Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XII.

— To on! to on, mój wuju... — wołała Wiktoryna, drżąc cała. — Błagam cię, nie drażnij go... powitaj spokojnie.
— Spokojnie? — odrzekł stary gałganiarz — zobaczysz!
— Mój wuju, ja cię zaklinam! — mówiła kobieta. — Jeżeli poróżnisz się z nim, na mnie spadnie cała odpowiedzialność.
Dzwonek powtórnie zadźwięczał, bardziej gwałtownie niż po raz pierwszy.
Wiktoryna, chwiejąc się cała, blada z obawy i wzruszenia, dowlokła się do drzwi, uchylając takowe.
Eugeniusz, otwarłszy je na oścież uderzeniem nogi, wpadł z zaiskrzonem spojrzeniem, drżącemi od gniewu ustami, wołając:
— Dzwoniłem dwa razy... czemu nie otwierasz?!
Biedna kobieta mocniej się jeszcze zatrwożyła, spojrzawszy na zmienioną twarz męża. Zawiniątko z narzędziami, jakie trzymał w ręku, wyjaśniło jej rzecz całą.
Loiseau, rzuciwszy w kąt ów pakiet, wszedł do pokoju, w którym pozostał Piotr Béraud.
Fizyonomia introligatora nagle się zmieniła.
— Co Widzę... mój wuj! — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. — Witaj nam, wuju kochany.
Tu podał rękę Piotrowi.
— Ja nie podaję ci ręki... — odpowiedział tenże, chowając swoją do kieszeni.
— Ha! ha! a to dlaczego?...
— Dlaczego? ponieważ stałeś się nikczemnikiem, włóczęgą, próżniakiem, godnym pogardy. Ponieważ jesteś przyczyną zgryzot i łez swej żony; pijesz i wałęsasz się, zamiast pójść do warsztatu! Ponieważ marnujesz pieniądze w szynkach i kawiarniach, zamiast je przynieść do domu, marnujesz je w towarzystwie hultajów, z których jednemu właśnie chcę parę słów dobrych powiedzieć... Obciąłeś usłyszeć, dlaczego nie podaję ci ręki... wiesz teraz!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się Loiseau, wystarczyła rzecz drobna, aby go we wściekłość wprowadzić.
Słowa starego gałganiarza wzburzyły go nad miarę. Napróżno Wiktoryna dawała znaki swemu wujowi, ażeby mówić zaprzestał. Eugeniusz z zaiskrzonemi oczyma, pianą na ustach, z zaciśniętemi pięściami, podszedł ku swej żonie.
— Ha! — zawołał, przyskakując do niej — chodzisz więc do swoich krewnych i rozpowiadasz, co się u nas dzieje?
Tu podniósł w górę pięści, by ją uderzyć.
Piotr Béraud rzucił się pomiędzy nich oboje, wołając.
— Łotrze... rozbójniku! czy żeś już zatracił i resztki wstydu? Brakuje tylko, ażebyś zabił tę kobietę!
— Ja do niej mówię... — krzyknął Loiseau — nie mięszaj się w to, co do ciebie nie należy!
— Ty nie do mnie mówisz... — odrzekł gałganiarz — ale ja mówię do ciebie, ty podła gadzino. Dręczysz tę biedną kobietę hultajskiem swojem postępowaniem i chcesz ją zabić na reszcie, przyskakując do niej z pięściami, jak rozjuszone bydlę. Nie! ja nie pozwolę na coś podobnego... Ona jest moją siostrzenicą, mam prawo stanąć w jej obronie...
— Niemasz żadnego prawa mięszać się między małżeństwo, ty stary pijaku!... — wrzasnął rozwścieczony Loiseau. — Przyszedłeś tu ażeby głupstwa mi prawić, sądzisz, że ja to zniosę... i jeszcze ci za to podziękuję? Dalej usuwaj się ztąd... wychodź! słyszałeś? bo inaczej jednem machnięciem ręki zrzucę cię ze schodów!
— Wuju... mój wuju... — jąkała Wiktoryna, wyciągając drżące ręce ku gałganiarzowi — powiedz mu jak prawda, że nie chodziłam do ciebie wcale ze skargami.
Béraud, nie zdążył odpowiedzieć.
— Milcz! — krzyknął Loiseau, przyskakując ku żonie. — Może nie chodziłaś równie dziś rano do warsztatów, aby szpiegować mnie... podpatrywać, wypytywać o mnie kolegów, a tym sposobem sponiżyć mnie przed niemi?
— Niepokoiłam się o ciebie... drżałam na wspomnienie nieszczęścia, jakie spotkać cię mogło...
Stary gałganiarz zmiarkował, iż obrał złą drogę, że tym sposobem nic nieporadzi z rozjuszonym hulaką.
— Posłuchaj Eugeniuszu... — zaczął łagodnie. — Każdy grzech może pozyskać miłosierdzie nieprawdaż? Przyznają, żem się może zanadto uniósł przed chwilą, ponieważ wielce mnie smuci nieład i upadek waszego gospodarstwa. Jesteś dobrym chłopcem... wiem o tem... Zanim przyszedłeś, mówiłem to Wiktorynie. Wszystko co się dzieje jest dziełem osób, prowadzących cię na złą drogę, udzielających ci szkodliwe rady.
— Ja nie przyjmuję niczyich uwag... — krzyknął introligator — niepotrzebuję rad ni wspomnień... Jestem panem siebie... Czynię co mi się podoba... i proszę abyś mnie pozostawił w spokoju! Co zaś do ciebie — dodał zwracając się do Wiktoryny — pamiętaj, że przepędzę cię przez taką drogę, której wspomnienie na zawsze ci pozostanie w pamięci. A teraz masz na początek!
Tu przyskoczywszy do drżącej i zatrwożonej kobiety wymierzył jej silny policzek...
— Ach! rozbójniku... ty ośmielasz się bić kobietę — zawołał Piotr Béraud, chwytając za gardło Eugeniusza.
Jednym rzutem ręki Loiseau odtrącił starca, odrzucając go o dziesięć kroków od siebie. Następnie poskoczywszy do drzwi:
— Wychodź! — zawołał, otwierając takowe — jeżeli nie chcesz abym ci kości połamał, wychodź co prędzej!.. i nie waż mi się tu więcej ukazać. Widząc, że Piotr ociąga się z wyjściem, chwycił go za ramiona i wyrzucił do sieni ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy na wszczęty hałas powychodzili ze swych mieszkań. Następnie trzasnąwszy drzwiami powrócił do Wiktoryny.
— Płacz... płacz! — zawołał — o lada głupstwo, dopóki nie otrzymasz więcej.
— Nie! — odpowiedziała kobieta, podnosząc głowę — ja nie otrzymam nic więcej. Za co... dlaczego mną poniewierasz? Za to, że siedzę w domu, pracuję, czekam na ciebie i płaczę? Takaż to nagroda? Nie! to już za wiele! Nie poważ się odtąd podnieść na mnie ręki...
— Nie poważ?.. — powtórzył, przyskakując z zamiarem powtórnego jej uderzenia.
Wiktoryna cofnęła się, cios chybił, a popchnięta gwałtownie przez owego nędznika upadła na podłogę ogarnięta nerwowemi spazmami.
Loiseau, chwyciwszy czapkę wyszedł, pozostawiając nieszczęśliwą wśród wybuchów płaczu i łkania.
Dzieło Arnolda Desvignes, jak widzimy szło dobrze. Wszystko jego planom sprzyjać się zdawało.
Nie czując najmniejszych wyrzutów sumienia za to co uczynił, Loiseau udał się do składu wódek, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym. Spodziewał się tam znaleść swego towarzysza nocnej pohulanki.
Piotr Béraud, wyszedłszy oszołomiony z domu siostrzeńca, klął zły na siebie, iż się pozwolił w tak ubliżający sposób za drzwi wyrzucić.
Dla uspokojenia swej irytacyi, wszedł do kupca win, gdzie wypił kieliszek wódki. Posiedziawszy tam kilka minut i ochłonąwszy ze wzburzenia, udał się na ulicę de Gendre pod nr. 39 według adresu, udzielonego sobie przez owego szczególnego dobroczyńcę filantropa w łatanem odzieniu.
— Gzie tu mieszka pan Cordier? — zapytał odźwiernej.
— Na piątem piętrze... w głębi kurytarza.
W trzy minuty później, gałganiarz zastukał do drzwi facyaty i obaj mężczyźni znaleźli się naprzeciw siebie.
— A! pan Béraud... — zawołał Will Scot, udając zdziwienie. — Wejdźże pan, proszę... Jakże się miewasz? Twe odwiedziny prawdziwa mi sprawiają przyjemność. Jakże z pańskiemi kłopotami... Wszystko załatwione?
— Tak, dzięki panu odzyskałem spokojność... Zapłaciłem komorne i właśnie przychodzę panu za to podziękować.
— Drobnostka... Jestem szczęśliwy, mogąc dopomódz tak zacnemu jak pan człowiekowi. Nie mówmy o tem już... proszę! Jakże... widziałeś się pan ze swym siostrzeńcem?
— Właśnie powracam od niego.
— I cóż?
— Cóż... jest to nikczemnik, łotr ostatniego stopnia!
— Nie powiedziałżem panu?
— Nie o wszystkiem pan jeszcze wiedziałeś... Ten hultaj w domu dziś nie nocował. Zaledwie wszedł, obił swą żonę... Ach! jest to dzikie, rozjuszone zwierzę...
— Ha! ha! obił swą żonę... Nie aprobuję ja tego, ale być może miał on powody ku temu...
Piotr spojrzał zdziwiony na mówiącego.
— Miał powody? — powtórzył.
— Ma się rozumieć... Wina nie tylko jest po jego stronie...
— Jakto... ta kobieta tak ciężko pracuje, podczas gdy on się włóczy po szynkach oddając się próżnowaniu.
— Ja nie mówię o czasie obecnym... Wszak nieraz się zdarza, że teraźniejszość wypływa z przeszłości...
— Przeszłość mej siostrzenicy nie daje powodu do tak brutalnego z nią obchodzenia się.
— Kto wie?
— Ja wiem!
— Ileż razy wierząc mylić się możemy... Panie Piotrze, ja niechciałbym ciebie obrazić... Zazbyt cię szanuję... jestem twym przyjacielem, dowiodłem ci tego... Od dawna jednak mieszkając w tym okręgu poznałem młodzież tutejszą...
— Cóż zatem?
— Co... otóż być może Eugeniusz Leiseau z przeszłości swej żony o czemś się dowiedział...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.