Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

— Z jej przeszłości... o czem? — powtórzył Béraud.
— E! ty mnie dobrze rozumiesz... — rzekł śmiejąc się Cordier.
— To znaczy, że moja siostrzenica przed zamążpójściem miałaby zbłądzić?
— Tak jest.
— To kłamstwo... fałsz! — zawołał gałganiarz.
— Nie gniewaj się, panie Piotrze, ponieważ będziesz musiał przyznać, że mówię prawdę...
— Miałażby mieć Wiktoryna kochanków?
— Nie wiem czy miała wielu... lecz, że jednego miała to pewna! Przyznasz więc, że jeżeli o tem powiadomiono Eugeniusza, wziął to do serca. Smutek prowadzi do pijaństwa. Rozpił się więc... a skoro W ma w głowie choćby kieliszek jeden za wiele, trudno się w gniewie powstrzymać. Okoliczność taka zmienia nieraz dobre małżeństwo w czyste piekło, a nie zawsze pochodzi to z winy męża...
Piotr z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma słuchał wyrazów mówiącego w osłupieniu.
— Czy pan żartujesz? — zapytał. — Wiktoryna na prawdę miałaby mieć kochanka przed wyjściem za mąż?
— O! na to, daję panu słowo honoru. Co mówię, mówię na pewno!
— Nie byłżeby to wypadkiem któryś z rodziny Béraud?
— Tak... właśnie Béraud... jeden z pańskich krewnych.
— Mój siostrzeniec... protokulista... lekkoduch...
— Tak... Paweł Béraud.
— Pan go znasz?
— Wszak powiedziałem, że znam was wszystkich. Wiem, że żyje z młodą kobietą, swoją kuzynką... zdaje mi się szwaczką, która jest przy nim bardzo nieszczęśliwa!
— Joanna Desourdy... moja siostrzenica... to właśnie!.. Był on więc kiedyś kochankiem Wiktoryny?
— I jest może dotąd nim jeszcze...
— Co pan powiadasz... to niepodobna! Wiktoryna mówi o nim z pogardą jak o ostatnim nędzniku... Oskarża go, że on na złą drogę prowadzi jej męża... że go zgubi...
— Kto wie, czy nie dlatego to mówi, aby lepiej ukryć swoje miłostki. Kobiety są tak zdradliwemi, chytremi...
— To prawda... Ale wracajmy do rzeczy... Jestem jak oszołomiony tem, o czem mi pan opowiadasz...
— Jak często widujesz się pan ze swoją siostrzenicą Joanną Desourdy?
— Nie zbyt często... niekiedy.
— Sądzę, iż dobrze byłoby w jej własnym interesie powiadomić ją o tem, co się dzieje.
— Tak pan mniemasz?
— Bezwątpienia. Uczyniłoby to ją baczniejszą na to, co spotkać ją może. Kiedybądźkolwiek Wiktoryna opuści swego męża, i zwróci się ku Pawłowi Béraud.
— Miałżeby on serce... sumienie... porzucić swe dziecko... — zawołał stary gałganiarz.
— Serce... czyż on je ma, ten człowiek?
— To prawda... niestety! A zatem wiesz pan... będąc ot! w tej tu stronie miasta, pójdę na ulicę Sekwany do Joanny Desourdy i opowiem jej wszystko!
— Masz słuszność, dobrze uczynisz. Otworzy to oczy biednej kobiecie, powiadomi ją o człowieku, przez którego jest oszukiwaną, wiedząc o wszystkiem co się dzieje będzie może mogła jakoś temu zaradzić. Zrobisz pan dobry uczynek, mój zacny przyjacielu! A proszę przyjdźże mię potem odwiedzić. W rannych godzinach zawsze mnie zastaniesz, a gdybyś zapotrzebował kiedy coś z drobnej monety, śmiało, wprost udaj się do mnie.
Stary gałganiarz, pożegnawszy mniemanego Cordier, wyszedł w stronę ulicy Sekwany.
Paweł przez całą noc spać nie mógł rozmyślając nad tem co ma teraz czynić. Postać Wiktoryny stawała uporczywie przed jego oczyma.
Ażeby dojść do pożądanego celu gotów był odważyć się na wszystko, najprzód jednakże potrzeba było jakiś do działania wynaleść i tego właśnie szukał w swej głowie.
Do powyższych jego zamiarów łączyły się i inne okoliczności.
Rozmyślał nad obecnem swem położeniem.
Stosunek z Joanną Desourdy ciężył mu niesłychanie. Czuł się nie dosyć wolnym... niedość panem siebie.
Ów dziki samolub, ta istota bez duszy i serca, rachował on, że mała Lina była jedną więcej osobą do żywienia, oraz że jej ubranie jakkolwiekbądź skromne, również coś kosztowało.
Jego pensya wystarczyć mogąca dla umiejącego liczyć się z groszem, nie wystarczała na życie hulaszcze, jakie prowadził.
Miał długi, liczne, naglące długi. Konieczność nakazywała zapłacić je dla uniknięcia prawnych poszukiwań.
Mieszkanie było wynajętem na jego nazwisko. Obawiał się więc, by nie zabrano mu sprzętów i mebli. Zkądby wziął na kupno innych?
Przyszło mu na myśl spotkanie z Vèrrière’m i ofiarowana mu przezeń posada z podwyższoną płacą w biurach Banku gminnego.
Przyjąć ją, czyli nie przyjąć? Mimo, że powiedział Eugeniuszowi, iż przyjmie, nie powziął dotąd jeszcze postanowienia w tej mierze.
Wstał z wczesnym porankiem. Joanna już siedziała przy pracy.
— Wychodzisz? — zapytała, widząc go ubierającego się z pośpiechem.
— Tak; — odrzekł. — A niezapomnij pójść po odebranie należytości do panny Anieli Verrière. Potrzebujemy pieniędzy.
— Upominanie się o to, bardzo przykrem mi będzie, lecz pójdę skoro chcesz tego.
— Spodziewam się...
— Wrócisz na śniadanie?
— Nie; niepowrócę.
— Na którą godzinę ma być obiad?
— Jak zwykle.
— Nie opóźnisz się dziś?
— Nic nie wiem... Zależeć to będzie od wielu okoliczności.
— Ucałujże małą przed odejściem...
— Ach! niemam czasu.. — zawołał Paweł niecierpliwie. Muszę pójść do lombardu, potem na śniadanie, a następnie być w biurze skoro tylko otworzą... Bądź zdrowa!
Tu wyszedł z pośpiechem.
— Ni przyjaznego wejrzenia... ani dobrego słowa... — wyrzekła smutno Joanna, skoro drzwi zamknął za sobą. — Tak ja, jako i jego córka, niczem dla niego jesteśmy. Co się to dzieje?... Zkąd to pochodzi?.. Stawszy się tak dla mnie obojętnym; miałżeby kochać gdzie inną?
Tu nagle zmienił się wyraz twarzy młodej kobiety. W miejscu smutku, gniewem zabłysło jej spojrzenie.
— Ach! gdyby tak było... — zawołała, zrywając się z krzesła, gdyby on kochać miał inną... I wtedy gdy ja cierpię tu z dziegciem obelgi, głód i nędzę, gdy w pracy wyczerpuję me siły, ażeby utrzymanie mniej go kosztowało... wtedy on innej zanosićby miał tkliwe wyrazy, pieszczoty, a może i pieniądze!.. I ta inna uśmiecha się do niego wtedy, gdy ja płacze... Inna weseli się, gdy cierpię... Ach! nie... nie nigdy! To byłoby za wiele! Wszystko znieść jestem gotową z pochylonem czołem, lecz tegobym mu nieprzebaczyła! Gdyby ukochał inną kobietę, zabiłabym ją... i jego!
Tu wybuchnęła łkaniem.
Łzy, spływające obficie po jej twarzy, przyniosą jej ulgę.
— Co począć? — szepnęła; — co czynić aby go nawrócić ku sobie i dziecku? Aby mnie i moją córkę kochał jak niegdyś? Ach gdybym wiedziała... gdybym przekonać się mogła o prawdzie!.. I przez kilka chwil biedna kobieta siedziała w zamyśleniu.
Wyrwał ją z jej smutnej zadumy głos wołającej Liny.
— Mamo! ja nie śpię... ja chcę wstać... przyjdź do mnie...
Joanna pobiegła do dziewczynki, a wziąwszy ją na ręce przytuliła do serca, okrywając pocałunkami.
— Ty płaczesz mamo... — wołało dziecię, spostrzegłszy łzy, błyszczące na matki powiekach.
— Nie... nie... mój skarbie, ja już nie płacze... — odparła Joanna, ocierając oczy.
— Ojciec już wyszedł?
— Tak... wyszedł. Spieszył się bardzo, miał wiele interesów na mieście do załatwienia.
— Nie ucałował mnie...
— Bo spałaś i nie wiesz... Owszem me dziecię, pocałował cię, ale bardzo lekko, nie chcąc cię przebudzić.
— Czy jeszcze się tak gniewa, jak wczoraj?
— Nie, moje kochanie.
— O! ja widzę to mamo, że ojczuś nie jest tak dobrym, dla nas jak dawniej... nie kocha nas już, jak kochał... Widzę to dobrze... Wciąż na nas się gniewa, lecz o co? Nie wiem... nie uczyniłyśmy mu nigdy nic złego.
Łzy nabiegły powtórnie do oczu Joanny.
— Nie myśl tak drogie dziecię; — odpowiedziała. — Ojciec cię kocha całem sercem, wraz zemną.
— Ty mamo, to prawda... ale nie on!..
— I on zarówno mój skarbie... upewniam. Nie wątp o tem, gdyż byłoby to złem.
Lina pochyliła swą jasnowłosą główkę w milczeniu.
— Ubieraj się prędko; — mówiła Joanna. — Skoro wypijesz swą kawę, iść trzeba do szkoły.
— Dobrze mamo.
I dziecię z pomocą matki szybko się ubrało. Kładąc swoje buciki, przyglądać się im zaczęła. Były one podziurawione w kilku miejscach.
— Czy ojciec kupi mi nowe? — zapytała.
— Prawdopodobnie. Zanim to nastali wdziej te, które nosisz w Niedzielę.
Ubierając swą córkę, Joanna myślała:
— Gdy wspomnę, że on wszystko wydaje poza domem, odmawiając dziecku kupienia nowego obucia, coraz większy wstręt i pogardę czuję dla tego człowieka!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.