Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

Panna Verrière, powtarzamy, miała sobie pozostawioną zupełną swobodę tak co do postępowania swego, jako i wychodzenia. Pragnąc jednakże nadać jakiś pozór swojemu wyjściu o tak rannej godzinie, wstąpiła do kupca korzennego, zwykłego dostarczyciela zapasów dla swego łomu i według spisanej notatki, poleciła nadesłanie sobie różnych spożywczych przedmiotów.
Następnie wróciwszy, wydała służbie potrzebne na dzień cały rozporządzenia, gdyż, jak mówiliśmy powyżej, ona sama wszechwładnie zarządzała całem domowem gospodarstwem.
Siostra Marya, jak to odgadła jej kuzynka, udała się na mszę do kościoła, przy której codziennie uczestniczyć nie zaniedbywała.
Uklękła w kątku kaplicy.
Blade oblicze zakonnicy wyrażało głęboką troska i obawę. Oczy zasnute łzami, utkwiła w marmurową statuę Przenajświętszej Panny, umieszczoną na środku ołtarza.
Poczęła się modlić gorąco.
Dnia tego jednak krócej niż zwykle w kościele pozostała i wyszła zaraz po mszy, a udawszy się na najbliższą stacyę powozów, podeszła do jednego z fiakrów, pytając:
— Chciałabym cię wynająć na godzinę, mój przyjacielu...
Woźnica, gruby, uśmiechnięty jowialnie mężczyzna, o białych jak śnieg włosach, zdjął czapkę przed nią z poszanowaniem.
— Dokąd, siostro, jechać rozkażesz?
— Na ulicę de la Fontaine nr. 5, na Montmanre.
— Dobrze — odrzekł i ruszył z miejsca.
Skoro powiadomimy czytelników, iż ów fiakr nosił numer 13-ty, łatwo odgadną oni, że onym woźnicą nie był kto inny, jak znany nam Loriot.
Mimo zebranych funduszów, jakie bez pracy pozwoliłyby mu żyć dostatnio, wygodnie, nie mógł on rozstać się ze swym fiakrem i wyrzec swego rzemiosła Trzebaby go było chyba gwałtem skrępować sznurami, by zmusić, ażeby się nie wdrapał na swój tron ruchomy, którą to nazwę nadał swojemu siedzeniu, i wytrącić mu z ręki berło, jakiem bicz swój nazywał.
Urodził się woźnicą, przeżył w tej pracy lat siedemdziesiąt i w niej chciał umrzeć.
Droga, prowadząca na ulicę de la Fontaine, na Montmartre, była niezwykle ciężką, a Loriot, nigdy nie nadużywając sił swoich koni potrzebował dość czasu na jej przebycie.
Wreszcie zatrzymał się pod wskazanym numerem.
Był to obszerny budynek, mający pozór jakiejś opuszczonej fabryki, lub domu robotniczego.
Siostra Marya wysiadła i weszła w korytarz, prowadzący ku schodom. W końcu korytarza, po lewej stronie, znajdowała się stancyjka odźwiernego.
Zakonnica puknęła lekko w szybę okienka.
Nikt nie odpowiedział. Stancyjka była opróżnioną.
Siostra Marya zwróciła się ku schodom, słuchając.
Po upływie kilku minut, głośno zapytała:
— Czy tu nie ma nikogo?
Głębokie milczenie panowało dokoła.
— Prawdziwe nieszczęście... — szepnęła zcicha — nie ma w stancyjce odźwiernego. Gdzie się zwrócić... do kogo udać? Nie mogę przecież chodzić i stukać odedrzwi do drzwi.
Gdy siostra Marya wymawiała słowa, ukazała się od strony korytarza jakaś w podeszłym wieku kobieta, niosąca stare obuwie w ręku i bochenek chleba.
— Czego żądasz, siostro? — zapytała gniewliwie. — Może przychodzisz tu zbierać składkę na ubogich? W takim razie daremna fatyga. Tutaj mieszkają nędzarze, którym dać raczej, niźli brać od nich potrzeba. Nie jest to pałac, w jakim rozkładają się bogacze...
— Nie przychodzę po składkę... — odparła siostra Marya, uśmiechając się na gminne wyrazy kobiety.
— Cóż więc chcesz? Ja jestem stróżką w tej budzie.
— Chcę się dowiedzieć, czy tu mieszka młody chłopiec, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Misticot? Tak... tu.
— Jest w domu?
— Dobre pytanie!... Sądzisz więc, siostro, że on posiada renty od kapitałów, któreby mu pozwalały nic nie robić i spać do dziewiątej zrana. Biega za zarobkiem, bo przecie żyć musi.
— A nie wiesz, pani, kiedy powróci?
— Nie wiem. Wraca rozmaicie... czasem dwa, trzy razy na dzień i znów wychodzi. Cóż chcesz, siostro, od niego?
— Chcę się z nim widzieć... Mam osobisty interes.
— A! zapewne chcesz go wziąć na śpiewaka do kościelnego chóru? Przydałby się na to, bo ma głos dobry. Jeżeli chcesz się z nim widzieć, pójdź do nowego kościoła. Sprzedaje on tam różańce i medaliki. Znajdziesz go przededrzwiami kaplicy.
— Dziękuję pani... — wyrzekła siostra Marya, wsuwając dwa franki w rękę kobiety, złagodniałej nagle pomienionym datkiem.
— Nie ma za co... — odpowiedziała. — Ja to raczej, moja dobra siostro, dziękować ci powinnam. A może jest coś do powiedzenia Misticotowi?...
— Nie, ja muszę sama z nim się zobaczyć.
— Do widzenia zatem, dobra, szanowna siostro.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Zawieź mnie do kaplicy Sacré-Coeur... mój przyjacielu... — rzekła do Loriota, śledzącego wzrokiem z wysokości swego siedzenia jakąś osobistość, której zachowanie się wydało mu się podejrzanem.
Od kilku minut ów człowiek przechadzał się wzdłuż i wszerz przed tymże domem, po drugiej stronie ulicy.
Nędznie był ubranym. Długie, siwiejące włosy spadały mu na kołnierz starego, łatanego paltota, którego barwę trudno było odgadnąć. Zniszczone spodnie pokrywały buty dziurawe. Filcowy, niegdyś szary kapelusz, dopełniał całości, zgodnie odpowiadającej całej postaci owego włóczęgi.
— Nikczemnik... łotr jakiś... — pomyślał Loriot. — A jednak zdaje mi się, jakobym to zwierzę kiedyś gdzieś widział.
Powyższe uwagi woźnicy przerwał rozkaz siostry Maryi zabierania się do odjazdu i Loriot, rzuciwszy okiem po raz ostatni na owo indywiduum, ujął za cugle, wprawiając w ruch swego konia.
Zaledwie wyjechał za róg ulicy, ów mniemany włóczęga nagle się wyprostował i spojrzał za odjeżdżającym, szepcąc półgłosem:
— Co on, u dyabła, tu robi z tą zakonnicą w domu, gdzie mieszka Misticot? Ja muszę to zbadać... w tem się coś ukrywa.
I wszedłszy w bramę domu, z którego przed chwilą wyszła siostra Marya, zagłębił się w korytarzu, zatrzymując przy okienku odźwiernej.
Zastukał w nie zlekka.
— Co pan chcesz? — zapytała szorstko stara kobieta.
— Pan Misticot jest w domu?
— A cóż u czarta! cały świat dzisiaj pyta się o tego błazna! — zawołała z gniewem. — Nie ma go! przed chwilą tożsamo powiedziałam zakonnicy. Przyjdź pan wieczorem.
Dowiedziawszy się, o czem chciał wiedzieć, wyszedł ów człowiek na ulicę, udając się w kierunku fiakra, jaki powiózł siostrę Maryę.
— A więc dla widzenia się z Misticotem przybyła tu owa bigotka... — mówił, idąc w swą drogę. — Kto ona jest, ta zakonnica?
Przyszedłszy do budowli nowego kościoła, spostrzegł fiakr Loriota, stojący przed kaplicą.
— Otóż... — mruknął — przyjechała tu, ażeby zobaczyć się z owym sprzedawcą medalików na jego stanowisku. Czeka na niego widocznie... Nie chcę się im pokazywać... Na teraz wiem to, o czem się chciałem dowiedzieć.
I zawrócił się, by odejść, gdy nagle spostrzegł siostrę Maryę wychodzącą z kościoła przed kaplicę, do budynku, w którym mieściły się biura architektów.
Spojrzała wokoło siebie na prawo i lewo, jak gdyby kogoś szukając.
— Na kogo, siostro, oczekujesz? — zapytał Loriot.
— Szukam małego chłopca, jakiego nie zastałam w mieszkaniu, a który zwykle sprzedaje tu medaliki przed kościołem.
— Czy nie Misticota? — zapytał woźnica.
— Tak właśnie... Znasz go, mój przyjacielu?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.