci o godzinie siódmej na obiad.
— Cóż się więc dzieje... co to wszystko znaczy? — wołał Piotr jak oszołomiony.
— Co się dzieje... gdzie?
— A u was... Wasze mieszkanie jest opróżnionem zupełnie.
Joanna pobladła.
— Opróżnione? — powtórzyła.
— Ależ tak... Paweł sprzedał wszystkie meble i sprzęty; kupiec, który to kupił, zabrał już wszystko.
— To niepodobna! — zawołała biedna kobieta, bledniejąc.
— Ależ, do kroć tysięcy... mówię ci prawdę! — krzyknął zniecierpliwiony gałganiarz. — Zobaczysz sama, że ja się nie mylę...
Przybyli oboje przed dom nr. 27-my.
Joanna, przemknąwszy się przez bramę, przebiegła podwórze jak szalona i weszła do stancyjki odźwiernej.
— Czy to prawda? — wołała — czy prawda, że kupiec zabrał wszystkie nasze sprzęty i meble?
— Tak... to prawda, pani. Musiał je zabrać, ponieważ pan Paweł je sprzedał. On sam to kupca sprowadził w kwandrans może po wyjściu pani i zapłacił komorne.
— Czy zabrał co z sobą? — pytała Joanna, jak obłąkana boleścią i trwogą.
— Zabrał kuferek, fiakrem ztąd odjechawszy, a zostawił drugi, po który ma przybyć.
— Boże... mój Boże! — wołała młoda kobieta, załamując ręce z rozpaczą; — czy ja śnię... czy marzę?... to niepodobna! Paweł nie mógłby tak postąpić... To byłoby haniebnem.
— Cóż o tem wszystkiem sądzisz? — pytał Piotr Béraud.
— Co ja sądzę? ja nie wiem... nic nie wiem... mnie mięsza się w głowie... rozum mnie odstępuje! Gdzie jest klucz od mieszkania?
— Oto jest, pani... — rzekła odźwierna. — Kupiec mi go oddał, zabrawszy meble. — Lecz pani musisz mieć przy sobie swój własny.
Joanna, zapomniawszy, że miała klucz w kieszeni, wcięła drugi od odźwiernej i w strasznem wzburzeniu, zatrwożona, dysząca, przebiegła schody, wyprzedzając Piotra, który teraz dopiero zaczął pojmować, co się stało.
Nagłem uderzeniem ręki popchnęła drzwi mieszkania. Było ono opróżnionem, całkiem opróżnionem. Nic się w niem nie znajdowało, z wyjątkiem małego zawiniątka, leżącego na podłodze w pierwszym pokoju.
Nieszczęśliwa, pobiegłszy do tego zawiniątka, zdarła zeń nakrycie z okrzykiem strasznej rozpaczy.
— Ach! nędznik... nędznik! — wołała.
— Rozumiem teraz... wszystko rozumiem... — mówił Piotr, ujmując w swe grube dłonie drobne i delikatne ręce swojej siostrzenicy. — Podróż do Lyonu była tylko podstępem... podłym, niegodnym wymysłem! Paweł chciał pozbyć się ciebie... sprzedał więc wszystko i pozostawił cię... ot, jak widzisz...
— Podły! — wołała przerywanym głosem. — I on śmiał na mnie czekać po wykonaniu tak nikczemnego planu! Okradł mnie i porzucił... porzucił swe dziecko. Och! jestem zgubioną... wyklętą... Boże! co zemną i z mojem dzieckiem się stanie?
— Nie należy tak strasznie rozpaczać... — mówił stary gałganiarz, wstrzymując łzy, jakie mu się gwałtem do oczu cisnęły.
— Tak... — powtarzała Joanna, chwytając się rękoma za rozpalone czoło — jestem wyklętą! Ach! gdybym była wiedziała... gdybym to była przeczuła! Ja tak ufałam temu nikczemnikowi! Bo i któż może odgadnąć podobnie haniebny zamiar? Byłam tak szczęśliwą, mając w ręku pieniądze na spłacenie długów... cieszyłam się w przyszłości spokojem. I on mi ukradł te pieniądze... zabrał je z sobą, pozostawiwszy mnie w nędzy wraz z dzieckiem. Bo czy wiesz, co on zrobił przed godziną, mój wuju? Och! to jest coś tak potwornego, że trudno temu uwierzyć!... Dałam tysiąc trzysta franków... majątek to dla mnie... On mi z tego nic nie pozostawił!.. W wysokiej swej wspaniałomyślności, udzielił mi czterdzieści franków z mych własnych pieniędzy! Lecz cóż posiada nareszcie w miejscu serca ten człowiek?... Jakiż wpływ popycha go do spełniania podobnych niegodziwości... do stania się złodziejem? Te tysiąc trzysta franków były danemi dla mnie... tak! dla mnie samej... Meble i sprzęty były tak mojemi, jak i jego, ponieważ wniosłam na nie część moich pieniędzy, a w ostatnim razie były one własnością naszych wierzycieli...
— Zapłaci ich bezwątplenia, tych wierzycieli... — ozwał się Piotr Béraud.
— On? on ich zapłaci... ha! to go nie znasz, mój wuju! Nie chciej go usprawiedliwiać daremnie!
— Lecz ja go nie usprawiedliwiam, takiego łotra... do pioruna! Radbym cię tylko pocieszyć, moje dziecko... ot, wszystko!
— Mnie... mnie pocieszyć? — wołała z goryczą Joanna.
— Wiem ja dobrze, co on wart, ten łajdak — mówił gałganiarz. — Są jednak inni obok niego równie nikczemni, a może i bardziej niż on!
— Kto taki? — pytała gorączkowo nieszczęśliwa.
— Kto? podła, nędzna istota, która przed wyjściem swem za mąż była jego kochanką i jest nią dziś jeszcze, być może...
— Kochanką? ach! jak ja to dobrze przewidywałam... przeczucie ostrzegało mnie o tem — wołała z uniesieniem. — Wiedziałeś, wuju, że on miał kochankę... znałeś ją i nie powiadomiłeś mnie... Jak mogłeś zataić coś podobnego?
— Nie wiedziałem o niczem... przysięgam! I gdyby dziś rano jeden z moich przyjaciół nie objawił mi tego, nigdybym nie mógł przypuścić podobnego łotrostwa. Otóż właśnie przyszedłem, by ci o tem wszystkiem powiedzieć.
— Któż jest ta nikczemnica, która prowadzi owego człowieka do pozostawienia mnie wraz z dzieckiem bez dachu i chleba?
— Jego kuzynka, a moja siostrzenica, która nie zawahała się unieszczęśliwić chłopca, biorącego ją za żonę i sądzącego ją za uczciwą dziewczynę...
— A zatem to Wiktoryna?...
— Tak.
— Wiktoryna! przed miesiącem zaślubiona... Ach! miałeś słuszność, mówiąc, mój wuju, że ona jest równie podłą... a może i bardziej nad Pawła nikczemną! Ona więc... ta to nędznica!
— Uspokój się, proszę, Joanno... zastanów się, moje dziecko... Krzyki i groźby nic nie pomogą w tym razie... Trzeba odzyskać krew zimną, rozmyślić się rozsądnie, co czynić?
— Co czynić? — wołała nieszczęśliwa kobieta. — Pozostaje mi wybór: rzucić się oknem na bruk podwórza, albo też w głębie Sekwany. Innego ratunku nie widzę w tej chwili dla siebie.
— Precz z podobnemi myślami!... wobec mnie nie mów takich rzeczy! Chcesz... pójdę, poszukam Pawła, ponieważ jestem przekonany, że jego wyjazd do Lyon był prostem zmyśleniem, w biurze, gdzie pracuje, dadzą mi adres jego mieszkania... a gdyby mi go nie dano, będę go śledził i za pomocą kilku poważnych słów przyprowadzę go może do równowagi moralnej. No... jakże ci się to zdaje?
— Napróżno, mój wuju... nie czyń tego... — odpowiedziała głucho Joanna.
— Pozwolisz więc podobnej podłości spełniać się dalej! — zawołał Piotr zdumiony.
— Co uczynię... nie wiem w tej chwili; — w każdym razie cokolwiekbądźbym postanowiła, to mnie tylko obchodzi. Do mnie samej należy powrócić ojca mojemu dziecku, lub pomścić się za siebie i tę niewinną istotę!
— Tylko bez szaleństw!... pamiętaj, Joanno.
W miejsce odpowiedzi, młoda kobieta przerwała rozmowę.
— Muszę pójść po Linę do szkoły — wyrzekła — obmyśleć dla niej jakieś schronienie... Wybacz więc, wuju, że dłużej z tobą pozostać nie mogę.
— Masz tylko te czterdzieści franków, moje biedne dziecko — zaczął gałganiarz ze wzruszeniem — mam kilka groszy przy sobie... gdyby cię to nie obraziło...
— Nie... nie! — przerwała żywo Joanna — dziękuję ci... z całego serca dziękuję! Nic nie przyjmę... będę pracowała... nawykłam do tego.
— Zechciej mnie przynajmniej powiadomić, gdzie zamieszkasz.
Chętnie to uczynię.
— Wiesz mój adres... Willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— Wiem, mój wuju.
— A zatem do widzenia, me dziecię.
— Do widzenia, wuju.
Piotr — wyszedł z opróżnionego mieszkania ze ściśniętem sercem, ciężko przygnębiony.
Joanna, zostawszy samą, wybuchnęła łkaniem. Po jakimś czasie łzy płynąć jej przestały. Ukoił się pierwszy jej wybuch rozpaczy, aby ustąpić miejsca ponurej, ciemnej boleści, złożonej z goryczy, nienawiści i pragnienia zemsty.
— Ha! — zawołała, unosząc ręce w górę z gestem groźby. — Tak... ja się zemszczę, a zemsta ma straszną będzie!
Powtórnie zrzuciła nakrycie z tłumoczka, na którem siedziała złamana, nie mogąc się utrzymać na nogach.
— Otóż, co mi pozostawił... — zawołała z dzikim oddźwiękiem. — Moje ubranie... ubranie Liny... trochę bielizny... z której sobie wybrał najlepszą... A! nędznik... nędznik!
Zamknąwszy tłumoczek, schowała klucz do kieszeni, otarła zaczerwienione swe oczy, włożyła kapelusz i wyszła, zamknąwszy drzwi za sobą.
Zatrzymała się u odźwiernej.
— Prawdopodobnie pan Béraud nie powróci... — rzekła do niej; — lecz zdaje mi się, iż mimo, że meble wyniesionemi zostały, mam prawo zatrzymać klucz od mieszkania, dopóki tłumoczek, znajdujący się w niem, zabranym nie zostanie.
— Ależ tak; pani... to nie ulega wątpliwości — odpowiedziała odźwierna, spoglądając ze współczuciem na młodą kobietę. — Czy jednak pani nie jesteś słabą? — zapytała? — mocno się zmieniłaś.
Joanna, u której, mimo pobladłej twarzy, oczy płonęły gorączkowym blaskiem, a usta konwulsyjnie drgały, usiłowała zapanować nad ogarniającem ją osłabieniem.
— Ja słabą? bynajmniej... — odpowiedziała. — Ów wyjazd nagły, nieprzewidziany, wstrząsnął mną nieco, ale to przeminie... Przyślę tu wkrótce po mój kuferek.
— A mała pani córeczka? — Pójdę z nią do jednego z naszych przyjaciół, gdzie się spotkamy z panem Béraud.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.